Krystyna Kurczab-Redlich otrzymała Nagrodę Znaku i Hestii im. ks. J. Tischnera w 2008 roku za książkę „Głową o mur Kremla”. Autorka, z wykształcenia prawniczka, przez czternaście lat pracowała w Rosji jako korespondentka telewizji Polsat i kilku polskich gazet. Takich osób jak ona, piszą redaktorzy miesięcznika „Znak” (nr 1/2010), „powinno być w czterdziestomilionowej Polsce znacznie więcej – pomogłoby to nam dostrzec skomplikowanie i wieloznaczność świata, podłoże zjawisk, motywy stojących za nimi ludzi”. Kurczab-Redlich zajmowała się m.in. przemianami rosyjskiego społeczeństwa, łamaniem praw w człowieka w Rosji, wojną czeczeńską; za publikacje o Czeczenii przyznano jej nagrodę Amnesty International, a czeczeńska organizacja Echo Wojny zgłosiła ją do Pokojowej Nagrody Nobla. Nazywana bywa „polską Politkowską”; jej książki i filmy „czyta się i ogląda zawsze tak samo: z niedowierzaniem, chęcią wyparcia ze świadomości tragicznych faktów – oraz z podziwem dla odwagi autorki. (…) Złem wcielonym, które spotkała w Rosji, jest dla niej Władimir Putin. To on, jej zdaniem, na powrót zniewolił Rosjan, uprawomocnił przemoc i kłamstwo, spowodował śmierć wielu obywateli własnego kraju. Ostrość tych sądów niech nie przysłoni prawdy najstraszliwszej: każde ze swych oskarżeń Krystyna Kurczab-Redlich popiera dowodami”.
„Znak” zamieścił obszerny wywiad z autorką w ramach nowego cyklu „Rozmów znaczących”.

Putin się nie czerwieni

Z Krystyną Kurczab-Redlich rozmawiają Katarzyna Syska i Marcin Żyła

Od wielu już lat opisuje Pani Rosję z perspektywy obywatelki kraju wolnego i demokratycznego, a w porównaniu z rzeczywistością Wschodu również takiego, w którym po prostu żyje się łatwiej. Dlaczego nie zdecydowała się Pani na pracę w kraju, który odpowiadałby jej nieco bardziej?

Zachód jest mniej ciekawy niż Rosja. Nie ma tam zjawisk, których nie mogłabym wytłumaczyć. A Rosja to cały konglomerat zagadek: ciągłe wyzwanie dla dziennikarza.
Zresztą, to nie ja wybrałam Rosję, ale ona mnie. W 1987 roku przyjechałam do Moskwy, w której pracował mój mąż. W tamtych czasach codziennością Związku Radzieckiego mało kto się u nas interesował. Mnie ona zaciekawiła. Gdy w 1990 roku męża ponownie wysłano jako korespondenta TVP do Rosji, pojechałam tam znowu – i zostałam kilkanaście lat, czyli jeszcze długo po jego powrocie do kraju.
Z początku był szok: na przykład sklepy warzywne przy Prospekcie Lenina, czy nawet na Arbacie, w których robiło się niedobrze od smrodu. Albo stały, ciężki odór uryny w klatkach schodowych wielu kamienic – mojej też… Poraziły mnie niespodziewane różnice bytowe między – siermiężną przecież wtedy – Polską a ówczesnym Związkiem Radzieckim, zaskoczyła ogromna różnica w kulturze bycia, którą odczułam zaraz po przejechaniu Bugu. Za tą rzeką jest inny świat.
Powoli pojmowałam, skąd wzięła się ta różnica, powoli docierał do mnie dramat historii Rosji rozumiany jako dramat samych Rosjan: poczynając od najazdu Mongołów, poprzez okrucieństwa Iwana Groźnego, okrutny – niepodobny do europejskiego – feudalizm, a skończywszy na XX wieku, ten naród stale, jakby celowo, utrzymywano na „granicy rozwoju”, by uczynić z niego łatwą do kontrolowania masę.

 

Kiedy w „Pandrioszce” opisałam swoją moskiewską klatkę schodową, niektórzy pytali: „czy u nas takich nie ma?”. Bywają, oczywiście, ale nie aż z taką „gęstością woni”, i nie tak masowo. No i w Polsce – prędzej czy później – klatki schodowe są porządnie myte. To, że u nas rzadko ktoś wchodzi do windy, żeby potraktować ją jako toaletę, wynika może z faktu, że nie wychowaliśmy się w tak trudnych warunkach, w jakich dorastała większość Rosjan. Brud jest do dziś immanentną częścią tamtej rzeczywistości, jeśli nie w centrum Moskwy, to na pewno – poza nią.
Uważam, że trzeba przypominać, jak straszliwą historię mają za sobą Rosjanie – tkwią w niej zresztą do dziś. Łatwo nam przychodzi pokpiwać z ich odmiennej kultury bycia, ale jakież możliwości rozwoju miał choćby rosyjski chłop, którego brano na dwadzieścia lat do wojska? W jakim innym kraju zaistniała na przykład tak okrutna – wobec własnych ludzi – arakczejewszczyzna czy opricznina?
Spróbujmy też zrozumieć głębię nieszczęść Rosjan, odwieczny strach, bezprawie, stałe poniżenia czy choćby już samo odebranie ludziom urody życia. Dorośli Polacy mówią często, że tym, co najbardziej im doskwierało w PRL, była szarość. Wyobraźcie sobie teraz tę szarość spotęgowaną wielokrotnie: to Związek Radziecki. Pamiętam, że w 1987 roku w Moskwie zwracał uwagę każdy kolorowy szalik w autobusie. Metamorfoza, jakiej od tamtego czasu uległa Rosja, jest niesamowita. To zasługa wolnego rynku i pierestrojki, ale również samych Rosjan. W Polsce rzadko mówi się o tym, jak bardzo są pracowici. Gdyby ten naród miał możliwość swobodnego rozwoju, byłby dziś potężny dzięki silnej gospodarce, jaką by stworzył. Bogactwem Rosji byłyby nie tylko surowce, ale i rezultaty pracy i inwencji jej obywateli.
Tę możliwość jednak Rosjanom odebrano: drobnych przedsiębiorców jest stosunkowo niewielu i muszą się zmagać z potworną biurokracją oraz korupcją.

