„Zwątpienie rodzi się wtedy, kiedy człowiek wymyśli sobie takiego Boga, który spełnia wszystkie jego oczekiwania”, mówi ks. Adam Boniecki. Z okazji jego 85. urodzin publikujemy fragment rozmowy przeprowadzonej przez dziennikarkę „Tygodnika Powszechnego” Annę Goc.

Rozmowa ta otwiera opublikowaną pod koniec ubiegłego roku książkę „Boniecki. Rozmowy o życiu”. Jest to początek rozdziału zatytułowanego „Nie bój się wątpić (Wątpiącym dobrze radzić)”.

Wątpisz?
Bywa i tak, choć się pilnuję, by o tym nie mówić.

Dlaczego?
Ludzie chyba nie tego oczekują od księdza. Zdarza się jednak, że ci wielcy potrafią mądrze mówić o swoich wątpliwościach. Czytałem tekst ojca Joachima Badeniego, w którym wyznał, że zdarzały mu się podczas mszy chwile zwątpienia w rzeczywistą obecność Jezusa w Eucharystii.

Wątpisz przy ołtarzu?
W ciągu pięćdziesięciu siedmiu lat kapłaństwa zostało mi to oszczędzone. Ale są inne zwątpienia. Weźmy na przykład słowa Jezusa: „Proście, a będzie wam dane” – obietnica, wręcz niebezpieczne zapewnienie o skuteczności naszych modlitw.
Przecież prosimy i nie zawsze otrzymujemy. Wyjaśnienie, na które można natrafić w tradycji Kościoła: „źli źle o złe rzeczy proszą albo dobrzy źle proszą” – „mali petunt: vel quia mala petunt; vel quia bona malè petunt” – chyba nie wyczerpuje problemu.

Znam małżeństwo, które przez lata modliło się o dziecko, a potem straciło je po kilku dniach życia. Tuż po pogrzebie zaczął padać deszcz. Matka chciała wrócić na cmentarz, by osłonić trumnę przed zimnem. Co można powiedzieć rodzicom, którzy znaleźli się w takiej sytuacji?
Jeśli pytają, mogę powiedzieć prawdę, że nie wiem. Mogę powiedzieć to, co mówi mi moja wiara: że Bóg z pewnością wie. Jeśli nie pytają, wolę nic nie mówić. Jedyne, co na pewno można wtedy ofiarować, to bliskość.

„Bóg z pewnością wie” – ta odpowiedź może sprawdzić się u wierzących. Co powiedziałbyś pozostałym?
Dla mnie w takich sytuacjach, własnych czy cudzych, jedyną sensowną odpowiedzią jest nadzieja, że „Bóg z pewnością wie” i że On nawet ze spowodowanego przez nas, czyli przez ludzi, zła potrafi wyprowadzić dobro. Choć może zabrzmi to dziwnie, uważam, że w takich sytuacjach jak śmierć kogoś bliskiego potrzebne bywa wsparcie w przekonaniu, że trzeba dalej żyć z tym, co się stało, że nie można dać się zgnieść
nieszczęściu.

Kiedy umiera ktoś bliski, wierzący pytają: „Dlaczego Bóg nam go zabrał?”.
„Dał Pan i zabrał Pan. Niech będzie imię Pańskie błogosławione!” – to Księga Hioba. Wracamy do niej, gdy dzieje się coś złego w naszym życiu i nie potrafimy tego przyjąć. W krańcowych sytuacjach, kiedy człowiek jest uderzony, łatwo o zwątpienie. Bóg to z pewnością rozumie. Wiara to nie jest coś załatwionego raz na zawsze. Podobnie jak miłość.
Mój przyjaciel – amerykański dziennikarz – stracił córkę w zamachu na rzymskim lotnisku. Do poczekalni pełnej ludzi wpadł terrorysta, zaczął strzelać, kilka osób zabił, wiele ranił. Przyjaciel opowiadał mi, że chcąc znaleźć sens tego, co się stało, całą noc czytał Księgę Hioba.

