„Ostatnia, drżącym pismem napisana wskazówka brzmiała: »Abyś nie chybił celu«. Na pewno ksiądz Tischner bardziej pomagał mnie, nawet w tych trudnych dla niego chwilach, niż ja jemu. Ja tylko się modliłem”, wspomina o. Marek Donaj, kapelan szpitalny.

O. Marek jest augustianinem, mieszka w klasztorze na krakowskim Kazimierzu, niedaleko ulicy Skawińskiej. Przez dwadzieścia pięć lat posługiwał jako kapelan w mieszczącej się tam II Katedrze Chorób Wewnętrznych Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego. Przez te lata towarzyszył wielu pacjentkom i pacjentom, osobom znanym i nieznanym. W swojej książce dzieli się refleksjami z tych spotkań.

„Mówi się, że mężczyźni nie płaczą, a kapłani szybko oswajają się z cierpieniem i śmiercią. Czy to prawda? Być może w wielu przypadkach tak, ale moje doświadczenia są zgoła odmienne. Dwadzieścia pięć lat posługi w szpitalu obaliło ten mit. Jestem mężczyzną i kapłanem, który nie oswaja się z cierpieniem, lecz pamięta”, pisze o. Marek. „Choć widywałem je codziennie, nie potrafiłem się do niego przyzwyczaić. Od początku swojego kapłaństwa odkrywałem, że cierpienie ma imię. Bardzo konkretne.

Pierwszy raz sakramentu namaszczenia chorych udzieliłem 9 stycznia 1995 roku w szpitalu przy ulicy Skawińskiej na oddziale intensywnej terapii. Nie wiedziałem wówczas, że to miejsce było już wcześniej zaplanowane i pomyślane przez człowieka o wielkim sercu dla chorych – profesora Andrzeja Szczeklika – jako „ziemia obiecana”. W ten nieodgadniony sposób stałem się częścią rzeczywistości, która stanowiła realizację jego marzeń. Właśnie tam – zaledwie dziewięć miesięcy po otrzymaniu święceń kapłańskich i niesamowitej władzy odpuszczania grzechów – wypowiedziałem pierwsze imię człowieka chorego. Edward”.

Przez lata tych imion uzbierało się wiele. Było wśród nich także imię Józefa Tischnera, który trafił na Skawińską w ostatnich latach życia, zmagając się z nowotworem. „Pamiętam taką wigilię z księdzem Józefem Tischnerem. Prawie nikogo nie było. Podzieliliśmy się opłatkiem, złożyliśmy życzenia, a potem opowiadaliśmy sobie kawały z pielęgniarkami. I to była ważna chwila, nie ze względu na słynne nazwisko tego, komu towarzyszyłem. Ludzie znani są dla nas pewnym odnośnikiem, ale jako pacjenci są przecież tacy jak wszyscy. Dla mnie każdy stawał się bliski”, wspomina autor.

Z opowieści o. Marka wyłania się obraz Tischnera jako kogoś bardzo naturalnego, przyjmującego z prostotą to, co go spotkało, a jednocześnie chroniącego się przed nadmiernym zainteresowaniem ze strony innych. „Choroba jest formą inności, dlatego w szpitalu wielu chorych może czuć się samotnie, jakby byli oddzieleni od świata ludzi zdrowych. Zdawałem sobie sprawę, że mogę nie podołać takiej próbie. Przecież nie zawsze pacjenci się ze mną zgadzali. Mieli wiele wątpliwości, buntu, niezgody na to, jak wygląda ich obecna sytuacja życiowa. Pamiętam spotkanie z księdzem Tischnerem, który powiedział mi, że choroba wywołuje u niego poczucie wstydu. Wstydzi się zmian, które następują. I z tego powodu nie chciał już widywać się z innymi ludźmi. Wciąż spotykam pacjentów, którzy mi to mówią”.

I jeszcze jeden cytat – na zachętę i do przemyślenia. „Oczywiście nie mogę zapytać autorów o to, co mieli na myśli, pisząc konkretne zdania, bo wielu z nich już nie ma między nami, ale wiem, że niektórzy chcieli wyrazić coś naprawdę ważnego. Ich słowa były mądrością przekazywaną w najtrudniejszym momencie życia, jakby pozostawiali po sobie testament. Tak było z księdzem Tischnerem, którego odwiedzałem przez trzy lata (…). Dobrze nam się rozmawiało, bo zwykle było to wieczorami. Tischner zapisywał mi na marginesach książek różne maksymy i wskazówki, lecz nie o cierpieniu. Raczej o tym, jak mam sobie radzić w kapłaństwie. Pisał na przykład: »Nieważne jak żyć, tylko z kim« lub „Znak, nawet gdy upadnie, nadal wskazuje«. Mam też dedykację od niego: »…temu, co drogę do nieba wskazuje, z życzeniem, żeby jego drogowskaz się nie ruszał«. Ostatnia, drżącym pismem napisana wskazówka brzmiała: »Abyś nie chybił celu«. Na pewno ksiądz Tischner bardziej pomagał mnie, nawet w tych trudnych dla niego chwilach, niż ja jemu. Ja tylko się modliłem. Z jego notatek można wyczytać, jak rozwijała się jego choroba. Na początku wpisy były bardzo wyraźne. Z czasem charakter pisma się zmieniał, stawał się coraz trudniejszy do odczytania. I choć późne wpisy były coraz bardziej zniekształcone, pozostała w nich mądrość”.

 

Warto przeczytać niedużą książeczkę o. Marka Donaja opublikowana przez Znak. Można ją zamówić tutaj – także w atrakcyjnych pakietach (m.in. z 800. numerem miesięcznika „Znak”).