Wszystkie Rosje prezydentów

Będąc na miejscu, obserwowała Pani ostatnie lata Związku Radzieckiego, a później dwie różne Rosje – tę Jelcyna i tę Putina. Rosję Władimira Putina opisuje Pani wręcz jako państwo zbrodnicze, którego aparat działa wyłącznie na rzecz Kremla.

Wiem, że Rosja, którą zobaczyłam w 1987 roku, nie mogła być inna. Z drugiej jednak strony, władza nie korzystała ze sklepów z gnijącymi warzywami, takich jak ten przy Prospekcie Lenina, lecz z całego systemu uprzywilejowanych usług. Kreml zawsze gardził narodem. Ja tylko obserwuję ten kraj, raczej obiektywnie piszę o tym, co widziałam, a zjawiska staram się uzasadnić. Bo najtrudniejsza jest zawsze odpowiedź na pytanie: „dlaczego?” Mnie interesuje właśnie eksplikacja faktów, a nie samo ich opisywanie. A odpowiedź na to „dlaczego?” wymaga trudnej, żmudnej i bardzo czasochłonnej pracy. Bardzo chciałabym kiedyś odpowiedzieć na pytanie: „jak Rosja stawała się szczęśliwsza?”.
Nie tylko ja twierdzę, iż strach jest dodatkowym genem każdego Rosjanina – genem, do którego rzadko się on przyzna, gdyż sam nie wie o tym, że się boi: zżył się z tym uczuciem i uważa je za normalne. Strach przed milicjantem, urzędnikiem, administratorem domu, czyli przed władzą, jest wpisany w rosyjską mentalność. Lew Gumilow pisze, że to panowanie mongolskie zdeprawowało mentalność Rosjanina, kształtując ją wyłącznie w obszarach strachu. Ale carowie znakomicie kontynuowali utwierdzanie strachu w poddanych: takiego „wewnętrznego” okrucieństwa, jakie stosowała władza wobec narodu w Rosji, nie było chyba nigdzie w Europie.
Władimir Putin wepchnął Rosjan w obszary przemocy administracyjnej i siłowej, a więc w obszary strachu. Unicestwił opozycję i zarodki prawdziwego społeczeństwa obywatelskiego, zawrócił Rosję z drogi rzeczywistych swobód obywatelskich, cofnął ją także o kilkadziesiąt lat w rozwoju nauki, technologii, infrastruktury przemysłowej, rolnictwa, nawet badań kosmicznych… To, co zrobił, jest więc zbrodnią wobec własnego narodu. Borysowi Jelcynowi można wiele zarzucić, ale za jego rządów istniała całkowita wolność słowa w mediach, nie prześladowano dziennikarzy, nie zamykano stacji telewizyjnych i tytułów prasowych…

 

W 1994 roku Jelcyn rozpoczął jednak pierwszą wojnę czeczeńską…

Największym nieszczęściem Jelcyna był alkoholizm i ciężka choroba serca. Gdyby był zdrowy i trzeźwo patrzył na rzeczywistość, szybko spostrzegłby, jak jest manipulowany przez klikę związaną z Aleksandrem Korżakowem i Michaiłem Borsukowem, którzy razem z kliką „siłowików” wmówili mu, że wojna jest konieczna. To oni – mimo milionowych łapówek – nie dopuścili do rozmowy Jelcyna z Dżocharem Dudajewem, pierwszym prezydentem Czeczenii. Rozmowy tłumaczącej, że nie chce on dla swojego kraju niczego poza autonomią, że nie chce wojny. Ale „mała wojenka” była wtedy tamtym panom potrzebna.
Gdyby jednak zabrakło reform zmarłego przed kilkoma dniami Jegora Gajdara, przeprowadzonych za kadencji Jelcyna, nie byłoby w Rosji gospodarki wolnorynkowej. To za Jelcyna zakładano nowe partie, które wchodziły do parlamentu. Opozycja, z Grigorijem Jawlińskim na czele, była przeciwnikiem, z którym się dyskutuje – a nie wrogiem, którego się niszczy. Byłam zachwycona atmosferą walki politycznej w Dumie. W jej korytarzach zawsze coś się działo, politycy spierali się między sobą i chcieli z nami rozmawiać. Dla nas, dziennikarzy, był to wtedy drugi dom.

To musiało być niesamowite: obserwować krótki żywot rosyjskiej demokracji z tamtych lat. Podejrzewamy, że właśnie dlatego Pani gorycz odnośnie do współczesnej Rosji jest tak duża – widziała Pani na własne oczy, że ten kraj może być inny.

W maju 1992 roku, w Dzień Zwycięstwa, zaprowadziłam znajomych do Parku Aleksandrowskiego pod Grób Nieznanego Żołnierza, żeby pokazać im kilkukilometrową kolejkę ludzi chcących oddać cześć ofiarom wojny. Cenię to święto, gdyż każdy Rosjanin nosi je w sobie – wojna dotknęła tam wszystkich. Ludzie przesuwali się wolno, w ciszy, z kwiatami. Było to piękne i wzruszające.
Dziesięć lat później, w maju 2002 roku, w drugim roku panowania Władimira Putina, całą okolicę Kremla zamknięto, nie można było wejść na Plac Czerwony, zamknięto dostęp do Grobu Nieznanego Żołnierza… Ludzie stali bezradnie przed barierkami zagradzającymi wyjście z metra, kwiaty więdły w dłoniach… Wpuszczono ich dopiero późnym popołudniem, kiedy zakończyły się oficjalne uroczystości.
Za Jelcyna powstawały nowe partie i organizacje pozarządowe, społeczeństwo powoli stawało się „obywatelskie”. Dziennikarze pisali i mówili swobodnie. Z wolna reanimowało się również sądownictwo.
Przyszedł Putin i to wszystko zniknęło. Jeden z jego pierwszych dekretów praktycznie uniemożliwił tworzenie nowych partii. Wymagając 10 tysięcy potwierdzonych w urzędzie podpisów (teraz trzeba ich 50 tysięcy) opozycję praktycznie unicestwiono. A tak w ogóle, to po co narodowi nowa partia, skoro mamy proputinowską Jedną Rosję? W ten sposób de facto reaktywowano w Rosji system monopartyjny. Przewodniczący Dumy Borys Gryzłow powiedział w kwietniu 2008 roku: „Podoba mi się nasza demokracja i życzę naszemu krajowi parlamentu, w którym dominuje partia ściśle związana z rządem i prezydentem”. To ten sam Gryzłow, który w chwili obejmowania urzędu stwierdził, że „parlament nie jest miejscem do dyskusji”. A na spotkaniu ściśle współpracującego z Putinem ruchu eurazjatyckiego jeden z jego twórców, Waleriij Anaszwili, ogłosił: „Demokracja to zjawisko czasowe, powstałe w XIX wieku jako odpowiedź na rewolucję”.