Tam jest odpowiedź?
Nie. Biblia jest książką, która też pozostawia wątpliwości. Hiob, domagający się wyjaśnienia sensu doświadczeń, które Bóg nań zesłał, otrzymuje nie odpowiedź, lecz pytanie. Streszczając: kim ty jesteś, żebym ja, Bóg, się przed tobą tłumaczył? „A Hiob odpowiedział Panu: »Jam mały, cóż Ci odpowiem? Rękę przyłożę do ust. Raz przemówiłem, nie więcej, drugi raz niczego nie dodam«” (Hi 40, 3–5).

Co mógł zrozumieć?
Że człowiek nie może pojąć Boga. Że pozostaje ufność mimo wszystko.

Znasz takiego starotestamentowego Boga?
Kiedy miałem dziesięć lat, mojego ojca aresztowało gestapo. Gdy się ze mną żegnał, wiedziałem, że więcej go nie zobaczę. Nie potrafię wyjaśnić, skąd miałem taką pewność, ale to było bardzo silne. Tamtego wieczoru my, dzieci i domownicy, zaczęliśmy odmawiać nowennę w intencji jego uwolnienia. Dziewięć razy dziennie przez dziewięć dni. Ostatniego dnia dostaliśmy wiadomość, że został rozstrzelany.

Zadawałeś wtedy Bogu pytania?
Nie zadawałem Mu pytań. Nie obwiniałem Go. Nie On zabił mego ojca, tylko Niemcy. Jeśli gestapo kogoś zabierało, rzadko się zdarzało, by wracał. Wiedzieliśmy o tym. Zostaliśmy – nas pięcioro – z mamą, a ona właściwie do końca życia czuła jego obecność, była absolutnie pewna, że się nami opiekuje. Dziś, wspominając tamte czasy, myślę, że się opiekował rzeczywiście. Na przykład kończyły się pieniądze i wydawało się, że nie będzie za co kupić jedzenia. I niespodziewanie w ostatniej chwili przychodziła pomoc, pełna jedzenia paczka z UNRRA. W takich sytuacjach mama powtarzała, że to ojciec się nami opiekuje.
Wtedy, w 1944 roku, cierpienie mamy było jednak ogromne. Mój młodszy brat oświadczył, że nigdy się nie ożeni, żeby kiedyś jego żona nie cierpiała tak jak mama.

Modliliście się razem, gdy ojciec żył?
Pamiętam, jak rodzice przychodzili do nas wieczorem, by wspólnie odmówić pacierz. Ojciec był człowiekiem głębokiej, spokojnej wiary. Podobnie mama. Kiedy się urodziłem, ofiarowali mnie Matce Boskiej Częstochowskiej. To mógł być jakiś napisany akt, msza święta przed cudownym obrazem w mojej intencji. Ja – na znak ofiarowania – nosiłem do siódmego roku życia ubrania w kolorach Matki Bożej: białym i niebieskim. Na siódme urodziny dostałem czerwone. Usiłowałem dowiedzieć się czegoś na temat tej praktyki i mojego ofiarowania u paulinów na Jasnej Górze. Nic nie wiedzieli.

Czy to tradycja w Waszym domu?
Tak, to była tradycja w rodzinie mojego ojca. Mam nawet zdjęcie siedmioletniego ojca w czerwonym ubranku. Pewnie był ofiarowany w Ostrej Bramie, jako że się urodził w Wilnie. Moja siostra dostała sukienkę nie czerwoną, ale białą w czerwone kropy – duża czerwona kropa i wokół niej małe, też czerwone.
Pamiętam wyprawy do kościoła na niedzielną mszę. Ojciec jechał na rowerze, my czasem jechaliśmy powozem, czasem szliśmy piechotą. Kościół nie był daleko: ze dwa–trzy kilometry. Ale jedna z kuzynek, które wtedy z nami mieszkały, twierdzi, że tata był na mszy codziennie. Jest ode mnie starsza, może lepiej pamięta. Mogłem o tym nie wiedzieć. Wtedy takie dzieci jak ja, z tak zwanego dobrego domu, nie mieszkały z rodzicami w jednej izbie czy w jednym mieszkaniu. Pokoje rodziców, ich rozkład dnia, to był niejako inny świat niż pokoje dziecinne i nasz plan dnia. Nie należy z tego wnosić, że nie było między nami silnej więzi uczuciowej. Była.
Obserwowałem nieraz, jak ojciec modli się w kościele w czasie mszy. Oboje mieli też mszaliki, zwane „rzymskimi”, opracowane przez benedyktynów i siostry niepokalanki. Były w nich wydrukowane w dwóch kolumnach teksty liturgii na każdy dzień, po polsku i po łacinie. Kiedy nie było ministranta, ojciec wychodził z naszej kolatorskiej ławki stojącej blisko ołtarza. I z tym mszałem w ręku, z okularami, które to wkładał do czytania, to zdejmował, służył do mszy. Wtedy służenie było dość skomplikowane: dwa razy się przenosiło mszał, wszystkie modlitwy i czytania były po łacinie.
Obraz modlącego się ojca zapisuje się głęboko w pamięci. Mój przyjaciel Stanisław Kracik opowiadał, że zawsze ma przed oczami widok ojca, który idzie za pługiem, a w ręku trzyma różaniec.

