To na Zachodzie jest kryzys, nie u nas. To my daliśmy światu papieża, nie inni, nie ci filozoficznie i teologicznie wielcy. I tak można sobie czynić z pustej noosfery powód do chwały, zapadając nie tyle w dogmatyczną, ile etyczną drzemkę…”, przestrzegał ks. Józef Tischner. Swoje przestrogi spisał tuż po wyborze kard. Karola Wojtyły na papieża.

 

Jego tekst, opublikowany jako głos w ankiecie miesięcznika „Więź” (ukazał się w numerze pisma z grudnia 1978 r.), w swojej tonacji bardzo odbiegał od tekstów innych autorów, które powstały w tamtym czasie. Nie było w nim dumy, raczej zachęta do rachunku sumienia. Jak wygląda chrześcijaństwo w kraju nad Wisłą? Jak wygląda uprawiana na kościelnych uczelniach nauka? Czy jest się czym pochwalić? W ustnych komentarzach Tischner podkreślał wtedy często, że papież jest wielki nie dlatego, że my jesteśmy wielcy, ale dlatego, że tak bardzo ponad nas wyrósł.

Tekst Tischnera był przedrukowywany w wielu miejscach, m.in. w zbiorze „Idąc przez puste Błonia”, ułożonym i wydanym już po jego śmierci. Warto jednak do niego wracać. Nie chodzi o to, aby psuć sobie radość ze świętowania – w końcu 40. rocznica wyboru Karola Wojtyły na papieża to wielkie święto – ale żeby na świętowaniu się nie skończyło. Żeby to, z czego jesteśmy dumni, było jednocześnie zobowiązujące. Oto co pisał Tischner:

 

Będę upraszczał, bo trudno nie upraszczać. Można więc powiedzieć tak: jest w nas, Sarmatach, głęboko zakorzenione przeświadczenie, że po to aby pozwolono nam żyć na tym świecie, musimy być przez innych podziwiani. Podziw innych jest fundamentem naszego prawa do istnienia. Przez podziw żyjemy, przez podziw umieramy. Takie jest nasze instynktowne przekonanie. Oczywiście upraszczam, ale trudno nie upraszczać. Powstaje pytanie: podziw, ale za co, jaki podziw? Myślę, że gdy się dobrze przyjrzeć Sarmatom, zwłaszcza gdy się przyjrzeć naszej tradycji romantycznej, istotny podziw ma być podziwem za nasz szczególny etos, za naszą moralność, za tak pięknie opiewany przez romantyków polski heroizm. Co mam na myśli? Oczywiście upraszczam. Ów szczególny etos, ów proponowany światu temat podziwu, to chwała zwyciężonych. Należymy do tych narodów, które przegrywały często i przegrywały dużo. Ale nasza walka była słuszna i sposób jej prowadzenia szlachetny. Kto przegrywa w słusznej walce, ten odnosi zwycięstwo moralne. Można przegrać na polu bitwy, ale wygrać na polu moralności. Naszym marzeniem był podziw za takie zwycięstwo. Podziw dla tych, którzy przegrali, bo nie umieli mordować tyranów we śnie. Fryderyk Nietzsche powiedziałby o nich: „chorzy na księżyc i Boga”.

Patrząc pamiętnego dnia w ekran telewizyjny, czuliśmy (w każdym razie wielu to czuło), jak wylewa się z nas nasza romantyczna podświadomość. „Słowiański papież”. Tylko romantycy potrafią mieć prawdziwe marzenia. Słowacki i wielkie spełnienie. Jesteśmy dziś podziwem dla świata. Oglądamy widomy symbol naszej etycznej wielkości. Bo Papież wyrósł z nas, z naszego krajobrazu, z naszego dramatu, z dialogu z nami. Oto teraz staje na piedestale jako sumienie świata. Wiemy, że nie jest z nami najlepiej. Pijaństwo, małostkowość, nieróbstwo… Ale mimo wszystko jest w nas jeszcze jakaś gotowość do świadczenia, ochota na powtórzenie ofiarności praojców, nadzieja na powrót zdolności do kochania. A z tego brać ma się nasze prawo do istnienia. I bierze się. Widzimy „słowiańskiego papieża” poprzez pryzmat tekstów romantycznych i naszej romantycznej podświadomości jako spełnienie romantycznej racji stanu, która była, jest i będzie naszą chlubą.

