„Obudziło mnie kiedyś szturchnięcie w ramię. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że stoi nade mną kościotrup. Kiedy zniknął, pomyślałem: uważaj, to ostrzeżenie. Idź do lekarza. Ktoś powie: byłeś zmęczony, coś ci się przywidziało. Wierzę jednak, że zmarli pamiętają o nas tak samo, jak my pamiętamy o nich – a nawet bardziej”, mówi o. Wacław Hryniewicz OMI w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” (nr 44/2015).
Rozmowa, którą z wybitnym teologiem, laureatem m.in. Nagrody Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera, przeprowadził Marcin Żyła, nosi tytuł „Jasna strona śmierci”. Publikujemy jej początkowy fragment.
MARCIN ŻYŁA: Czy zmarli o nas pamiętają?
KS. PROF. WACŁAW HRYNIEWICZ: Wierzę, że tak – choć nie potrafię tego zweryfikować. Nieraz śnią się żywym, którzy opowiadają o spotkaniach z nimi. Zanim zachorowałem na nowotwór, obudziło mnie kiedyś szturchnięcie w ramię. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że stoi nade mną kościotrup. Kiedy zniknął, pomyślałem: uważaj, to ostrzeżenie. Idź do lekarza.
Ktoś powie: byłeś zmęczony, coś ci się przywidziało. Mózg spłatał ci figla. Wierzę jednak, że zmarli pamiętają o nas tak samo, jak my pamiętamy o nich – a nawet bardziej.
Dlaczego?
Wstawiają się za nami. Być może czasem trzeba nas ostrzec lub nakłonić do podjęcia ważnej decyzji. Są to oczywiście tylko przypuszczenia. Byłem blisko tamtego świata, przeżyłem śmierć kliniczną – ale nie przekroczyłem granicy. Nie wiem, jak to jest po tej drugiej stronie. Ale wierzę we wzajemne wstawiennictwo, w czuwanie. A w przypadku najbliższych – zmarłych rodziców, dzieci, małżonków – w obustronną troskę. Zmarli wciąż są przecież częścią nas samych, trwa z nimi łączność. Wierzymy w „świętych obcowanie”. Stanowimy z umarłymi jedną całość, która może chwilowo jest zerwana, niewidzialna, ale pozostało w niej przecież to, co najważniejsze, czyli wzajemne relacje. Dlatego tak ważne jest ich świadome podtrzymywanie. A nawet naprawa, gdyż ludzie nieraz umierają skłóceni, niepojednani, wypełnieni wrogością i nienawiścią.
W obliczu śmierci przychodzi inne spojrzenie, inna ocena, znika zacietrzewienie. Stajemy się ostrożniejsi, bardziej odpowiedzialni, a także łatwiej dostrzegamy własne winy i zaniedbania. Jednym słowem – z mocą odzywa się sumienie.
Gdyby śmierci nie było…
…wtedy życie dałoby się powtarzać. Jego powaga, poczucie jednorazowości i niepowtarzalności zniknęłyby. Niektórzy wierzą wprawdzie w reinkarnację – a więc w możliwość oczyszczenia i stopniowej poprawy. Chrześcijaństwo nie godzi się na ten rodzaj „powtórki z życia”, niemniej dzisiaj dla wielu taka droga ucieczki od ostatecznej śmierci wydaje się lepsza niż perspektywa wiecznego zatracenia w piekle.
Nie tylko w ten sposób uciekamy dziś od śmierci.
Banalizują ją środki masowego przekazu. Oswajamy się z nią, jakby wprost nas nie dotyczyła. Uciekamy od pogrzebów. Raczej już tylko na wsiach przetrwał zwyczaj modlenia się w domu zmarłej osoby. Popularność zyskują w krajach zachodnich pogrzeby bez grobu i nazwiska. Jeden z moich kolegów, katolicki ksiądz przebywający wiele lat za granicą, niedawno zmarł, ale jeszcze za życia załatwił sobie taki anonimowy rytuał. W Stanach Zjednoczonych rozpowszechnia się zwyczaj tzw. szybkich pogrzebów (fast funerals). Wydaje się nam, że możemy uciec od śmierci tak, jakby jej wcale nie było. I broń Boże, żeby dzieci uczestniczyły w pogrzebie…
Wielu ludzi nie chce umierać samotnie. Proszą, aby przy śmierci trzymał ich za rękę ktoś bliski. Są jednak tacy, którzy nawet modlą się o to, aby mogli umierać w samotności, najlepiej we śnie. Chcą, żeby towarzyszył im sam Jezus, aby On jeden był świadkiem ich zaślubin z wiecznością.
Czy można w ogóle umrzeć inaczej niż w samotności?
Ostateczne przejście dokonuje się rzeczywiście w samotności. Byłem świadkiem różnych śmierci. Widziałem, jak szeroko otwierają się wtedy oczy umierającej osoby. Jak zamykają się, jak często pojawia się uśmiech. Wtedy wiadomo, że człowiek odszedł z tego świata. Dopóki jednak pozostają po tej stronie kontakt i świadomość, umierający niemal do samego końca proszą nieraz o rozmowę. Chcą słyszeć, jak do nich mówimy. Znane są wymowne świadectwa ludzi, którzy towarzyszą odchodzącym w pokoju ducha, braku paniki czy trwogi. W ten sposób przejawia się dojrzałość wiary. To uczy.
Czego?
Że kiedyś to samo zdarzy się ze mną. Że może ktoś będzie mi wtedy towarzyszył. Nikt z nas nie wie, jak będzie umierać. Życzmy umierającym, aby po drugiej stronie witał ich uśmiechający się Chrystus oraz ci z najbliższych, którzy tę granicę przeszli już wcześniej.
Dlaczego istnieje ten drugi świat, którego stąd nie widać, z którym nie ma kontaktu?
Jest z nim kontakt. Po to między innymi się modlimy, po to istnieją religijność i wiara, aby móc obcować także z tymi, którzy odeszli. Przebijamy zasłonę tajemnicy, przedzieramy się tam. Rzecz w tym, że mówimy tu o kontakcie, którego nie da się zweryfikować zmysłami. Chcielibyśmy powiedzieć: „widziałem”, „dotknąłem”, „wierzę”. Jest w nas coś Tomaszowego. Nie lubię nazywać apostoła Tomasza „niedowiarkiem”. On tylko nie dowierzał. Chciał sprawdzić, zweryfikować, dotknąć ran zmartwychwstałego Jezusa. Jest dobrym patronem sceptyków naszych czasów, naszej współczesności. Chciał zobaczyć na własne oczy. Świadectwo innych mu nie wystarczało. Z nami jest podobnie. Próbujemy się przebić ku temu, co niewidzialne.
Cały wywiad można znaleźć w papierowym wydaniu „Tygodnika Powszechnego” lub na stronie internetowej pisma.