 

Dla Władimira Putina prawa człowieka oznaczają prawa przyznane obywatelowi dla jego pracy na rzecz państwa. Jest to więc zaprzeczenie ich istoty: obrony jednostki przed przemocą państwa. Doskonale pamiętam wspólne posiedzenie Dumy i Rady Federacji w 2004 roku, na którym prezydent pierwszy raz powiedział, że organizacje pozarządowe są wrogiem opłacanym przez zachodni kapitał. Wcześniej uporał się z partiami, mediami (podporządkowując je swojej administracji), z manifestantami (bijąc ich i aresztując), potem przyszła kolej na ostatni bastion swobody: organizacje pozarządowe.
W Rosji wychodzą gazety poniekąd i krytyczne wobec władz, ale cóż one znaczą w porównaniu z telewizją? A w tej króluje propaganda oparta na kłamstwach i niedomówieniach. Putin doskonale wie, że istnieje tylko prawda ekranu telewizora. Jest showmanem. Nawet teraz, kiedy jest premierem, widać go w każdym bloku informacyjnym. Stał się wartością constans w świadomości Rosjan. Wielu już go nawet nie ocenia, on po prostu dla nich jest.
Z kolejną władzą jest tak jak z kolejnym małżeństwem: porównujemy ją z poprzednią. Kiedy równe dziesięć lat temu Putin wprowadził się na Kreml, rosyjski naród spostrzegł, że na jego czele nie stoi już schorowany starzec, tylko człowiek młody, sprawny, władający językami obcymi, który znowu mówi: „Rosja jest mocarstwem”. A w ślad za tym do ideologii powrócił wróg. Fikcyjne procesy szpiegowskie przywróciły Zachodowi tę funkcję – przypomnijmy choćby aferę z 2006 roku z „kamieniem szpiegowskim”, który, naszpikowany urządzeniami podsłuchowymi, miał jakoby służyć pracownikom brytyjskiej ambasady w Moskwie. Wróg jest konieczny mocarstwu: można straszyć wojną i jego (wroga), i siebie (własnych obywateli). Walka z wrogiem znów zjednoczy naród, szczególnie młodzież. No i wróci poczucie mocarstwowej dumy, oraz – tak miła uprzednio – świadomość, że świat znowu boi się Rosji.

Od razu nasuwa się pytanie, czy Rosjanie bez takiego poczucia mogą w ogóle żyć?

Mogliby – gdyby do władzy nie przyszedł Putin. Stopniowo przekonaliby się wtedy, że Zachód nie marzy – jak się im wmawia – żeby ich zdominować i sięgnąć po bogactwa naturalne Syberii. Okazałoby się, że i Europie, i Ameryce potrzebna jest spokojna, bogata Rosja. W społeczeństwie, w którym istniałyby wolne media, szybko by dostrzeżono, że nie ma żadnego zagrożenia.
Jest wielkim błędem Zachodu – z którego historia rozliczy kiedyś Chiraca, Busha czy Blaira – że, dbając o swoje krótkowzroczne interesy, bezkrytycznie poparli Putina, doskonale równocześnie wiedząc, iż z rosyjskiej demokracji w istocie nic nie zostało. Zachód zaaprobował tezę kremlowskiego ideologa Władysława Surkowa o „sterowanej demokracji”. Tak jakby nie było wiadomo, że każdy przymiotnik dodany do słowa „demokracja” wypacza jej sens.

Jest jednak takie pojęcie, którego używa się w odniesieniu do Rosji: „trzecia droga”. Motto, którym opatrzyła Pani Pandrioszkę – „nic tutaj nie jest podobne do tego samego gdzie indziej” – sugeruje inność Rosji. Może owa inność nie pozwala stosować tam standardów zachodnich? Właściwie dlaczego do tak diametralnie różnej rzeczywistości mielibyśmy przykładać takie idee jak prawa człowieka, demokracja czy wolność słowa?

Po pierwsze: dlatego, że Rosja również leży w Europie, jest członkiem wielu europejskich i światowych organizacji. Po drugie zaś: dlatego, że Rosjanie są normalnymi ludźmi, takimi samymi jak my, tylko wychowanymi w dramatycznych okolicznościach historii – o tym myślałam mówiąc o ich „inności”. Z wyjątkiem czasów Jelcyna byli i są poddawani przemocy: administracyjnej, psychicznej, fizycznej. Ona znowu wsiąka w ich mentalność jako konieczność. a Zachód – popierając reżim Putina – utrwala w nich poczucie opuszczenia i beznadziei. To jest właśnie ta „trzecia droga” Rosjan.
„Trzecia droga” to listek figowy dla koniunkturalizmu Zachodu, który dostrzega interesy swoich biznesmenów, ale nie widzi koszmarnego bezprawia władz Rosji wobec jej obywateli: tortur na posterunkach milicji, w więzieniach i koloniach karnych, fikcyjnych procesów szpiegowskich i tych dotyczących opozycji (chociażby – Chodorkowskiego), aresztowania i zabijania dziennikarzy na prowincji, powrotu „psychuszek” dla opozycji, i tak dalej…
Wystarczyłaby należyta reakcja po pierwszych próbach szantażu związanych z dostawami gazu oraz po exposé Putina w Monachium w 2007 roku, reanimującym obraz zimnowojennego wroga, czyli Stanów Zjednoczonych i Zachodu. Lecz liderzy polityki światowej zamarli ze strachu. I dziś w dobrym tonie jest udawanie, iż nie wiedzą, kim jest Putin. Gdyby Zachód właściwie zareagował na wysadzanie domów w 1999 roku, może dziś nie miałby tak wielkich problemów z kremlowskimi politykami.

