Publikujemy fragment obszernej rozmowy, jaką w 1993 roku przeprowadziła z ks. Tischnerem Anna Karoń-Ostrowska. Rozmowa ta ukazała się w książce „Spotkanie”, opublikowanej przez Znak w 2003 roku (obecnie jest w sprzedaży jej drugie wydanie). We fragmencie tym Tischner opowiada o studiach na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie w latach 1955-1957. Wspomina m.in. swojego przyjaciela z tego czasu, który pracował równocześnie w domu poprawczym dla dziewcząt. Tym przyjacielem był ksiądz Herbert Hlubek.

Anna Karoń-Ostrowska: Kiedy otrzymywał Ksiądz święcenia w czerwcu 1955 roku, był to już schyłek, a właściwie koniec stalinizmu…

Ks. Józef Tischner: Ale my jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. Każdy biskup, każdy proboszcz przed objęciem probostwa składał władzy ludowej przyrzeczenie lojalności. Nawet my, księża tuż po święceniach, byliśmy wzywani do Wydziału ds. Wyznań na rozmowy. Dla mnie było to bezbolesne, bo okazało się, że dyrektorem wydziału jest mój kolega, z którym byłem na jednym roku na prawie. Rozmowa była zupełnie nieurzędowa – mówiliśmy o wspólnych znajomych. Dostałem wtedy jako pierwszy państwowe zatwierdzenie na placówkę, ale ostatecznie nie poszedłem do pracy w parafii, bo wysłano mnie na dalsze studia do Warszawy, na – stworzoną po likwidacji wydziałów teologicznych na uniwersytetach – Akademię Teologii Katolickiej.

Musieliście podpisywać jakieś zobowiązania?

Już teraz nie pamiętam, ale wiem na pewno, że koledzy z wcześniejszego rocznika musieli.

Z jaką formacją duchowo-intelektualną wyszedł Ksiądz z seminarium?

Pamiętajmy, że to wszystko działo się przed Soborem. Formacja duchowa była dosyć naiwna. Wzorem był święty Jan Vianney, który książek nie czytał, a robił cuda – czyli prosty, dobry człowiek, szanujący maluczkich, wierny w małych rzeczach. To może dziś brzmi śmiesznie, ale po takiej formacji z seminarium wychodzili ludzie pełni poświęcenia, którzy robili wiele dobrego.

A formacja teologiczna, intelektualna ?

Formację dogmatyczną mieliśmy niezłą, taką, po której nie powinno się robić błędów teologicznych ani etycznych. Problem był tylko w tym, żeby tę wiedzę przełożyć na ludzki język. Trzeba było praktycznie uczyć się zupełnie od nowa, przynajmniej ja czułem taką potrzebę. Ponieważ byłem zakorzeniony w literaturze, próbowałem, ucząc religii, trochę nią sztukować. Nigdy nie zapomnę ciszy, jaka panowała w czwartej klasie szkoły podstawowej, gdy czytałem Kamienie na szaniec. To był rok 1957.

 

Wtedy Ksiądz już pracował na parafii, a jednocześnie dalej studiował filozofię?

Tak. Podobnie funkcjonowało wielu moich kolegów. To nie było łatwe, rzadko kto potrafił łączyć jedno z drugim. Kończyło się na ogół tak, że ktoś wybierał pracę duszpasterską, a ktoś inny pracę naukową. Studiował ze mną – jeszcze na ATK – jeden znakomity człowiek o ogromnej kulturze, szerokich horyzontach, dla którego literatura teologiczna w zasadzie nie miała tajemnic, a jednocześnie był on kapelanem w domu poprawczym dla dziewcząt1. Przez zajęcia duszpasterskie nie zrobił doktoratu. Trudno tu mówić o zmarnowanym talencie, bo wspaniale wykorzystał go i dalej wykorzystuje w praktyce, ale może gdyby mu bardziej pomagano, dano więcej wolnego czasu na studia – więcej by jeszcze osiągnął.
Wiele mi wtedy opowiadał o tym poprawczaku, który był takim odpryskiem totalitarnego świata. Zatopiony jeszcze w tomistach i neotomistach, nie miałem pojęcia o istnieniu takiej rzeczywistości. Wykładając na ambonie teorię tomistyczną, z pomocą której próbowałem wyjaśniać psalmy, z pogardą patrzyłem na ludzi, którzy mają chore dziecko i nie rozumieją tego, co mówię…

A co się wtedy czytało z literatury tomistycznej?

Błędem ówczesnych studiów tomistycznych było przede wszystkim to, że program nauczania nie wychodził poza autorów jednej, wybranej, najbardziej prawomyślnej szkoły tomistycznej. Zbyt mało czytaliśmy samego Tomasza i innych klasyków. Zamiast nich były lepsze czy gorsze opracowania. Pokarm intelektualny, jaki podawano klerykom był treściwy, ale mocno przetrawiony.

