„Dwie dziewczyny na rogu ulicy. Podają sobie ręce i >>przecinają<< zakład. – Pewnie ty wygrasz – mówi z uśmiechem brunetka – bo u mnie w rodzinie wszyscy chcą głosować tak jak ty”. Publikujemy fragment „Dziennika końca świata” Wojciecha Bonowicza.

Podział, z którym mamy dziś do czynienia w Polsce, jest trzecim głębokim podziałem, jaki dotknął nasze społeczeństwo w ostatnich czterdziestu latach. Powtarzam: trzecim głębokim. Niektórzy twierdzą, że głębszym niż poprzednie, najgłębszym ze wszystkich. Są tacy, którzy wieszczą, że skończy się wojną domową.

Pierwszy podział wykopał stan wojenny. Mówi się i pisze czasem, że w komunizmie sytuacja była klarowniejsza, bo całe zło ucieleśniali „oni”, komuniści. Byli „oni” i był „naród”. „Naród” domagał się wolności, sprawiedliwości, prawdy, a „oni” walczyli z „narodem”. Wydawać by się mogło, że wprowadzenie stanu wojennego było najlepszym dowodem, że tak właśnie jest. Niestety, razem ze stanem wojennym prysło złudzenie, że „naród” nie ma nic wspólnego z „onymi”. Dobrze pokazuje to słynna scena z „Zawróconego” Kazimierza Kutza: pobity przez milicję bohater przygląda się ze zdumieniem, jak jego krewni bawią się na weselu brata-zomowca. Okazało się, że pęknięcie biegnie przez środek wspólnoty, w której istnienie do tej pory się wierzyło. Stan wojenny właściwie nie wykopał tego podziału, tylko go boleśnie uświadomił. Wystarczy poczytać wspomnienia z tego czasu pisane przez działaczy podziemnej „Solidarności”. Obok wsparcia, jakie płynęło z wielu stron dla internowanych czy ukrywających się, była też obojętność lub wręcz niechęć tych, którzy chcieli świętego spokoju. I były spotkania z inną Polską na komisariatach, w aresztach, w ośrodkach odosobnienia…

Drugi podział był prawdopodobnie rezultatem tamtych doświadczeń. Wyszliśmy z komunizmu – jako społeczeństwo – poranieni, ze świadomością „krzywdy” i świadomością „winy”. Pisze te słowa w cudzysłowie, bo wielu niosło w sobie oba te doświadczenia, nie potrafiąc ich nazwać i nie potrafiąc opisać ich splotu. Takich, których postawy były jasne, którzy konsekwentnie „walczyli o” lub – po drugiej stronie – „walczyli z”, było niewielu. Trzeba było budować Polskę nie tylko z ludźmi „czystych rąk”, ale i z tymi, którzy się w ten czy inny sposób „ubrudzili”. Rzeczywistość od razu przesłoniły rozmaite mity, konieczne prawdopodobnie, żeby społeczeństwo zmobilizowało się do kolejnego wysiłku. Sytuację komplikował fakt, że scenariusz transformacji początkowo dawał przewagę tym, którzy dotychczas byli u władzy. Kiedy zaczęła się normalna walka o władzę, doszły do głosu tłumione ambicje i frustracje. Nigdy dość przypominać, jak głęboko podzieliły się środowiska solidarnościowe przy okazji wyborów, w których stanęli naprzeciw siebie Tadeusz Mazowiecki i Lech Wałęsa. Rozpadały się wieloletnie przyjaźnie, ludzie nie podawali sobie rąk, jedni drugich uważali za „zdrajców”. „Pozostała po tych wyborach jakaś drzazga”, mówiła kilka lat temu Janka Ochojska. „A dziś tej drzazgi nie ma. Może staliśmy się mądrzejsi? Zobaczyliśmy, że są rzeczy ważniejsze, które łączą nas wszystkich jako ludzi?”.

Nie wiem, czy Janka powtórzyłaby dziś te słowa. Nie wiem, czy drzazgi dzisiejsze nie wchodzą jeszcze głębiej i nie sprawiają większego bólu. Właściwie jak to jest z naszym obecnym podziałem? Czy to podział na dwie Polski, czy kilka „Polsk”? Czy jeden podział, czy wiele biegnących w rozmaitych kierunkach? I czy rzeczywiście w tych podziałach chodzi o Polskę, czy może o coś innego? Może problemem znów jest jakaś „krzywda” i jakaś „wina”? Bardzo trudno odpowiedzieć na te pytania. Mam głębokie przekonanie, że dzisiejsze podziały napędza jednak jakaś „krzywda”. Ale jak ją opisać? Być może – tak twierdzą niektórzy komentatorzy – jest to „krzywda”, która towarzyszy niczym cień każdej demokracji. A im demokracja młodsza, tym, paradoksalnie, cień dłuższy. Mój głos wewnętrzny podpowiada mi jednak, że krzywdy, prawdziwe i urojone, o których mówi się dziś głośno, to nie jest sedno sprawy. Że w głębi tli się coś innego. Widzę na razie tylko jedno słowo, które mogłoby to opisać: nieodpowiedzialność. Gdzie znika odpowiedzialność, tam nie ma wzajemności. Gdzie nie ma wzajemności, musi pojawić się podział. Ale to nie jest odpowiedź. To dopiero początek namysłu.

Zresztą mogę się mylić. Chętnie przyznam, że podziały w społeczeństwie wcale nie są tak ostre, jakby wynikało z parlamentarnych wystąpień, internetowych komentarzy czy napisów na murach. Może mamy w sobie więcej dystansu i wiemy, co jest naprawdę ważne? Przecież kupujemy chleb w tej samej piekarni i gazety – nawet jeśli różne – w tym samym kiosku.

Środa 20 maja 2015 roku, wczesne popołudnie, centrum Krakowa. Dwie dziewczyny na rogu ulicy. Podają sobie ręce i „przecinają” zakład. – Pewnie ty wygrasz – mówi z uśmiechem brunetka – bo u mnie w rodzinie wszyscy chcą głosować tak jak ty. – Całują się w policzki i rozchodzą uśmiechnięte, machając do siebie na pożegnanie.

Książkę Wojciecha Bonowicza „Dziennik końca świata” można – także jako ebook – zamówić tutaj.

Zdjęcie ze zbiorów Wojciecha Bonowicza.