 

Przypomnijmy: w ciągu dwóch miesięcy w powietrze wyleciały wtedy w Rosji cztery budynki mieszkalne, jeden wybuch udaremniono. Zginęło prawie 300 osób. Odpowiedzialnością za zamachy obarczono Czeczenów, ale wiele wskazuje na to, że za zamachami stała Federalna Służba Bezpieczeństwa. W „Głową o mur Kremla” przytacza Pani na to wiele dowodów i przekonuje, że zamachy były Putinowi – wtedy jeszcze premierowi – potrzebne…

Putin i tak zostałby prezydentem, pamiętajmy bowiem, że nie był to wybór Rosji, tylko Jelcyna, który szukał następcy cynicznego na tyle, by rodzinie prezydenta zapewnić bezkarność. Groził jej wtedy sąd za ogromne przekręty finansowe. Jelcyn przetestował kilku ewentualnych następców: między marcem 1998 roku a grudniem 1999 roku wymienił aż pięciu premierów. A wiadomo było, że to premier będzie startował na stanowisko prezydenta. Tuż przed Putinem na czele rządu stanął Siergiej Stiepaszyn, polityk sprawdzony i doświadczony, który jednak nie dawał Jelcynowi gwarancji, o jakie mu chodziło. Był bowiem człowiekiem o wiele słabszym od Putina, a poza tym miał jedną, fatalną cechę: gdy kłamał, to się czerwienił.
Pamiętam wieczór, kiedy w telewizji pokazywano film z prokuratorem generalnym Jurijem Skuratowem i prostytutkami. Chodziło o jego zdyskredytowanie po tym, jak wszczął śledztwo w sprawie korupcji firm znanych z powiązań z Kremlem. Przed emisją wystąpiło na antenie dwóch panów. Jednym z nich był Stiepaszyn. Drugiego wtedy jeszcze nikt nie znał. Obaj zaczęli mówić o Skuratowie: że oto na wasz koszt, obywatele, zabawia się z prostytutkami człowiek podobny do prokuratora. Nie wiemy, czy to on, ale bardzo podobny. Stiepaszyn na przemian bladł i czerwienił się, ale ten drugi był cały czas blady, przekazywał oświadczenie chłodno, z twarzą niezdradzającą emocji.
Tym drugim był ówczesny szef FSB Władimir Putin.
To wtedy Jelcyn podjął decyzję o tym, kto zostanie jego następcą. Telewizyjny występ Putina – autora pomysłu jak „utopić” Skuratowa – umocnił go w przekonaniu, że tylko on jest zdeprawowany do tego stopnia, iż pójdzie na wszystko.
Gdyby tylko Zachód zastanowił się, jaki interes w wysadzaniu domów w Rosji mogli mieć Czeczeni… Druga wojna czeczeńska trwała tam przecież już od 8 sierpnia 1999 roku, kiedy Szamil Basajew i Emir Chattab, zgodnie z zawartą z Kremlem umową, napadli na dwie prowincje sąsiadującego z Czeczenią Dagestanu. Ta kolejna bizantyjska rozgrywka Kremla miała nie tylko rozpocząć kolejną wojnę z Czeczenią, ale i pokazać narodowi słabego premiera Stiepaszyna, po którym przyjedzie do władzy silny premier Putin.

 

A tak wyglądało to od kuchni: zaraz po objęciu teki premiera w maju 1999 roku Stiepaszyn w pierwszą oficjalną podróż jedzie do Dagestanu, do jego dwóch prowincji, które wcześniej uznały się za wahabickie. Podpisuje z nimi kontrakt: możecie wyznawać swoją religię, ale nie zajmujcie się polityką. Tylko ślepy nie zauważyłby jednak, że na granicy czeczeńsko-dagestańskiej zgromadziły się tysiące bojowników. Ale siły MSW zostały stamtąd wycofane! Ósmego sierpnia dochodzi do osławionego rajdu na Dagestan. I w tym samym dniu premierem zostaje Putin, a wojska rosyjskie natychmiast ruszają do ataku. „Jakiego wspaniałego mamy premiera!” – wykrzykują Rosjanie. Tylko dlaczego, dziwnym trafem, Basajew i Chattab wycofali się z Dagestanu bez strat, a rosyjskie śmigłowce przelatywały nad ich oddziałem, nie otwierając ognia? W takich okolicznościach zaczęła się druga wojna czeczeńska.
Niestety, naród nie zwrócił na to wszystko uwagi. Z Dagestanu jest zbyt daleko do Petersburga albo na Syberię. Trzeba więc było zrobić coś, co wstrząśnie całą Rosją – stąd wybuchy domów, po których Putin mógł rozpocząć swoją „operację antyterrorystyczną”. Politycy z Zachodu przeszli nad tymi wydarzeniami do porządku dziennego, Putin zobaczył więc, że przyjmą oni każdą wersję zdarzeń. Odpowiedzialność za dzisiejszy stan umysłów Rosjan oraz za własne kłopoty w porozumieniu z Kremlem ponosi więc w dużej mierze sam Zachód.
Putinowska propaganda uczyniła z Jelcyna monstrum, i dziś już się nie pamięta, że kiedy ten przed wyborami prezydenckimi w 1996 roku objeżdżał Rosję, bez ochrony wchodził w tłum: jedni obrzucali go wyzwiskami, inni całowali po rękach. Putin nigdy nie wejdzie między ludzi, nie zbliży się do swojego ukochanego narodu. Porozumiewa się z nim podczas telewizyjnych konferencji prasowych: gdy pewien emeryt chciał bez uzgodnienia zadać pytanie, to go po prostu pobito. A ostatnio, „niebezpiecznych” ochotników na czas transmisji pozamykano.

Obieg kłamstwa w Rosji

Trzy lata temu pisała Pani w „Znaku” o „widmie prawdy”, które wreszcie dosięgnie Putina. Czy jest jakakolwiek szansa na to, że Rosjanie kiedyś zrozumieją, iż to, co mówił im prezydent, było propagandą?

