„Cała moja filozofia kręci się wokół idei religii, którą zaproponował Pietraszko”, wyznał kiedyś ks. Tischner. Publikujemy fragment jego rozmowy z Anną Karoń-Ostrowską z tomu „Spotkanie” poświęcony dwóm ważnym dla niego postaciom, które wywarły decydujący wpływ na jego sposób rozumienia i głoszenia chrześcijaństwa.

Anna Karoń-Ostrowska: W latach seminaryjnych i bezpośrednio potem mistrzem duchowym Księdza był ksiądz Jan Pietraszko, późniejszy biskup. Nie znałam go osobiście i nigdy nie słyszałam jego homilii ani konferencji. Za to przygotowując się do naszej rozmowy, przeczytałam jego książki.

Ks. Józef Tischner: No i jakie ma Pani wrażenia? Czy w tekstach Pietraszki można dziś odczytać jakąś inną niż obiegowa, dość powszechnie panująca w Kościele, interpretację chrześcijaństwa?

Jest tam bardzo mocno zaakcentowane i bardzo przejrzyście opisane spotkanie człowieka z Bogiem. Jest to, według biskupa Pietraszki, podstawowy horyzont, bez którego trudno w ogóle mówić o chrześcijaństwie. To spotkanie jest w jego tekstach bardzo konkretne, tak jakby Ewangelia działa się dziś.
Odkryłam na przykład, że we wstępie do swojej książki pt. Spotkania, biskup Pietraszko napisał: „Spotkanie dwojga ludzi może przybrać różną postać. Niekiedy dokonuje się jakby na dwóch bliskich, lecz równolegle biegnących do siebie ścieżkach… Zdarza się jednak, że spotkanie przybiera zupełnie inną postać, kiedy dokonuje się nie na dwóch równoległych, lecz na przecinających się drogach”. To brzmi zupełnie tak, jakby było wyjęte z Księdza Fenomenologii spotkania…

Pisząc moją teorię spotkania całkiem zapomniałem o Pietraszce, a przecież doskonale znałem ten tekst!
Ale jest też druga kluczowa sprawa w jego myśli: pojęcie godności człowieka. To bardzo mocno zaważyło na moim własnym myśleniu. W ogóle można powiedzieć, że cała moja filozofia kręci się wokół idei religii, którą zaproponował Pietraszko.

Różnica polega jedynie na tym, że on wychodzi od idei Boga, a Ksiądz jeszcze do niej nie doszedł.

Bo ja jestem od filozofii… Ale zawsze doceniałem język i analizy Pietraszki, które były prawie jak opis fenomenogiczny – bardzo mocno przesiąknięte doświadczeniem wiary. Tego nie sposób nie zauważyć, to wciąż w tych tekstach dźwięczy.
Niektóre z nich zostały zresztą bardzo zniszczone przez cenzurę. Na przykład komentarze do Mszy świętej, jeszcze przedsoborowej. Cenzura kreśliła te teksty, bo Pietraszko podkreślał w nich rolę wspólnoty. Ile razy padało słowo „wspólnota” – cenzura to cięła. W tym ujawniał się konflikt między PRL a Kościołem, że władze mogły w ostateczności zaakceptować religię jako prywatna relację Boga i człowieka, natomiast nie były w stanie zaakceptować rozszerzenia tej relacji na wspólnotę. Tymczasem biskup Pietraszko szedł w głąb polskiej religijności. Nie widział potrzeby angażowania się w politykę i był bardzo dużym pesymistą w stosunku do tych wszystkich rewolucyjnych ruchów. Ale był też lekko sceptyczny w stosunku do prymasa Wyszyńskiego, bo uważał że jego koncepcja nie jest wystarczająco pogłębiona religijnie.

Dziś widać, jak płytka jest na przykład formacja religijna tzw. działaczy katolickich.

Myślę, że to konsekwentne niezwracanie uwagi na głos Pietraszki było znakiem pewnych procesów, które dziś są już nie do odwrócenia. Głos biskupa Pietraszki został zagubiony, a nikt tak jak on nie doceniał i nie akcentował ewangelicznej głębi Kościoła.

Ale to jest właśnie jeden z podstawowych zarzutów kierowanych wobec Księdza: że za dużo zajmuje się Ksiądz polityką, a za mało Ewangelią!

Ja nie umiem mówić o wierze tak, jak Pietraszko. I wiem, że nie będę umiał robić tego tak dobrze, jak on. Robię to, co umiem najlepiej, czyli filozofię. I odsyłam do Pietraszki tam, gdzie jest moja granica.

