„Bronić Kościoła znaczy: pokazywać, czym on naprawdę jest. Czym jest Kościół? Jest głosem Transcendencji, która mówi do nas. Bóg mówi do nas, wcielając się w głosy tego świata – w szmery, szumy, wołania ludzkie. Na tym polega paradoks obecności Boga wśród nas: głos, którym mówi Bóg, jest zarazem głosem, który przygłusza Boga”. Podsuwamy do przemyślenia kilka fragmentów z dzieł ks. Józefa Tischnera poświęconych Kościołowi.
Kościół katolicki jest nosicielem paradoksu: jest instytucją, która podpada pod reguły, jakimi rządzą się wszelkie instytucje, i jest władzą, która rości sobie pretensje do władania łaską Boga, którą – jak sama twierdzi – jedynie Bóg może władać. Poza tym Kościół jest rzeczywistością wszechstronnie zanurzoną w historii. Jak mało kto, może on powtarzać: nihil novi sub sole. Zarazem jednak jak mało kto może także mówić: „nie można wejść dwa razy do tej samej wody”. Życie Kościoła polega na nieustannym nawiązywaniu do przeszłości i zarazem na bezustannym zaczynaniu od nowa.
Z pewnością nie wszystko, co w Kościele było i jest, wymaga „konserwacji”. Gdzie jednak biegnie granica? Tego nie da się rozstrzygnąć w sposób abstrakcyjny. W jakiejś mierze rozstrzyga to samo życie. Widzę to mniej więcej tak: ludzie z rozmaitych powodów przychodzą do Kościoła. Powstaje pytanie: co sprawia, że w nim pozostają? Teologowie powiedzą: łaska. Z pewnością mają rację. Nie znaczy to jednak, żeby wszystko w tej sprawie było tajemnicą. Wydaje mi się, że zostają ci, którzy w Kościele i poprzez Kościół odnajdują egzystencjalną propozycję heroizmu jako prawdy dla siebie. Nie przychodzi się do Kościoła, aby „było w życiu łatwiej”. Nie przychodzi się jednak również po to, by „w życiu mieć trudniej”. Przychodzi się dlatego, że Kościół świadczy o heroicznym wymiarze ludzkiej egzystencji. Każdy, kto jest w głębi duszy przekonany, że sobą można się stać jedynie na drodze jakiegoś heroizmu poprzez mądre poświęcenie życia, musi wcześniej czy później rozważyć propozycję Kościoła. A co ma mu powiedzieć Kościół? Cokolwiek powie, jedno jest ważne: jego słowo powinno wypłynąć z Ewangelii.
Źródła niepokoju [o polski Kościół] tak naprawdę nie są poważne. Nie ma mowy o tworzeniu się jakiejś herezji. To nie są czasy Lutra i protestantyzmu w Niemczech. Niemniej, niepoważne przyczyny mogą prowadzić do bardzo poważnych następstw, tj. do odchodzenia ludzi od Kościoła. Powiem rzecz, która zabrzmi brutalnie, ale jest to prawda. W moim życiu spotkałem bardzo niewielu niewierzących, którzy odeszli od wiary po przeczytaniu Marksa, Nietzschego czy Renana, to znaczy nie widziałem „nieba w płomieniach”, o którym pisał Parandowski. Widziałem natomiast bardzo wielu ludzi wierzących, którzy odeszli od Kościoła zrażeni przez katolików i duszpasterzy o ciasnym sercu i wąskim rozumie.
[Moje chrześcijaństwo to] chrześcijaństwo księdza Konstantego Michalskiego, księdza Kłósaka, księdza Michała Hellera, księdza Pietraszki, księdza Wojtyły. Przede wszystkim świat ludzi, którzy idą przez życie dobrze czyniąc i nie potępiając swoich bliźnich. Świat zakonnic harujących jak dzikie osły, moich kolegów księży, którzy chcą dać ludziom wszystko, co potrafią. Ale to jest też świat szukających (…), którzy chodzą wokół Kościoła, bo czują w nim światło, ale nie potrafią przejść tej brudnej kościelnej ściany dzielącej ich od światła. Próbuję czyścić tę ścianę.
Spory o władzę sprawiają, że widok istoty Kościoła może się całkiem zamazać. Całą uwagę obserwatorów pochłoną pojęcia drugo- i trzeciorzędne. Bóg preambuły zastąpi Boga Ewangelii, prawo natury zepchnie w cień prawo Ewangelii, świętość życia przysłoni świętość dobrej woli człowieka, godność narodu pochłonie godność każdej osoby ludzkiej. Ludzie będą pytać: gdzie jest Kościół i jego łaska? A Kościół skryje swą łaskę w cieniu sporów o politykę, jakby zbawienie potrzebowało polityki, a nie polityka zbawienia.
Polska jest rządzona troszeczkę nastrojami irracjonalnymi. I tego się nie da wytłumaczyć. Przechodzi przez kraj taki nastrój – od miłości do nienawiści, i tak dalej. Muszę powiedzieć, że Kościół to nie jest „organizacja” stworzona do pieszczenia ludzi. Kościół potrafi nadepnąć na nagniotek. Nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że jeśli Kościół nadeptuje na nagniotek, to nie po to, żeby zniszczyć człowieka, ale po to, żeby go jakoś odbudować. I myślę, że z jednej strony trzeba powiedzieć, że w Kościele jest dzisiaj dużo niezręczności i rzeczywiście wielu nadepnięć na nagniotek można by uniknąć, a z drugiej strony – trzeba to powiedzieć – u nas w Polsce jest dużo drażliwości i nadwrażliwości. I chyba to tak. Ale to nie jest wyjaśnienie, to jest jakby opis.
Nie jest prawdą, że kryzys Kościoła zaczął się po Soborze. Kryzys Kościoła zaczął się o wiele wcześniej i Sobór miał być odpowiedzią na kryzys. (…) Kościół tracił na znaczeniu na każdym poziomie życia społecznego, a nawet religijnego. Jeśli chodzi na przykład o naukę, nie przyjmował do wiadomości najważniejszych osiągnięć myśli nowożytnej. Spór z Galileuszem w gruncie rzeczy ciągle trwał. Jeśli chodzi o sferę polityczną, Kościół nie wiedział, jak pogodzić się z demokracją, a szczególnie z ideą praw człowieka. W dziedzinie religijnej rosło zainteresowanie innymi religiami. Inaczej niż w średniowieczu, w czasach nowożytnych żaden wielki prąd umysłowy nie zrodził się z wnętrza Kościoła. Kościół przypominał przed Soborem muzeum, które żyło przede wszystkim swoim własnym życiem wewnętrznym.
Soborowa radość to trochę jak radość lekarza, który odkrył lekarstwo. Nie choroba sprawiła mu radość, lecz lekarstwo. (…) Bo Sobór w gruncie rzeczy usiłował sprowadzić Kościół z powrotem w wymiary ewangeliczne. I myślę, że to właśnie było źródłem entuzjazmu – że jeśli się dobrze opowie ludziom Ewangelię, to nie ma siły, żeby jej nie przyjęli…
Nie ma innej odpowiedzi na proces sekularyzacji, jak wydobycie na jaw całej istoty rzeczy. Bo przecież jest rzeczą nie do pomyślenia, żeby ludzie powszechnie odrzucali Nowinę, która jest dobra. (…) Może nie jest im przedstawiona jako Dobra Nowina? Może tutaj jest problem? Teraz cała troska Kościoła na tym w gruncie rzeczy polega, żeby on był tym, czym naprawdę jest. Żeby sam siebie nie chował za szatami, które przed ludźmi kryją jego prawdziwą istotę.