Może za kilkanaście lat, kiedy to wszystko będzie już historią… Narodu nie można przecież wodzić za nos w nieskończoność. Sankcjonowany przez media fałsz to dla Putina jest jego „być albo nie być”. Odejście od władzy może oznaczać postawienie go przed sądem międzynarodowym. Sprawa drugiej wojny czeczeńskiej jest przecież bardzo dokładnie udokumentowana. Organizacje, które się nią zajmują, nie mają teraz możliwości przebicia się przez potęgę polityczną premiera Federacji Rosyjskiej. Jednak w chwili, w której ją straci, przystąpią do swoich działań: podsumują wszystko, co stało się w Czeczenii. Putin może jeszcze kiedyś znaleźć się na tej samej ławie, na której siedział Milošević.
Putin to w gruncie rzeczy nieszczęsna postać: opętana strachem (jego rozdęta – jak nigdy przedtem – ochrona osobista ciągle rośnie), niemogąca nawet korzystać ze swojego nieprawdopodobnego majątku: Stanisław Biełkowski mówi w tym kontekście o 44 miliardach dolarów. Już w 1996 roku, czyli pięć lat po tym, jak objął funkcję zastępcy mera w Petersburgu, pismo „Global Finance” umieściło Putina na 600. miejscu w rankingu ludzi wpływających na finanse świata. Jego związek z mafią tambowską jest dobrze udokumentowany w książce niemieckiego dziennikarza Jürgena Rotha „Die Gangster aus dem Osten” („Gangsterzy ze Wschodu”). Jeszcze zanim został prezydentem pisali o tym sami Rosjanie – prawie cała moja wiedza pochodzi przecież ze źródeł rosyjskich. Tak ogromnej dokumentacji korupcji i zbrodni nie można bez końca trzymać pod korcem.

 

Byłoby pięknie, gdyby tak się stało. Z drugiej strony optymizm nieco stygnie, jeżeli spojrzy się, w jaki sposób w Rosji przewartościowywana jest obecnie postać Stalina, którego określa się mianem „efektywnego menadżera”. Czy jest możliwe, aby doszło do jeszcze większego „zwichnięcia” umysłów Rosjan, które by sprawiło, że nawet po ujawnieniu dokumentacji zbrodni oni i tak nie przyjmą jej do świadomości?

Po pierwsze: ta dokumentacja do nich nie dotrze, jeśli nie będzie tematem numer jeden w telewizji… Po drugie: znaczna część obecnego młodego pokolenia została całkowicie zdeprawowana poczuciem odrodzonej mocarstwowości Rosji. Niektórzy młodzi Rosjanie rzeczywiście mają już całkiem poprzestawiane w głowach, nie sięgają do dokumentów uznając te, które obalają ich mity, za fałszywe.

Czyli pełny cynizm?

Tak. Przyjmują prawdę, która jest dla nich łatwa i wygodna. Robią tak zresztą nie tylko młodzi. Zaraz po powrocie Putina do władzy usłyszałam od pewnej starszej Rosjanki: „Jak to dobrze, znowu nie muszę myśleć podczas dziennika!”. W takich reakcjach tkwi odpowiedź na pytanie, czy Rosjanie są gotowi na przyjęcie prawdy o Putinie, czy nie.
Mówi się, że sprężyna odskakuje z taką samą siłą, z jaką została naprężona. Rosjanom dla oprzytomnienia potrzebne będzie tyle lat, ile ich deprawowano. Na razie nawet ci, którzy chcą zmian demokratycznych, nie mają narzędzi potrzebnych do ich przeprowadzenia. Zajrzyjmy jednak do Internetu: jest zalany kpinami z Putina. W czasie wojny w Gruzji Rosjanie wyśmiewali się na forach ze swojego batiuszki!

Czy jednak nie jest to rola błazna, który pośmieje się w przestrzeni, w której mu wolno, ale gdzie indziej – już nie?

A gdzie indziej mogą to robić bezkarnie? Ilu Rosjan spałowano przecież podczas różnych demonstracji… Pamiętajmy, że ludzie się tam boją. A więc ci, którzy przychodzą na manifestacje, reprezentują swoją odwagą również tych, którzy jej nie mają. Wielu Rosjan, oglądając migawki z demonstracji, myśli: „Oni mają rację, a ja jestem tchórz, bo zostałem w domu”. Przecież jednak istnieje jakaś opozycja: część społeczeństwa przychodzi na spotkania z Garim Kasparowem, Michaiłem Kasjanowem czy Borysem Niemcowem. Inna część wprawdzie nie przychodzi, ale ich popiera. Przypomnijcie sobie, jak prężnie działał – dopóki go całkiem nie spacyfikowano – ruch Inna Rosja.
Już za jakieś dziesięć lat również Rosjanie dostrzegą cywilizacyjną jamę, do której wepchnęły Rosję rządy Putina. A potem możliwy będzie albo jeszcze większy terror, albo rewolucja – nie krwawa, lecz umysłowa. W końcu wszystkich komputerów nie da się pozamykać, choć są zakusy, aby kontrolować Internet – ostatnio Duma wystąpiła z propozycją odpowiedniej ustawy. Trzeba przy okazji pamiętać, że w Rosji dostęp do sieci jest droższy i łatwiejszy do kontrolowania niż w innych krajach, gdyż ciągle jest to dostęp telefoniczny.

 

Niedawno dzwoniłam do Swietłany Gannuszkinej z Memoriału. Nie mogła spokojnie rozmawiać, bo akurat „znowu kogoś pobili”. Potem okazało się, że z głębi Rosji jechała do nich jakaś kobieta reprezentująca organizację pozarządową. Pobito ją w pociągu. W Rosji kupując bilet kolejowy okazuje się dowód osobisty, a nazwisko nadrukowane jest na bilecie, który razem z dokumentami jest sprawdzany przy wejściu do wagonu. Czy przy tym stopniu kontroli i zastraszenia mamy prawo mówić, że Rosjanie „nie dorośli” do demokracji? A skąd niby to wiemy? Żadne sondaże nie pokażą, co tak naprawdę myśli Rosjanin. Dlatego mówienie o powszechnym poparciu dla Putina jest obarczone ryzykiem błędu: na prowincji nikt nie powie ankieterowi prawdy, ponieważ ludzie wiedzą, że jest on wysłannikiem władzy. A przez telefon – tym bardziej się boją… Myślę, że Putin podoba się Rosjanom coraz mniej – ale nie mają na razie alternatywy. Od nowego zła – jak zawsze w swojej historii – wolą już to, do którego przywykli.
Pełna świadomość tego, co się dzieje, wymaga politycznego uczestnictwa w losach kraju. „Zwykłym” Rosjanom, szczególnie od XVII wieku, od czasu ustanowienia w Rosji absolutyzmu wbijano do głowy, że nie wolno się zajmować polityką, bo to rzecz wyłącznie carska, czyli boska. Duma bojarska miała coraz mniej do powiedzenia. A w Związku Radzieckim mogli należeć do pionierów, Komsomołu i partii – ale tylko po to, by ją popierać. Inne zainteresowanie polityką było karalne. I tak, dzisiejsze bezwarunkowe poparcie dla kolejnego batiuszki u władzy wynika z przekonania o własnej niemocy. Nad urną wyborczą przeciętny Rosjanin macha ręką i mówi: „i tak policzą, jak chcą”. I rzeczywiście: nie dość, że bardzo manipuluje się wiedzą obywateli, to jeszcze, tak na wszelki wypadek, fałszuje się wszystkie wybory. Żadne wybory, z wyjątkiem prezydenckich z 1991 roku, nie były tam przeprowadzone uczciwie.