Może takie osobowości jak biskup Pietraszko muszą pozostać same, gdzieś w cieniu, bo się nie mieszczą w strukturach i są trochę „poza czasem”?

Nie można powiedzieć, że Pietraszko był w cieniu. On był akceptowany, ale teoretycznie… W tej chwili jestem w zasadzie jedynym, który o nim mówi, do niego wraca. Swoją drogą, trzeba przyznać, że pisał niewiele. Staszek Grygiel ciągle do niego chodził i prosił o teksty dla „Tygodnika” i „Znaku”, ale ciężko było coś z Pietraszki wydusić. Był perfekcjonistą: ciągle poprawiał, pisał na nowo. Myślę, że to normalne, tak musi być, bo każda myśl musi przyjść w porę. Trzeba poczekać, aż ludzie porozbijają sobie nosy na religijności, którą im się teraz proponuje, na całym tym tryumfalizmie. Trzeba poczekać, aż kościoły opustoszeją – wtedy ludzie zaczną szukać gdzie indziej, inaczej.

 

Uważa Ksiądz, że czas biskupa Pietraszki jeszcze nie nadszedł?

Jeszcze nie nadszedł. Jesteśmy zbyt tryumfujący, żeby zrozumieć tę myśl, która nie chce tryumfować.

Gdzie jest, zdaniem Księdza, źródło tego tryumfalizmu?

Wygraliśmy z komunizmem! Ściślej mówiąc, komunizm sam zdechł, ale nam się wydaje, że to my go wykończyliśmy. No i wychowaliśmy polskiego Papieża! A to, że marnujemy wszystko, co on próbuje zrobić przez cały swój pontyfikat, to już inna sprawa – na razie nikt nie ma ochoty się tym zajmować. Ale czas opamiętania kiedyś przyjdzie i oby nie
było za późno.

Podobnie jak z księdzem Pietraszką, z Karolem Wojtyłą spotkał się Ksiądz w seminarium?

Tak, ale na piątym roku, więc stosunkowo późno. Wykładał etykę społeczną. Pamiętam szczególnie jeden wykład, który odbył się w dniu świętego Franciszka z Asyżu; Wojtyła mówił o problemie ubóstwa i o duchu franciszkańskim – zrobiło to wtedy na nas duże wrażenie. Żeby zrozumieć fenomen Wojtyły, trzeba zobaczyć tło: czas, w którym dorastał, Kościół w tamtym czasie, proponowany i kreowany styl bycia księdzem, sposób uprawiania filozofii. To wszystko jest ważne, żeby zrozumieć, jak bardzo różnił się od proponowanych wzorców, jak bardzo wyprzedzał swój czas.
Jako klerycy spotykaliśmy się przede wszystkim z jego tekstami pisanymi do „Tygodnika Powszechnego”. Rzadko kiedy mogliśmy go usłyszeć, bo był to czas, kiedy kleryków trzymało się, jak Pan Bóg przykazał, pod kloszem, z daleka od groźnego świata. Słuchaczami Wojtyły byli przede wszystkim studenci, którzy przychodzili do Św. Floriana. Wygłaszał tam konferencje, które potem przetworzył w książkę Miłość i odpowiedzialność. Uderzał nas humanistyczny język jego prac: analizował świat wartości bez odwoływania się do formalnych norm. W każdym tekście pojawiał się autor, który rozmawiał z czytelnikiem. Na ogół teksty „klerykalne” są tekstami, w których się mówi d o czytelnika. Ktoś, kto jest „w polu Objawienia”, przekazuje to Objawienie dalej, mówiąc „do”. Natomiast Wojtyła mówił „ z”, wchodził w rozmowę. Był to pierwszy w tamtych czasach dialog robiony na wielką skalę.

Jak Ksiądz przyjął Miłość i odpowiedzialność?

Książka pojawiła się później, najpierw były teksty pisane na przełomie lat 50. i 60. To było wtedy bulwersujące: nowy sposób mówienia o miłości i seksie. Niektóre analizy były świetnie robioną fenomenologią, na przykład znakomity opis doświadczenia wstydu – to robiło wrażenie. Po raz pierwszy też, co było niemożliwe przed Wojtyłą, dobrze się tam mówiło o Kancie: imperatyw kategoryczny, jakim jest miłość i odpowiedzialność, został zastosowany do personalizmu. Jednak proszę mnie dobrze zrozumieć: Wojtyła nigdy nie był nowinkarzem, on miał dar syntezy bez polemiki. Tym się chyba przede wszystkim różniliśmy, bo – moim zdaniem – nie można robić filozofii bez wchodzenia w polemikę z innymi poglądami (ja przynajmniej tego nie umiem), natomiast on usiłował tworzyć nowoczesną myśl religijną, nie wchodząc w spory.

