„Kiedy pierwszy raz wracałam z Bośni, w Polsce trwała akurat jakaś wielka polityczna awantura. Pomyślałam: ludzie, czy wy wiecie, jakie tragedie są na świecie i co tak naprawdę jest w życiu ważne? Energię, którą marnujemy na wyniszczające spory, można by wykorzystać do uczynienia jakiegoś dobra”. Publikujemy obszerne fragmenty rozmowy ze znaną działaczką humanitarną, laureatką Nagrody Znaku i Hestii im. ks. J. Tischnera Janiną Ochojską-Okońską. Rozmowę, która ukazała się w październikowym „Znaku”, przeprowadził dyrektor artystyczny Polskiej Filharmonii Bałtyckiej Kai Bumann w ramach cyklu spotkań „Polska – kraj nadziei”.

Akcji pomocowych, którymi kierujesz już od osiemnastu lat, nie byłoby bez ludzi dobrej woli, darczyńców, którzy Ci zaufali. Może więc mówienie o dobru nie jest wcale w Polsce rzadkością?

Rozmawiamy w Gdańsku, kolebce „Solidarności”. Dlatego chciałbym podzielić się refleksją o tym, jakim jesteśmy społeczeństwem, a także o tym, jakim chcielibyśmy – i moglibyśmy – być.
Ta refleksja wzięła się z liczb. Jeszcze dziś, zanim zajdzie słońce, dwadzieścia pięć tysięcy ludzi umrze na świecie z głodu. Sześć tysięcy dzieci umrze z powodu braku wody pitnej. Dwadzieścia osiem tysięcy dzieci umrze z powodu chorób, które medycyna uważa za uleczalne. Półtora tysiąca kobiet w ciąży umrze z powodu braku opieki. To wszystko stanie się dziś – ale to przecież nie koniec tej wyliczanki… Około czterdzieści milionów osób jest dotkniętych AIDS. W samej tylko Afryce malaria zabija jedno dziecko co trzydzieści sekund. Z powodu gruźlicy odchodzą z tego świata około dwa miliony ludzi rocznie…
Często, kiedy myślimy o świecie, myślimy tylko o świecie najbliższym. Wydaje się nam wtedy, że wiemy, jaki świat jest. Niestety, przytoczone liczby mówią prawdę o świecie, w którym na co dzień zgadzamy się żyć. Dużą rolę w pokazywaniu nam rzeczywistego oblicza świata odgrywają – choć w tym akurat przypadku należałoby raczej powiedzieć: nie odgrywają – media. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, do jakiego stopnia jesteśmy przez nie sterowani. Skoro w programach informacyjnych większość materiałów stanowią wypowiedzi polityków, wydawać by się mogło, że to oni są najważniejsi. Wystarczy jednak wyjechać na chwilę z Polski – szybko się wtedy przekonujemy, że prawdziwe problemy dotyczą szans przeżycia kolejnego dnia.

Ciągle jednak słyszymy, że nasze społeczeństwo jest niezwykle ofiarne, że młodzi coraz aktywniej angażują się w wolontariat, powstają kolejne fundacje, stowarzyszenia… Czy nie świadczy to więc o tym, że ludzie coraz wyraźniej zaczynają dostrzegać, że media pokazują tylko wycinek rzeczywistości?

