Tak o idących do miejsc świętych pisał w 2007 roku na łamach „Tygodnika Powszechnego” Wojciech Bonowicz. Dziś – w okresie, kiedy w całym kraju ruszają piesze pielgrzymki i kiedy przebywa też indywidualnych pieszych pielgrzymów – przypominamy jego rozważania.
A jednak idą. Tak właśnie: idą. O pielgrzymach zdążających pieszo na Jasną Górę i do innych sanktuariów nikt raczej nie powie: maszerują. Oni idą: są w drodze, czują drogę w nogach, krok za krokiem przybliżają się do celu. Maszeruje armia, maszerują manifestacje. A oni idą – nie przestając być sobą, nie zatracając się w tłumie, przeciwnie, siebie dzięki tej przebytej drodze odnajdując.
A przecież mogło się wydawać, że w końcu przestaną chodzić. Że stara forma zwietrzeje, straci moc przyciągania. Że nie będzie już potrzebne to ścieranie podeszew i męka stóp, ta monotonna modlitwa wśród rozgrzanych pól, ta milcząca determinacja w zacinającym deszczu, w burzy, której nie potrafił powstrzymać ani krzyż, ani litania. Celowo piszę o tym tak właśnie – z lekka archaizując. Mogło się wydawać, że kres tego sposobu przeżywania religii jest bliski. Tymczasem kres ciągle się odsuwa.
Niby pielgrzymujących nie jest tak wielu: po kilkuset z mniejszych diecezji, z większych – kilka tysięcy. Tak przynajmniej wynika ze statystyk dotyczących pieszych pielgrzymek na Jasną Górę. Mówiąc bardziej obrazowo: z każdej diecezji idzie jedna, dwie parafie (za to w komplecie). To, co w religijności uważamy za masowe, często wcale takie nie jest. Za masowe można uznać pielgrzymki autokarami; tu polskich pątników, o ile wiem, ciągle liczy się w milionach. Ale piesze pielgrzymowanie było i jest wyborem o wiele rzadziej podejmowanym.
W latach 80. uczestników pieszych pielgrzymek na Jasną Górę było więcej, ale wtedy do motywacji religijnej dołączała patriotyczna: szło się trochę przeciw komunie, w solidarności z prześladowanymi i z Kościołem, który się o prześladowanych upominał. Pamiętam spór o „solidarnościowe” transparenty podczas jednej z krakowskich pielgrzymek. Gdy jeden z duszpasterzy bronił prawa uczestników do ich eksponowania, drugi wołał: „Zwińcie te szmaty!”. Biorąc udział w pielgrzymce, wchodziliśmy równocześnie w centrum sporu o polską religijność. Czy nie staje się ona nadmiernie patriotyczna? Czy ojczyzna nie zaczyna przesłaniać Boga? A z drugiej strony – czy wolno w imię religii odrywać człowieka od tej rzeczywistości, którą żyje, i od wartości, które są mu drogie? Czy nie należy raczej pomóc mu się w niej uświęcać? Pamiętam, że razili mnie wówczas hałaśliwi „patrioci”, którzy dołączali do pielgrzymów tuż przed wejściem na Jasną Górę. Ale raziły mnie też wysiłki tych, którzy koniecznie chcieli pielgrzymkę „odpolitycznić”. Myślę, że najwięcej zdziałali tacy, którzy jak Jan Paweł II, jak ks. Jerzy Popiełuszko, mówiąc otwarcie o krzywdzie i upominając się o prawa człowieka, mówili jednocześnie o przebaczeniu i o tym, by zło – nasze wewnętrzne zło, zło, które niszczy nas samych – dobrem zwyciężać. Ci szli najdalej…
Czy dzisiejsi polscy pielgrzymi też wchodzą w podobne doświadczenia? Czy na przykład lękają się o przyszłość Kościoła i wiary w naszej ojczyźnie? Czy motywacja „społeczna” jest dla nich ważniejsza od indywidualnej? Nie umiem powiedzieć. Jedno nie ulega wątpliwości: Kościół w Polsce potrzebuje jak wody i chleba tego, co jest treścią każdej pielgrzymki: pokuty, nawrócenia, pojednania. Pielgrzymowanie – zwłaszcza piesze, związane z największymi wyrzeczeniami – jest okazją do przyjrzenia się swemu wnętrzu, swoim relacjom, swoim zobowiązaniom, i do spotkania z innymi w znakach pokuty. Kościół w Polsce potrzebuje tej wewnętrznej pracy sumienia, która nie omija tego, co społeczne, ale zaczyna zawsze od pytania o osobistą postawę i osobistą odpowiedzialność.
Patrząc z podziwem na tych, którzy idą, myślę o tym, jaki obraz ojczyzny, Kościoła, świata w sobie niosą. Czy czują się „małą trzódką” zagubioną w ciemnym, oszalałym świecie, i proszą Boga, aby ich „osłonił”? Czy też są zdolni do modlitwy za ten świat – do modlitwy, która ich lęk powoli przemieni w nadzieję? Bo pielgrzymowanie, będąc znakiem pokuty, jest równocześnie znakiem nadziei. Gdyby nie było nadziei, człowiek nie opuszczałby domu, by iść między cudze pola. Łacińskie określenie peregrinus pierwotnie oznaczało właśnie kogoś, kto przechodzi przez cudze pole. Pielgrzymowanie to wyjście naprzeciw innym. To spotkanie nie tylko z tymi, którzy idą obok, tą samą drogą, z tą samą modlitwą na ustach, gotowi do tej samej pokuty. To wyjście naprzeciw obcym, którzy mogą się zdziwić lub oburzyć, że ktoś wkroczył na ich terytorium…
Ostatecznym celem pielgrzymki nie jest bowiem pokonanie odległości od punktu A do punktu B, lecz odpowiedź na pytanie, kim jestem. Także – jakim jestem chrześcijaninem. Kiedy w zmęczeniu opadną kolejne maski, niejeden z pątników zobaczy swoją prawdziwą twarz. To ważny moment. Chodzi przecież o chrześcijański autentyzm: o to, żeby świadczyć o tym, co przeżywane, a nie o tym, co wyuczone. „Chrześcijanin nie powinien się starać o to, żeby wyglądać na chrześcijanina” – mówił zmarły przed kilkoma dniami kard. Jean-Marie Lustiger. „Znacie to wielkie wyzwanie: >>Łatwiej by mi było uwierzyć w ich zmartwychwstanie, gdyby wyglądali na zbawionych!<< W obliczu tego nietzscheańskiego oskarżenia chrześcijanie zapragnęli wyglądać na zbawionych! Ale wyglądanie nic nie daje, trzeba być”.
Wierzę, że właśnie dlatego – idą. Żeby być, żeby poczuć, że są.
Autorem zdjęcia jest Adam Walanus.