Zadaniem podstawowym filozofa jest budzenie ludzi z „dogmatycznej drzemki”. Ktoś powiedział: „religia to opium dla ludu”. A cytowany Fryderyk Nietzsche: „najłatwiej wodzić ludzi za nos moralnością”. To wszystko jest może nieprawdą, ale brzmi jak ostrzeżenie. Bo na tym świecie wszystko jest możliwe, nawet papiestwo może stać się opium, a etyczny kult „chwały zwyciężonych” może działać jak błędny ognik wiodący na bezdroża.

Myślę, że nadszedł czas rzetelnej samokrytyki. Dotknę jednej sprawy. Oczywiście znów upraszczam. Wiadomo już dziś, że żaden historyk rozważający dzieje Europy po II wojnie światowej nie będzie mógł pominąć kilku znaczących postaci reprezentujących nad Wisłą chrześcijański etos. Jedną z tych postaci jest ojciec Kolbe. Inną, na innej płaszczyźnie, jest „słowiański papież”. Na tym rzecz się nie kończy. Bez przesady możemy rzec: znów nadwiślańska ziemia obrodziła wielkimi ludźmi zmysłu etycznego, etycznej praxis. Ale nie samym etosem człowiek żyje. Oprócz etosu jest także logos. Logosem jest myśl poznawcza, jest nauka, jest wiedza, jest życie na uniwersytetach, w instytutach naukowych, w gabinetach badawczych. Z takiego życia wyłaniają się na powierzchnię rozmaite „-izmy” i rozmaite „-logie”: pozytywizm, marksizm, fenomenologia, teologia. Mają one to do siebie, że trwają dłużej niż ludzie, którzy je tworzyli, promieniują szerzej niż widoki. Zapytajmy więc: czy tak, jak nie można pomyśleć dziejów Europy po II wojnie bez nadwiślańskiej interpretacji chrześcijańskiego etosu, tak nie można również pomyśleć tych dziejów bez zrodzonego tu logosu? Które z dzieł filozoficznych lub teologicznych naszych czasów pozostanie jako niezbywalny dorobek całego chrześcijaństwa? Jaki prąd filozoficzny czy teologiczny? A może jakaś wielka dyskusja, jakiś spór, jakieś typowe dla naszej sytuacji stanowisko w sporze? Powiem po prostu: daliśmy światu papieża, ale nasza noosfera, nasz logos są puste. Gdy mówimy, mówimy na ogół to, co powiedzieli inni. Nasza religijność jest religijnością wydarzeniową, religijnością zogniskowaną wokół wydarzeń i ich dziejowych reperkusji, a nie wokół trwających prądów myślowych, inspirującą te prądy i żyjącą w nich. Ojciec Kolbe to wielkie wydarzenie. Ale tylko wydarzenie. Nie towarzyszy mu żadna wielka myśl filozoficzna i teologiczna o człowieku, o ludzkim etosie, o sposobie naprawy rzeczy, które są wspólne. Wierzymy w Boga, ale też wiara nasza nie przeszła przez czyściec, jaki gdzie indziej zgotowali tej wierze Nietzsche, Marks czy Freud. Dzisiejszy świat jest systemem naczyń połączonych: jedni zdobywają ropę, inni mają rafinerie, jeszcze inni jeżdżą samochodami. Jedni potrzebują drugich. Dzieje się tak niezależnie od tego, czy się nawzajem podziwiają, czy nie. Narody istnieją wtedy, gdy ich istnienie przynosi korzyść innym narodom. Podobnie jest w nauce. Są imiona, bez uwzględnienia których współczesne chrześcijaństwo nie może myśleć, nie potrafi zrozumiale mówić, czytać. Nazwiska takie są rdzeniem jego logosu. Ich znaczenie trwa niezależnie od trwania ich nosicieli. Możemy ich nie podziwiać, ale nie możemy bez nich myśleć, jak właściciel samochodu nie może jeździć samochodem bez tego, kto ma rafinerię. Wśród tych nazwisk – przedstawicieli chrześcijańskiego logosu – nie widać nikogo znad Wisły.

Ktoś powie, że tak właśnie jest dobrze. Czyż nas nie podziwiają za nasze męstwo, za instynkt przekory, za umiejętność bezustannego odtwarzania naszej wolności? To na Zachodzie jest kryzys, nie u nas. To my daliśmy światu papieża, nie inni, nie ci filozoficznie i teologicznie wielcy. I tak można sobie czynić z pustej noosfery powód do chwały, zapadając nie tyle w dogmatyczną, ile etyczną drzemkę… Bo jednostronny kult moralności, moralności zwyciężonych, także może usypiać. A wtedy – wtedy fakt „słowiańskiego papieża” może działać jak opium.