Rozmawiamy już trochę, a jak dotąd nie padło z Pani ust nazwisko Dmitrija Miedwiediewa. Czy prezydent Rosji usamodzielni się bardziej, czy wyjdzie z cienia swojego poprzednika i obecnego premiera?

Za Miedwiediewem stoją tak zwani liberałowie, czyli zwolennicy niestosowania przemocy w rządzeniu. Różni ich to od tych stronników Putina, dla których przemoc jest prawem. Nikt na przykład nie da głowy, że za wybuchami, które kilka miesięcy temu miały miejsce w Inguszetii, stali wyłącznie Czeczeni – również rosyjska generalicja mogła mieć interes w tym, by zwiększyć niepokój społeczeństwa, by „siłowiki” mogli znów zaistnieć. Wydaje mi się, że klan, który stoi za Miedwiediewem, jest na razie słabszy od klanu Putina. I dlatego obecny prezydent nie ma innego wyjścia, jak podążać śladami poprzednika. Ale widać w tym tandemie wyraźne potknięcia.
Czy Miedwiediew rzeczywiście jest liberałem? Może, ale nikt przecież nie bronił mu na przykład podpisać prośby o ułaskawienie Igora Sutiagina, który za czasów Putina został skazany za szpiegostwo. Jedyną winą tego trzydziestopięcioletniego wówczas uczonego, członka Rosyjskiej Akademii Nauk, było to, że – korzystając wyłącznie z powszechnie dostępnych źródeł – napisał książkę o obronności Rosji i Stanów Zjednoczonych. Miedwiediew prośbę odrzucił. A Sutiagin nie jest przecież Chodorkowskim, jego sprawy nie obserwuje cały świat! Ci, którzy o niej wiedzą, przyklasnęliby tylko prezydentowi.

Bardzo silny jest w Rosji ruch imperialistyczno-nacjonalistyczny, nie zawsze związany z proputinowską Jedną Rosją. Ruch reprezentujący poczucie, że Rosjanie są gnębieni we własnym kraju, i to w dodatku przez inne nacje…

Jest to, między innymi, pokłosie wojen czeczeńskich, szczególnie tej „putinowskiej”. Zaczęło się od zwalczania „osób kaukaskiej narodowości”, potem wszystkich „inych”, nie tylko z byłych republik Związku Radzieckiego, ale i zza granicy: żółtoskórych, czarnoskórych… To obraz wroga na użytek wewnętrzny. Wszystkie z ponad dwudziestu radykalnych partii nacjonalistycznych powstały po 2000 roku, a więc za czasów Putina.

 

Ale jaki jest sens tej ideologii? Jeśli Putin chce zachować jedność federacji, to wydaje się ona krótkowzroczna, gdyż Daleki Wschód i Syberia już teraz otwarcie deklarują, że bliżej jest im do Chin.

Działaczy tych partii podgrzewa hasło: „Rosja dla Rosjan”, a ściślej: „dla Ruskich”, czyli tych „prawdziwych Rosjan”, czystej rosyjskiej krwi. Procentuje tu atmosfera nienawiści do „inych” królująca w putinowskiej ideologii.

Gdzie zatem współczesna Rosja szuka swojej tożsamości?

W 2001 roku kraj ten usłyszał o niejakim Aleksandrze Duginie, założycielu Międzynarodowego Ruchu Eurazjatyckiego czy krócej: Eurazji. Dugin – jak sam twierdzi, zainspirowany „Wielką szachownicą” Brzezińskiego – stworzył ideologię, podług której cały świat to „anglosaska mafia geopolityczna”, a Rosja powinna pokazać, że stanowi dla niej przeciwwagę.
Pomyślałam wtedy: „to są przecież brednie, nikt tego nie potraktuje poważnie”. Ale Eurazja, ukazując Zachód jako wroga, dostarczyła ideologicznego wsparcia polityce Kremla. Hasło „Popieramy prezydenta totalnie i radykalnie” pojawiło się już na zjeździe założycielskim Eurazji. Dugin został doradcą Putina i Miedwiediewa, a swoje poglądy wyłożył w podręczniku, który dziś jest podstawowym podręcznikiem we wszystkich szkołach wojskowych Rosji!
Ileż to razy słyszałam w Rosji, że cały Zachód chce uczynić z Rosjan swoich niewolników! Jest to tak idiotyczne stwierdzenie, że normalnie myślący człowiek nawet się nad nim nie zastanawia – lecz tam uczyniono z niego ideologię, serwowaną codziennie w telewizji. „Zachód to nasz wróg!” A ci, którzy nie mają zachodniego wroga pod ręką, biją tego bliższego, własnego. Tak się stało na przykład w 2007 roku w karelskiej Kondopodze, gdzie jedna z głównych faszyzujących partii – Związek Przeciw Nielegalnej Imigracji – bezkarnie doprowadziła do antyczeczeńskich zamieszek, podczas których padły ofiary śmiertelne.
Jak do imperialno-nacjonalistycznych idei odnoszą się władze? Przypomnijmy, że przedstawiciel Federacji Rosyjskiej przy NATO Dmitrij Rogozin jest twórcą utworzonej w 2007 roku radykalnej organizacji Wielka Rosja, reprezentującej właśnie ten nurt!
Kiedy rok temu, po głośnej sprawie zakazu importu polskiego mięsa do Rosji, wykręciłam numer do przyjaciółki w Moskwie, usłyszałam w słuchawce: „Cieszę się, że do mnie dzwonisz, już myślałam, że mnie nienawidzisz”. To znaczy, że myślała, iż mamy tu takie samo pranie mózgów jak oni!

