„Jestem personalistą, jestem w stanie porozumieć się z każdym personalistą, który nie boi się drugiej osoby, nie będzie się nią posługiwał jak przedmiotem”, mówił na Przystanku Woodstock ks. Jan Kaczkowski. Zapis rozmowy, w której wspomina m.in. ks. Józefa Tischnera, można znaleźć w najnowszym „Tygodniku Powszechnym” (nr 32/2015).

Rozmowę z ks. Janem – której zapis nosi tytuł „Z wektorem na plus” – prowadził dziennikarz „Tygodnika” Błażej Strzelczyk. To, co w niej uderza, to pozytywny ton i umiejętność porozumienia się z młodą publicznością. Poniżej publikujemy fragmenty, zachęcając jednocześnie do zapoznania się z całością w papierowej bądź elektronicznej wersji „Tygodnika”, którą można zamówić tutaj. [https://www.tygodnikpowszechny.pl/tp-322015-29406]

BŁAŻEJ STRZELCZYK: Miała być z nami na „Woodstocku” Janka Ochojska, niestety jest w szpitalu, wczoraj próbowała wstać z łóżka po ciężkiej operacji. Obiecała, że przyjedzie w przyszłym roku…
KS. JAN KACZKOWSKI: Przed chwilą telefonicznie rozmawiałem z panią Janką. Mieliśmy pomysł, żeby na Akademii Sztuk Przepięknych pojawiły się po raz pierwszy dwie osoby z I grupą inwalidzką. Przysięgam, że mamy na to kwity. I główny przekaz od pani Janki, i ode mnie, brzmi: ani niepełnosprawność, ani ciężka, nawet śmiertelna choroba, nie może nas z niczego zwalniać. Pani Janka kazała mi wam nawrzucać, powiedzieć, że macie ręce i nogi, i możecie działać. Brać się do roboty! (brawa publiczności)

Mamy rozmawiać o pomaganiu, ale w związku z tym, że jesteś w sutannie, zadam na początku dwa pytania, które zawsze zadaje się przyjeżdżającym tu księżom; rok temu był to ks. Wojciech Lemański, w 2013 r. – ks. Adam Boniecki. Pierwsze brzmi: czy nie bałeś się przyjąć zaproszenia od Jurka Owsiaka? Drugie: czy powiesz nam – „róbta co chceta”?
Rozmawialiśmy o tym wielokrotnie i ustaliliśmy, że te pytania są tendencyjne i głupie. Popatrz na tych ludzi. Czy ich się można bać?

Na pewno nie.
A z tym słynnym ,,róbta co chceta” też nie chcę wyważać otwartych drzwi. Biskup Józef Życiński, który tutaj również był, parafrazował świętego Augustyna i jego ,,kochaj i rób co chcesz”, mówiąc wprost: „kochajta i róbta co chceta”. Jeżeli się kogoś prawdziwie kocha – nawet jeżeli jest się osobą niewierzącą, ale szanuje się innych – to nigdy nie skrzywdzi się drugiej osoby. Dlatego w takim kontekście można śmiało mówić: „róbta co chceta”.
Pochodzę z niewierzącej rodziny. Eufemistycznie rzecz ujmując, moi rodzice Panu Bogu się nie narzucali. Jestem personalistą, jestem w stanie porozumieć się z każdym personalistą, który nie boi się drugiej osoby, nie będzie się nią posługiwał jak przedmiotem. Tak rozumiem hasło „kochajta i róbta co chceta”. Chcę wam tu pokazać, że można być głęboko wierzącym katolickim księdzem, ale nie być skostniałym palantem.

Zacznijmy od przyzwoitości. Co to znaczy być człowiekiem przyzwoitym?
Granica między przyzwoitością i nieprzyzwoitością nie przebiega między wierzącymi a niewierzącymi, lecz pomiędzy poszczególnymi ludźmi, a nawet w twoim i moim sumieniu. Doskonale wiemy, że mamy część sumienia, która jest słaba, nieprzyzwoita – i że tak naprawdę jesteśmy zdolni do najgorszych świństw. Pielęgnować musimy w sobie tę drugą, piękną część. (…)

Trudno jest być przyzwoitym?
Mówimy często: „jestem przyzwoity, nikogo nie zabiłem, nikogo nie okradłem, generalnie jestem w porządku”. Ale to zbyt mało. (…) To, że jestem księdzem, że codziennie odprawiam mszę świętą, że zachowuję celibat, czy to jest mistrzostwo świata? To jest tylko wychodzenie na zero! Apeluję więc o przyzwoitość z wektorem na plus. (…)