A jaki związek miała Miłość i odpowiedzialność z… żubrami w Łopusznej?

Ponosiło mnie wtedy nieco przesadne poczucie humoru. W Łopusznej po wojnie pojawiły się żubry i ja, zachwalając moim kolegom klerykom teksty Wojtyły, opowiadałem, że jeden z jego artykułów zabrałem na żubrowisko. Kiedy go przeczytałem żubrom, one tak się nim przejęły, że… postanowiły złożyć ślub czystości. Dopiero musieli przyjechać ważni urzędnicy z ministerstwa i długo przekonywać żubry, żeby się przerzuciły na pokorę – ze względu na potrzebę podtrzymania gatunku. Sens tej mojej przypowiastki był taki, że nawet żubr, gdyby przeczytał fragmenty Miłości i odpowiedzialności, to by zrozumiał i poddał się urokom proponowanych przez Wojtyłę rozwiązań. Czy klerycy się poddali, to już zupełnie inna para kaloszy. Ale istnieje w końcu różnica między żubrowiskiem a seminarium, prawda?

Jaki był ksiądz Karol Wojtyła w Krakowie lat pięćdziesiątych?

On fascynował niekonwencjonalnym duszpasterstwem. Trzeba pamiętać, że mówimy o okresie, w którym ksiądz to przede wszystkim sutanna i odpowiedni sposób bycia. Można wtedy było zobaczyć księdza wspinającego się w sutannie na Rysy… Była to szkoła twarda i wymagająca. Okres komunizmu spowodował zwarcie w kręgach kościelnych, bo czuliśmy się obserwowani. W związku z czym o wiele lepiej było być obserwowanym w sutannie niż w cywilu, bo to ułatwiało sprawę obserwatorom. Duszpasterstwo młodzieżowe też było tak robione, żeby między księdzem a młodzieżą istniał duży dystans. Ksiądz miał był wzorem, punktem odniesienia, ale jednocześnie miał być niedostępny.
Wojtyła zrobił ogromny wyłom, bo „na cywila” poszedł ze studentami w Bieszczady, potem pojechał na kajaki. Tak niekonwencjonalnym sposobem zachowania budził niepokój. Pamiętam rozmowę z pewną panią, zresztą zaprzyjaźnioną z Wojtyłą, która zastanawiała się, czy to aby wypada, żeby ksiądz tak się zachowywał. W życiu Kościoła jest bardzo wiele takich momentów, które ocenia się z punktu widzenia „wypada – nie wypada”. Istniała wtedy taka klasyfikacja błędów teologicznych: herezja, bardzo blisko herezji, blisko herezji, a na samym dole tej drabiny było to, co obraża dusze pobożne.

Czyli gorszenie maluczkich.

Ciekawe, że wśród tego, co mogło obrazić dusze pobożne, była też teza, że należy wprowadzać język ojczysty do liturgii. Owszem, można to było robić, bo nie jest to sprzeczne z żadnym dogmatem, ale – po cichu i powoli. Myślę, że w pewnym sensie zachowanie Wojtyły było trochę w tym stylu. Był przekonany do tego, co robi, i robił to w sposób niezwykle naturalny, prosty, subtelny. Nie było w tym nic z wyzywającej pozy. Zdarzały się wypadki, że niektórzy duchowni traktowali zdjęcie sutanny i pójście gdzieś po cywilnemu jako akt odwagi rzucony światu – i wtedy bywało to nawet humorystyczne. Natomiast Wojtyła po prostu chciał być z ludźmi, wśród których duszpasterzował, chciał wejść w ich środowisko. I wchodził – bardzo głęboko i naturalnie. Kiedyś jeden ze studentów zasugerował mu, żeby „przerobił” podręcznik do matematyki, tak aby wiedzieć, czego uczą na studiach. I Wojtyła zmierzył się z tym, mimo że przecież nigdy sam matematyką się nie zajmował.
To właśnie był styl jego duszpasterzowania i jednocześnie, jak powiedziałem, styl jego pisarstwa: nie mówić „do”, ale być „z”.