Gdyby żył, skończyłby dziś 83 lata. Jaki byłby? Co mówiłby o Polsce, Europie i świecie? Jak wyglądałoby jego miejsce w Kościele? Trudno odpowiedzieć na te pytania. Jedno jest pewne – bardzo go brakuje. A w związku z urodzinami przypominamy dziś rozdział książki Wojciecha Bonowicza „Kapelusz na wodzie” zatytułowany „Korzenie”.
„Należę do tych, których dzieciństwo i młodość upłynęły na wsi i którzy nigdy nie zerwali nici wiążących ich ze wsią”, pisał Tischner w latach dziewięćdziesiątych. „Wzorem ludzkiej mądrości są dla mnie ludzie żyjący w pobliżu Boga i natury – prości, zdecydowani, trochę nieufni, ale też niekłamliwi. Rodzice moi byli nauczycielami na wsi, ale dziadkowie uprawiali ziemię – jedni nad Popradem, drudzy nad Białką u stóp Tatr”.
Rodzina Tischnerów pochodzi ze Starego Sącza. Nietypowe nazwisko, nigdzie indziej nie spotykane, jest rezultatem procesów historycznych i… pomyłki księdza lub organisty. Żyjący na przełomie XVIII i XIX wieku przodek Tischnera został zapisany w księgach kościelnych jako „Tischler vulgo Stolarski”, co oznacza, że miał polskie nazwisko, które z nieznanych powodów (prawdopodobnie służył w wojsku austriackim) zniemczono. Kiedy w 1811 roku przyszedł ochrzcić syna, zapisano go już jako „Tischnera” i ta drobna literówka przechodziła odtąd z pokolenia na pokolenie. Dziadek księdza, Jan Tischner, zajmował się – tak jak wielu jego przodków – powroźnictwem, ale synowie wybrali różne zawody: jeden był szewcem, inny pracował na kolei, a jeszcze inny uprawiał pole. Józef, ojciec księdza, skończył średnią szkołę, a następnie seminarium nauczycielskie w Starym Sączu.
Matka, Weronika z Chowańców, urodziła się w Jurgowie na Spiszu. Jej ojciec, Sebastian Chowaniec, „był właścicielem jakichś tam polan, które dzisiaj są po słowackiej stronie”, wspominał Tischner. „Sam działał w plebiscycie, który miał ustalić granicę południową Polski po wielu latach rozbiorów”. Umiał czytać i pisać, był dwa razy w Ameryce, w czasie pierwszej wojny światowej walczył na froncie włoskim. Jego synowie uprawiali pola i hodowali zwierzęta, ale córki zdobyły wykształcenie: Weronika została nauczycielką (skończyła stosowną szkołę w Krakowie), a Maria i Krystyna wstąpiły do zakonu sióstr serafitek (przyjęły imiona Benigna i Świętosława).
Tischner wspominał, że w rodzinie krążyła opowieść, jakoby jego matka do czwartego roku życia prawie się nie odzywała. W końcu Sebastian Chowaniec zawiózł córkę do sanktuarium w Ludźmierzu i tam przed figurą Najświętszej Maryi Panny modlił się w jej intencji. Po tej modlitwie dziewczynka się rozgadała, „o co mój ojciec”, mówił Tischner, „miał potem przez całe lata do Matki Boskiej pretensje”.
– Dziadek był bardzo pobożny – wspomina Andrzej Chowaniec, wnuk Sebastiana i kuzyn księdza Tischnera. – Kiedy orał pole krowami, na głos dzwonów krowy same się zatrzymywały, a dziadek odmawiał Anioł Pański. Był też niesłychanie pracowity: wyrabiał zagony tak mocno, że mu się na plecach sól zbierała. Mój ojciec też tak pracował. W ogóle w Jurgowie liczył się tylko taki chłop, który „robił”. Pamiętam, jak w czasie studiów przyjechałem do domu na wakacje. Wchodzę zmordowany po podróży, a ojciec na mój widok: „Eee, dobrze, żeś przyjechoł, mam dla ciebie robotę”. Takie było powitanie.
Mówiło się o Józku, że był otwarty, tolerancyjny. To była cecha całej rodziny. Byłem kiedyś na zabawie w Bukowinie Tatrzańskiej. Grała tam bardzo dobra muzyka cygańska. W czasie przerwy Cyganie poprosili mnie do kantorka. Pokazali na stół i mówią: „Jedz i pij, co chcesz i ile chcesz”. Zainteresowało mnie to i pytam: „Jest tu nas, chłopaków z Jurgowa, dużo, dlaczegoście właśnie mnie poprosili?”. „Bo twój ojciec i twoi stryjkowie zawsze nas bronili i nigdy nam nie dokuczali”. Tak samo było potem w domu Józka. Na ścianie nieraz wisiały cygańskie skrzypce jako zastaw za pożyczone pieniądze. Ale jak Cyganowi skrzypce były potrzebne, żeby gdzieś grać na weselu, to mógł je „wypożyczyć” i zwrócić po zabawie.
Ksiądz Tischner mówił o sobie, że jest „zarażony dziadkiem”. Nie da się ukryć, że patrzył na Podhale z perspektywy tego górala o wyjątkowo szerokich horyzontach. Imponowała mu jego wiara, prostota, życiowa mądrość. Dziadek znał się nawet na polityce, bo regularnie czytywał gazety, co było pewną ekstrawagancją. Na wsi czytania nie uznawano za pracę, lecz za pustą zabawę. „Większość awantur mojej babki z dziadkiem zaczynała się od tego, że dziadek czytał gazetę, w związku z czym marnował cenny czas, bo w gazetach były tylko głupoty. Co prawda, zdarzały się czasem opisy jakichś nieszczęść… Ale jak człowiek chciał usłyszeć o nieszczęściu, to szedł do kościoła, tam mu proboszcz czytał Stary Testament i to dopiero były prawdziwe nieszczęścia…”
Józef Tischner i Weronika z Chowańców pobrali się latem 1930 roku i zamieszkali w Tylmanowej, gdzie obydwoje znaleźli pracę w szkole. 12 marca 1931 roku urodził się ich pierwszy syn – Józef Stanisław. Matka jechała na wozie do szpitala w Nowym Sączu, ale w czasie jazdy bóle tak się nasiliły, że jak tylko wjechali do Starego Sącza, kazała zatrzymać wóz przy domu szwagra, Stanisława Tischnera, i tam nastąpił poród. „Matka mi mówiła, że urodziłem się w drodze”, wspominał ksiądz Tischner, „toteż nigdy nie znajdę miejsca, na którym posiedziałbym dłużej”.
Kiedy chłopczyk skończył rok, ojciec wystartował w konkursie na kierownika szkoły w Łopusznej koło Nowego Targu i wygrał. W ten sposób życie przyszłego autora >>Historii filozofii po góralsku<< na zawsze związało się z tą podhalańską wsią. Splątane sądecko-jurgowskie korzenie sprawiły, że po latach Tischner mógł powiedzieć: „Mój krajobraz fundamentalny bierze się z gór i trochę z szumu Dunajca. Natomiast horyzont religijny z tych drewnianych kościółków, wśród których wyrastałem – z kościółka w Jurgowie, z kościółka w Łopusznej. A trochę też ze Starego Sącza i tamtejszej tradycji franciszkańskiej. Myślę, że moim pierwszym wrzaskiem po urodzeniu – może poza wrzaskiem o jedzenie, co nas ze sobą łączy – był Hymn do Słońca”.
Książkę „Kapelusz na wodzie” można nabyć tutaj