Powiedziałeś, że ojciec był człowiekiem spokojnej wiary.
Tak, dużą rolę w jego życiu odegrało dość straszne doświadczenie. W czasie I wojny światowej dostał się do niewoli rosyjskiej. Rosjanie załadowali związanych jeńców na statek i, jak się potem okazało, ten statek zatopili. Ojca i jego kolegę uratował pewien Rosjanin, wcześniej ordynans ojca. Ojciec chyba złożył wtedy ślub, że do końca życia będzie co dzień odmawiał cząstkę Różańca.

Hanna Krall w jednym z wywiadów przyznała, że już jako młoda reporterka czuła, iż czyjaś śmierć jej tak bardzo nie dziwi. Straciła tę umiejętność dziwienia się w czasie wojny, kiedy co jakiś czas ktoś znajomy nie wracał do domu.
Wojna zmieniła porządek świata. Ludzie, którzy mają w pamięci jej okropności, albo zwątpili w Boga kochającego, albo odkryli lub pogłębili swoją wiarę.

Nie można uciec od innej perspektywy – wielu zwątpiło, że Bóg istnieje.
Rozumiem te wątpliwości. Spotykałem ludzi, którzy przeszli przez obozy koncentracyjne, wrócili z łagrów, stracili najbliższych. Niektórzy całe życie niosą w sobie egzystencjalną rozpacz lub głęboki pesymizm. Taka osoba przychodzi do księdza i pyta, gdzie był wtedy Bóg. A ja wiem, że był.

Skąd ta pewność?
Na tym chyba polega wiara, że nie zawsze się wie, skąd się wie. Dla mnie to jednak pewność. Ale przekazanie jej komuś innemu nigdy nie będzie skuteczne. Nie podjąłbym się dyskutowania z człowiekiem, który mówi, że nie było Boga w Auschwitz.

Bo nie masz argumentów, które potwierdziłyby, że był.
Nie mam. Znam jedynie ludzi, którzy tam Boga odnaleźli, dzięki Niemu wytrzymali. Tych, którzy mówią, że nie było tam Boga, nie należy szarpać, mówić im: „Chodź, ja ci udowodnię, że jednak był”. Takie rozmowy mogą prowadzić ci, którzy tam byli.
Kiedy wracamy do wojennych wspomnień, możemy zadać inne pytanie: kim jest Bóg, w którego wierzę. Jaki jest sposób i zakres Jego działania w świecie? Czy jest wielkim mechanikiem, siedzącym za konsolą wszystkich wydarzeń, który ma widok z góry na cały świat – to tu naciśnie, kierując gdzieś wojska, to tam ześle burzę? Ja w takiego Boga nie wierzę.

To jaki jest Bóg, w którego wierzysz?
Wiem tylko, że jest miłosierny. Że otacza mnie swoją miłością. Zwątpienie rodzi się wtedy, kiedy człowiek wymyśli sobie takiego Boga, który spełnia wszystkie jego oczekiwania. „Bo jak niebiosa górują nad ziemią, tak drogi moje – nad waszymi drogami i myśli moje – nad myślami waszymi” (Iz 55, 9). To, co jest dla mnie bolesne, może w oczach Bożych nie jest złem.

Książkę „Boniecki. Rozmowy o życiu” można zamówić tutaj.

Na zdjęciu: ks. Adam Boniecki podczas uroczystych obchodów swoich urodzin na zamku w Niepołomicach. Autorem zdjęcia jest Adam Walanus.