 

To jest często jedno z pierwszych pytań zadawanych Polakom przy zawieraniu znajomości: „dlaczego tak nas nienawidzicie?”.

Usłyszałam je pierwszy raz na początku lat 90. w rozmowie z pewnym kulturalnym
i miłym chłopakiem z Syberii. „Przecież was wyzwoliliśmy!”, dodał. Odpowiedziałam, że trochę właśnie dlatego: „Wyzwoliliście i zostaliście czterdzieści pięć lat”. A chłopak – w najlepszej wierze – zapytał: „To wy tego nie chcieliście?”. Jak tu rozmawiać o historii z Rosjanami, którzy uważają, iż w pojedynkę rozprawili się z Hitlerem, i często nie mają pojęcia, że istniała umowa jałtańska? Ile potrzeba cierpliwości, żeby im to wszystko wytłumaczyć!
Dobrze się więc stało, że OBWE odpowiedziała na agresywną propagandę rosyjską dotyczącą paktu Ribbentrop–Mołotow uznaniem 23 sierpnia za Dzień Pamięci Ofiar Stalinizmu i Nazizmu. Przy okazji można było zauważyć, że nawet najmniejszy akt sprzeciwu ze strony Zachodu wywołuje dziką agresję Kremla. Jest to typowa reakcja władzy, która się panicznie boi!
Największy dramat polityki Zachodu względem Rosji polega na tym, że myśląc „Rosja”, europejscy i amerykańscy przywódcy nie widzą 140 milionów mieszkańców tego kraju, a tylko dwóch facetów na Kremlu. W dodatku – nielegalnie wybranych, bo pierwsze wybory prezydenckie z Putinem były sfałszowane: po to, aby nie doszło do drugiej tury, sfałszowano wyniki pierwszej. W drugich Putin startował bez konkurentów, więc było to raczej referendum z jednym bohaterem, tak jak i „wybory” Miedwiediewa.

Samotność w Moskwie

Co jest potrzebne dla porozumienia Polaków i Rosjan? Czy główną przeszkodą jest niemal całkowity brak bezpośrednich kontaktów?

Wiem, że Polacy chcieliby takie kontakty nawiązywać. Chcemy zapraszać do nas jak najwięcej Rosjan. Problem pierwszy polega jednak na tym, że my ich mało interesujemy: nie jesteśmy ani Stanami Zjednoczonymi, ani Niemcami, ani Francją bodaj, a drugi – że najczęściej przyjeżdżają do nas ci, którzy myślą podobnie jak my. A spróbujcie tylko zaprosić kogoś, kto myśli inaczej. Czy to będzie dziennikarz, czy historyk – wywołacie aferę, i to nie z naszej strony…

Czy jesteśmy antyrosyjscy?

To, że mówimy, iż Rosjanie są tacy albo inni, nie przekłada się zwykle na nasz stosunek do Rosjanina, kiedy ten już stanie przed nami. Zwykle widzimy w nim człowieka, na ogół fajnego, z którym można siąść i pogadać. Spotykamy się ze sobą, przyjaźnimy się, razem pijemy – po prostu się lubimy – aż do momentu, kiedy zacznie się mówić o polityce. Tutaj najczęściej porozumienia nie ma, bo nie może go być, skoro po tamtej stronie brakuje elementarnej wiedzy.
Współcześni Rosjanie bardzo mało wiedzą o Polsce. Naszym krajem interesowano się w latach 60. Dla mieszkańców Związku Radzieckiego byliśmy wtedy oknem na świat: czytali nasze gazety, w Moskwie istniała księgarnia z polską literaturą. Kiedy jednak w czasach pierestrojki dla Rosjan stał się dostępny świat Zachodu, zainteresowanie Polską spadło niemal do zera. Ponownie zaczęto o nas mówić, kiedy wstępowaliśmy do NATO. Do dziś zresztą można się tam spotkać z poglądem, że jesteśmy niewdzięczni, bo Związek Radziecki odbudował po wojnie naszą gospodarkę, utrzymywał nas… A my tymczasem wolimy Amerykę! I spróbujcie im tu wytłumaczyć, kolejno, zabory, rok 1920, Powstanie Warszawskie, no i kto kogo naprawdę utrzymywał…
Powinniśmy ich częściej gościć w polskich domach, poznawać się nawzajem. Nie ma takiej możliwości, abyśmy byli antyrosyjscy. Okudżawę czy Wysockiego śpiewa przecież i nasza młodzież. Lubimy Puszkina i Jesienina, Cwietajewą i Achmatową, rosyjska literatura współczesna świetnie się u nas sprzedaje… Nie jesteśmy antyrosyjscy, jesteśmy tylko antykremlowscy – a to jest wielka różnica. Gdzie jest ta antyrosyjskość, której nie wywoływałaby sama Rosja? Trudno przecież, żebyśmy spokojnie słuchali, iż to my rozpoczęliśmy II wojnę światową.

 

Często spotykamy się z poglądem, że Rosja jest straszna. Wydaje się jednak, że choć w Głową o mur Kremla świetnie pokazuje Pani mechanizmy, które tłumaczą, dlaczego tak się myśli, nie wszyscy czytelnicy w Polsce je zauważają…