Z czego to wynikało?

W czasach stalinowskich pewne zamknięcie wynikało, po pierwsze, z lęku przed wszelkimi „nowinkami”, a po drugie – z syndromu oblężonej twierdzy. Sytuacja Kościoła w Polsce była bardzo trudna i uważano, że trzeba się obwarować, a nie jeszcze dodatkowo wystawiać
na coś nowego, innego, a przez to niepokojącego, z czym nie wiadomo co zrobić. Klerycy powinni mieć w głowach porządnie poukładane. To dawało wielu siłę i spokój, bo wiadomo było „czego się trzymać”. Na Zachodzie sytuacja była zupełnie inna. Kościół przedsoborowy próbował łapać kontakt ze współczesnym światem, ze współczesną filozofią. W Belgii był kardynał Mercier, we Francji coraz głośniejsze stawały się nazwiska Gilsona i Maritaina. Pojawiały się nowe próby w teologii, nieraz problematyczne, ale coś przynajmniej zaczynało się dziać. Zresztą właśnie te nowe ruchy intelektualne zaowocowały potem Soborem, który przecież też inaczej był odbierany – a potem i przyjmowany – u nas i na Zachodzie.
Jednak w połowie lat pięćdziesiątych w polskich seminariach – i nie tylko w polskich! – królował tomizm. Jedyne, co można było wtedy zrobić, to odświeżyć go nowymi komentarzami – i tego byliśmy spragnieni. Pamiętam swój zachwyt lekturą Bytu Stefana Swieżawskiego. Odświeżony tomizm, ale nic więcej; o żadnych filozofiach dialogu czy o hermeneutyce nie było mowy.

Sytuacja na ATK wyglądała podobnie?

Tak, tylko że wtedy mało zajmowaliśmy się studiowaniem. Był rok 1956, zbliżał się Październik, chodziliśmy na wiece, na manifestacje. To było dla mnie wielkie doświadczenie, które już nigdy później z taką siłą się nie powtórzyło. Zobaczyłem wtedy, jak szybko sypał się totalitaryzm, a jednocześnie – jak potrafi się zręcznie odbudowywać, jaki ma instynkt regeneracji.

 

Czy środowisko ATK brało czynny udział w Październiku 1956 roku?

ATK było uczelnią głęboko paxowską, prawie wszystkie stanowiska w administracji były obsadzone przez ludzi PAX-u, co powodowało, że była to uczelnia dobrze widziana przez władze państwowe. Część studiujących tam księży przyszła na ATK z miłości do nauki, ale było wielu takich, którzy mieli problemy z władzą i dzięki studiom na ATK uzyskiwali „legalizację” swego istnienia.
W czasie Października w „Słowie Powszechnym” ukazał się artykuł Bolesława Piaseckiego, który nosił piękny tytuł Instynkt państwowy. Główną tezą tego artykułu był pogląd, że grozi nam zniszczenie szczątków polskiej państwowości i dlatego należy jak najszybciej zahamować liberalne zapędy. Ten artykuł wywołał w prasie ogromną falę ataków na PAX i na samego Piaseckiego, w obronie którego stanęło kilku intelektualistów katolickich. Wśród nich – sam rektor ATK, ksiądz profesor Józef Iwanicki, który podpisał jakieś oświadczenie, coś w rodzaju „świadectwa moralności” Piaseckiego. Rzuciło to straszny cień na Akademię. Wywiesiliśmy więc ten podpis rektora na tablicy ogłoszeń, a pod nim ogromnymi literami cytat z Ewangelii: „Pozwólcie umarłym grzebać ich umarłych”. Niestety, napis wisiał niedługo, bo przerażona administracja szybko go zwinęła. Był to jedyny w 1956 roku gest rozpaczy studentów ATK.
Wszystko, co ważne, działo się gdzie indziej. Chodziliśmy na manifestacje na Uniwersytet i na Akademię Medyczną, na dyskusje polityczne, podczas których mówiono, że socjalizm oczywiście tak, ale inny, nowy, lepszy, bardziej narodowy i liberalny jednocześnie. Brałem udział w tym wielkim wiecu na placu przed Pałacem Kultury, na którym Gomułka wygłosił – jak na niego, krótkie – chyba dwudziestominutowe przemówienie, po którym, jak się wtedy wydawało, narodziła się nowa Polska.

Wierzył Ksiądz Gomułce?

Wierzyłem, wielu z nas wierzyło. Oczywiście wolelibyśmy, żeby zamiast Gomułki był Anders, który by pod Pałac Kultury wjechał na białym koniu, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Już nigdy potem nie przeżywałem wydarzeń politycznych tak emocjonalnie, jak wtedy.