Co powinniśmy mówić naszym bliskim, gdy wiemy, że umierają?
Przede wszystkim nie okłamywać, nie zatajać złego rozpoznania; z miłością i bliskością mówić najtrudniejsze rzeczy. My, śmiertelnie chorzy, wcale nie oczekujemy od was, żebyście nas pocieszali, głaskali, mówili jak mantra, że będzie dobrze. Potrzebujemy innego wsparcia: „Nie bój się, wszystko jedno jak będzie, ja z tobą będę, ja cię nie zostawię, bo ciebie kocham”. Żeby tak powiedzieć, trzeba ćwiczyć przez całe życie. Trzeba budować relacje na zaufaniu. Być odważnym, by dotrzymywać słowa. Być, kiedy obiecało się, że się będzie. Nic nas nie zwalnia od powinności walki o relacje z tymi, których kochamy.

Mówisz, że jesteś onkocelebrytą. Co to znaczy?
Strasznie mnie wkurzało, gdy kilka razy pokazałem gębę w telewizji i ludzie zaczęli mówić: ,,ksiądz celebryta”. Co to znaczy „ksiądz celebryta”? Sam sobie wymyśliłem ksywę ,,onkocelebryta”, ponieważ jestem głównie znany z tego, że mam raka. Chciałbym tę swoją onkocelebryckość wykorzystać pozytywnie. Znów to powtarzam: „przyzwoitość z wektorem na plus”. Skoro glejak już się w mojej głowie umiejscowił, i nie da się stamtąd wywabić, to niech chociaż zrobi coś pożytecznego. Ja nie lubię tego gnojka, wcale nie jest tak, że sobie siedzę i nucę: „o mój glejaczku, rozwijaj się” (śmiech i brawa). Ale skoro on już tam jest, to niech będzie z tego jakaś korzyść. Niech będzie narzędziem do przeorania tabu, do pokazania takiej, może nie najgorszej gęby księdza (brawa). Ostatnio byłem na zlocie młodzieży katolickiej, gdzieś na południu Polski. Młodzież jak młodzież, zawsze jest taka sama, zawsze fajna. Ale byli też ojczulkowie, którzy z zaciśniętymi zębami nawijali coś złego o Jurku Owsiaku. Strasznie mnie tam zjechali.

Za co?
Że przyjąłem zaproszenie na Woodstock. I za obronę Jurka Owsiaka – za to, że napisałem na blogu, że chętnie z nim poszedłbym do piekła. Dziwi mnie trochę, że ci niektórzy zajadli katolicy tak mało rozumieją subtelności. Usiadłem sobie w domu, na tle kominka, i mówiłem, że zawsze pomagam Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy; generalnie chodziło o to, że ja też mam organizację pozarządową i zarzuty, że kradnę, że wyprowadzam kasę, zawsze się pojawią. Opowiadałem, że jeśli – zdaniem tych zajadłych katolików – Owsiak trafi do piekła, to ja się z nim tam chętnie odnajdę. Straszny dostałem za to hejt.
Ale trzeba naprawdę być pustakiem intelektualnym, żeby myśleć, że ksiądz komukolwiek życzy piekła. Przecież ja życzę zbawienia i Jurkowi, i sobie, i wam wszystkim, bo to jest coś najpiękniejszego, co może się nam przydarzyć.
Zawsze, gdy mam jakieś spotkanie z ludźmi, ustawia się duża kolejka do podpisywania książek i gdzieś na końcu znajdzie się nienawistnik, który przyjdzie i powie: „szczęść Boże, ja bym chciał, żeby ksiądz zrewidował swoje poglądy na temat tego Żyda Tischnera”. I po tym już wiem, że dostanę po łbie. Ostatnio na kazaniu powiedziałem, że moim autorytetem jest ks. Tischner, bo wyprzedzał swoją epokę o trzy długości i był niezrozumiany. On napisał, że wcale nie jest ważne, jak się umiera, jak się choruje, ale ważne jest z kim – on wskazywał na relacje z ludźmi.

Podoba Ci się Kościół?
Jasne że mi się podoba! To jest mój Kościół! Oczywiście jest Kościół przez małe „k”, który tworzymy my, duchowni, i to nie zawsze jest fajne. Lubię powtarzać słowa Franciszka, który powiedział: ,,przewietrzcie wasze duszne zakrystie”. Ja to biorę do siebie. (…)
Czego w Kościele nie lubię? Braku kultury i tego poziomu argumentacji, który jest często poniżej krytyki, mowy nienawiści. Ale oczywiście Kościół – ten mój, który nazywam matką, wspaniały, z tradycją sięgającą czasów apostołów; ten, któremu przysięgałem wierność i posłuszeństwo – kocham, bo to jest mój Kościół i nigdy nie będę się stawiał wobec niego w kontrze.