„Żyła dziesiątki lat wśród śmierci, nieszczęścia, bólu, rozpaczy, nędzy skrajnej i odtrącenia. Tym tysiącom odtrąconych, cierpiących i umierających umiała pokazać, umiała ich przekonać, że choć śmierć i cierpienie są rzeczywiste, odtrącenie nie jest nigdy zupełne – nie jest prawdziwe”. Publikujemy fragment książki Leszka Kołakowskiego „Niepewność epoki demokracji”, która ukazała się niedawno nakładem Znaku.
Krótki tekst zatytułowany „Wiara dzielona z mistykami” ukazał się we wrześniu 1997 r. w „Tygodniku Powszechnym” i był reakcją na śmierć Matki Teresy, która zbiegła się w czasie ze śmiercią księżnej Diany. Nie publikowany wcześniej w książkach, włączony został do najnowszego zbioru tekstów Leszka Kołakowskiego, zatytułowanego „Niepewność epoki demokracji”. Książkę można zamówić tutaj.
Wszystkich uderzyła ta osobliwa koincydencja – dwa zgony bardzo sławnych kobiet w odstępie kilku dni. Zgon księżnej Diany przyćmił śmierć Matki Teresy, a koincydencja w czasie spowodowała liczne komentarze, w których obie te kobiety były porównywane. W rzeczywistości trudno o większy kontrast. Matka Teresa nie robiła nic dla własnej sławy. Księżna Diana nie robiła nic innego. Matka Teresa – na pewno tego nie planując – zrobiła coś, co niesłychanie rzadko w dziejach się udawało: ukazała światu to, co w doktrynie chrześcijańskiej jest wprawdzie wiadome i nawet banalne, o czym mówić łatwo, ale co bez żadnych dodatkowych warunków praktykować jest wybitnie trudno. Żyła dziesiątki lat wśród śmierci, nieszczęścia, bólu, rozpaczy, nędzy skrajnej i odtrącenia. Tym tysiącom odtrąconych, cierpiących i umierających umiała pokazać, umiała ich przekonać, że choć śmierć i cierpienie są rzeczywiste, odtrącenie nie jest nigdy zupełne – nie jest prawdziwe. Miłość, miłosierdzie, przebaczenie mogą być udziałem każdego, choćby najnędzniejszego. Nosiła chyba w sobie wiarę w to, że świat, przy wszystkich swoich okropnościach i cierpieniach, jest przeniknięty miłością, i dzieliła tę wiarę z mistykami. A w szczególności umiała ją ukazać innym.
Raz tylko, wiele lat temu, na jakimś zebraniu w Waszyngtonie zdarzyło mi się widzieć Matkę Teresę. Zapamiętałem sobie, jak opowiadała nam o starej kobiecie z Kalkuty, którą jej własny syn wyniósł na śmietnik i tam zostawił. Udało się Matce Teresie sprawić, że kobieta ta przed śmiercią przebaczyła swojemu synowi. Jakiż może być większy triumf ducha chrześcijańskiego?
Zarzucano jej, że w jej ośrodkach medyczna opieka była słaba. Lecz te ośrodki to nie były szpitale. Były to, jeśli dobrze rozumiem, nade wszystko miejsca, gdzie ci wszyscy z dna nieszczęścia i nędzy mogli wejść, często już na progu śmierci, w świat, gdzie czuli, a nie tylko abstrakcyjnie wiedzieli, że wszyscy są naprawdę równi w obliczu Boga.
Nazajutrz po śmierci Matki Teresy zaczęto mówić o jej beatyfikacji czy kanonizacji. Mnie ta sprawa – przyznaję – mało porusza. Wedle doktryny chrześcijańskiej było o wiele więcej świętych niż kanonizowanych. Bóg przyjmuje ich do siebie, a czy jest to także przez Kościół przyświadczone, to mało ważne. Kościół nie sprawia przecież, że stają się świętymi, a tylko to ogłasza.