Najtrudniej jest przemeblować rozum – i my, Polacy, nie jesteśmy tu wyjątkiem. Najłatwiej zaś utyskiwać na skutki nie pochylając się nad przyczynami.
Wrócę do tego, kim jest Rosjanin. Rosja – to ogromne terytorium, którego większość zajmuje wieś. Jeszcze w latach 60. nie można było stamtąd wyjechać choć na jeden dzień bez pozwolenia władz. To się nie mieści w głowie mieszkańca Zachodu, że ćwierć wieku temu, aby przeprowadzić się do innego miasta, trzeba było mieć zgodę administracji. I że 70 procent ludzi pracowało lub w inny sposób było związanych z armią, a co za tym idzie, było niewolnikami administracji wojskowej: przerzucano ich z jednego końca kraju na drugi. Rozsypywały się rodziny, mężczyzna mógł mieć w różnych końcach nieobjatnoj strany rodziny, które o sobie nie wiedziały… Pamiętam ojca, który wywołał medialną sensację poszukując wszystkich swoich dzieci!
A co z tymi, którzy przeszli przez straszną szkołę rosyjskiej armii? Czy jest do pomyślenia to, co stało się na przykład z szeregowym Andriejem Syczowem, żołnierzem z garnizonu na Syberii, w 2005 roku? Idący na zabawę sylwestrową oficerowie przywiązali go do krzesła tak mocno, że gdy sobie o nim po dwóch dniach przypomnieli, miał już gangrenę. Trzeba mu było odciąć nogi i genitalia. Sprawa wyszła na jaw wyłącznie dlatego, że Syczowa przewieziono do cywilnego szpitala i pielęgniarka zadzwoniła do jego matki. Inny przykład: chłopakowi, który miał numer buta 43 – a takich akurat nie było w koszarach – przydzielono obuwie o numerze 41. Po kilku miesiącach trzeba mu było amputować palce u nóg.
Co roku w armii rosyjskiej dochodzi do kilku tysięcy samobójstw. Wojsko, które widziałam w Czeczenii, wygląda mniej więcej tak jak to, które wkraczało do Polski po wojnie: plecaki na sznurkach, byle jakie buty, szmatławe, lichutkie mundury… Brud i głód. Nie przyszłoby mi nigdy do głowy, że można głodzić własnych żołnierzy – a widziałam to na własne oczy w Czeczenii. Czy trzeba czegoś więcej, żeby choć trochę pojąć psychikę Rosjanina?
Ostatniej książce dałam tytuł „Głową o mur Kremla”, ale chodzi nie tylko o mur Kremla – biję też głową o mur niechęci do poszerzania wiedzy o Rosji. Gdy apelowałam w telewizji o nadawanie stamtąd materiałów, słyszałam: „Przecież tam się nic nie dzieje – dopóki nie zabiją co najmniej trzydziestu osób, dopóki nie ma antypolskiego skandalu – to nie temat”. Więc jak można widza zainteresować Rosją?
Jacy naprawdę mogą być Rosjanie? Jeszcze jeden przykład z Moskwy. Kiedyś – w czasie choroby – zadzwoniłam na informację z pytaniem o potrzebny mi lek. Okazało się, że można go dostać tylko w aptece na drugim krańcu miasta. Zadzwoniłam i tam. Kobieta z apteki spytała, gdzie mieszkam, i powiedziała, że specjalnie pojedzie „moją” linią metra, by na stacji przekazać mi lekarstwo. A pamiętajmy, że Moskwa jest wielkości kilku Warszaw… Tacy są właśnie Rosjanie: mają serce na dłoni, jeśli tylko pozwoli się im być dobrymi. Jeżeli zaś inspiruje się ich do zła, potrafią być bardzo źli. Mają to zakodowane genetycznie: „jeśli nie ja jego, to on mnie” – „jeśli ja nie doniosę na niego, to on doniesie na mnie”. Ten mechanizm został skutecznie reaktywowany w czasie rządów Putina.

 

Nawet dla nas, Polaków, cała wiedza o tym jest trudna do przyjęcia, zwłaszcza na samym początku – lecz kiedy się jest tam, na miejscu, i słyszy się o wszystkich szczegółach, jest się dosłownie porażonym…

Bo właśnie chodzi o szczegóły! Kilka lat temu mój znajomy wybrał się w Moskwie na manifestację w sprawie oswobodzenia więźniów politycznych. Po kilku dniach przyszli do niego panowie z policji podatkowej i tak go urządzili, że musiał zlikwidować firmę. Takie elementy również trzeba uwzględnić, zastanawiając się, czy Rosjanie dorośli do demokracji. Jaka była ich droga, a jaka nasza? Tam setki takich ludzi zabito, tak jak naszego Grzegorza Przemyka czy Stanisława Pyjasa… I dziś wciąż giną. Dlatego trudno zmienić mentalność Rosjan, odłączyć od niej strach, którego już nawet nie zauważają… Ale to nie znaczy, że nie chcą zmian.
Czasami bałam się w Czeczenii, ale w Moskwie – bez przerwy. Zdałam sobie z tego sprawę dopiero po powrocie do Warszawy. W Moskwie główne źródło strachu – dla każdego – to milicjant. No a ja miałam jeszcze dodatkowy powód do strachu: bardzo wysoki urzędnik naszej ambasady uprzedził mnie, że przejęła nade mną kontrolę sama FSB…
W 2002 roku – było to apogeum wojny czeczeńskiej – ukazał się w „Newsweeku” mój artykuł o Czeczenii ilustrowany przerażającymi zdjęciami, z fotografią głowy człowieka wysadzonego dynamitem włącznie. Było tam jeszcze kilka innych, makabrycznych fotografii, pod każdą z nich podpis: kto i kiedy torturowany lub zamordowany. Jak mi później powiedziano, wylądowało to na biurku samego Putina. Wtedy się zaczęło… Życzliwi nakazali zlikwidować wszystkie taśmy, zakazali telefonicznych rozmów z Czeczenami i przyjmowania ich u siebie (a przez dwa lata mieszkała u mnie trzyosobowa rodzina czeczeńska). Wychodząc z mieszkania, zostawiałam włączony telewizor i zapalone światło. Kiedyś, gdy wracałam do domu, spostrzegłam, że w jednym z pokojów światło gaśnie. Sekundę później zapala się ponownie – ktoś widocznie zgasił je odruchowo i dopiero potem przypomniał sobie, że gdy wchodził, lampa była włączona. W asyście przyjaciółki, która mieszkała w tym samym budynku, oraz jej męża weszliśmy do mieszkania, w którym zastaliśmy już tylko przerażone koty. Zawsze zresztą, gdy koty były wystraszone i pochowane po kątach, wiedziałam, że wcześniej była u mnie „kontrola”.
W moim moskiewskim życiu były i przesłuchania na milicji, i sprawy sądowe… Dwa razy okradziono mi mieszkanie, raz z niego bezprawnie wyrzucono… Byłam tam bardzo samotna.
Któregoś dnia wychodząc z domu, zobaczyłam na schodach martwego mężczyznę. Myślicie, że kogoś zawiadomiłam? Wtedy by się zaczęło: kim jesteś, skąd, pokaż papiery, zameldowanie, jedziesz z nami na posterunek… Był to mój moskiewski strach – strach przed własną klatką schodową, przed tym, co może mnie spotkać poza nią. Rosjanin nie wie, że się boi, bo tak bardzo się z tym zżył.
Ja wiedziałam.