Właśnie na tym polega paradoks! Kiedy patrzę na nasze społeczeństwo, widzę ludzi, którzy są bardzo zaangażowani w pomaganie innym – ale równocześnie mam świadomość, że często wiedzą o świecie niewiele. Ich wiedza o świecie ogranicza się do krajów bogatych lub turystycznych. W mediach informacyjnych tzw. Trzeci Świat nie istnieje, chyba że wydarzy się wielka katastrofa. Czy, na przykład, zdają sobie państwo sprawę z tego, jak prężnie rozwija się przemysł w Nigerii? Afryka to nie tylko dzieci z wydętymi brzuszkami, to również bardzo szybko rozwijający się kontynent. Jednak materiały na ten temat mediów zwykle nie interesują.
Najważniejszym z doświadczeń, które nabyłam od czasu, gdy zajęłam się pomaganiem, jest świadomość, że media, owszem, są bardzo użyteczne, ale jeśli chcemy zbudować sobie prawdziwy obraz świata, musimy sami szukać wiedzy, ponieważ media nam jej nie przekażą.
Media w Polsce są dość szczególne, bo żadne z nich nie ma określonej misji. Liczy się nakład, ilość sprzedanych egzemplarzy i zaspokojenie potrzeb odbiorcy. Uważam, że powinno być na odwrót: to media powinny kształtować nasze opinie i uczyć o świecie. Kiedy mówię o tym dziennikarzom, często słyszę w odpowiedzi, że ludzie chętniej czytają plotki, że interesują ich skandale i sensacje, dobro jest nudne. Prawda jest jednak taka, że ludzie czytają to, co jest do czytania. Gdyby w Polsce były, na przykład, tylko „Tygodniki Powszechne”, tylko je by czytano. Są oczywiście dziennikarze, którzy maja odwagę i powagę, żeby pisać o tym, co ważne, bez względu na to, co tak zwana publika lubi czytać i o czym najchętniej rozmawia. Gusty trzeba kształtować! Ktoś, kto nigdy nie słyszał wiolonczeli, nie dowie się nigdy, jak taki instrument brzmi. Z naszą wiedzą o świecie jest podobnie.
Może nam się wydawać, że tragedia ludzi, którzy umrą dziś z głodu, braku wody lub z powodu chorób, nas zupełnie nie dotyczy. Tak jednak nie jest: rzecz dotyczy krajów ubogich, które my, żyjąc w państwach bogatszych, w pewnym sensie wyzyskujemy. Pewnego dnia ci ludzie zechcą do nas przyjść – dlaczego bowiem mieliby wiecznie mieszkać w miejscach, w których nie ma wody i żywności? Każdy człowiek chce żyć w lepszym świecie i w lepszych warunkach. Jako ci, którzy żyją w bogatszych krajach, ponosimy za świat i za to, co będzie się z nim działo w przyszłości, większą od innych odpowiedzialność. Wierzę, że każdy z nas może mieć wpływ na to, co się dzieje w świecie. Rzeczywistość można zmieniać nawet przy pomocy małych gestów. Uratowanie jednego tylko człowieka może, w skali całego globu, wydać się czymś małym, ale kiedy ten człowiek ma twarz i określony kolor włosów, kiedy wiemy, że jest wysoki lub niski, młody lub stary, jednym słowem: kiedy jest to konkretny człowiek, widzimy wtedy, jak wielką wartością jest jego życie.
A teraz wyobraźmy sobie, że dziś z głodu umrze dwadzieścia pięć tysięcy fantastycznych ludzi, którzy mogliby nam wiele dać lub po prostu przeżyć pięknie życie. Umrą dlatego, że w miejscu gdzie mieszkają nie ma wystarczającej ilości jedzenia, podczas gdy w wielu krajach wyrzucamy tony żywności.
Gdybyśmy żyli ze świadomością tych faktów i gdyby nas uczono, w jaki sposób możemy to zmieniać, świat mógłby wyglądać inaczej. Na razie stan naszej wiedzy o świecie jest kiepski. Ale przecież wciąż możemy dowiedzieć się czegoś o ludziach, którzy żyją w najbiedniejszych krajach, a których los i życie zależą od tego, na ile odpowiedzialnie będziemy żyć my! Podejmując codzienne decyzje, powinniśmy brać pod uwagę los ludzi, którzy nie mają dostępu do tylu dóbr, co my. Do wody, której zużywamy za dużo, jedzenia, którego mamy w nadmiarze, edukacji, ochrony zdrowia etc.

 

Sama wiedza jednak nic nie zmienia…

Wiedza zmienia bardzo dużo! Kiedy w Polsce wprowadzono stan wojenny, usłyszałam w Radiu Wolna Europa nazwiska kolegów, którzy zostali aresztowani. Już sam fakt, że o nich wiedziałam, przyniósł mi poczucie, że są bezpieczniejsi. Tego samego doświadczają dziś mieszkańcy krajów, w których toczą się konflikty. Proszę zwrócić uwagę na to, co mówią do kamer: „opowiedzcie o nas światu, opowiedzcie o naszym losie” – są przekonani, że wiedza ta spowoduje reakcję i powstanie jakiegoś dobra. Że tylko w ten sposób może zmienić się ich sytuacja. Tak też najczęściej jest! Kiedy w 1994 roku zaczęła się pierwsza wojna w Czeczenii, Polacy dzwonili do nas z pytaniem, kiedy wyjeżdża konwój do Groznego. Nie pytali „czy”, tylko „kiedy”, bo było dla nich oczywiste, że taki konwój wyślemy i wielu ludzi chciało wtedy Czeczenii pomóc. Młodzi ludzie często mnie pytają, co mogą zrobić dla innych. Wiedza jest podstawą również dlatego, że jeśli nie wiemy, jak żyją ludzie w krajach ubogich, nie możemy sobie nawet wyobrazić, jak mogłaby wyglądać skuteczna pomoc.
Ciekawa jestem, co Polacy wiedzą o Afganistanie. O tym kraju mówi się w naszych mediach niemal wyłącznie w kontekście „naszych zabili”, „kogoś zabili”, albo „był jakiś zamach” – Afganistan jawi się nam jako kraj, w którym panuje wyłącznie terror. Nie potrafimy sobie wyobrazić, że funkcjonuje tam normalne życie. A przecież tam działają szkoły, pracują szpitale, ludzie się rodzą i umierają, mają swoje radości i smutki. Są to ludzie bardzo biedni żyjący w zdewastowanym kraju. Pięć z ośmiu tysięcy szkół w Afganistanie nie ma swojego budynku – dzieci uczą się pod drzewem. Wybudowanie szkoły na afgańskiej prowincji to jest koszt rzędu dziesięciu tysięcy dolarów. Kiedy widzę, jak bardzo dzieci garną się tam do nauki, jak wiele z nich przemierza codziennie po kilkanaście kilometrów po to tylko, aby dojść do szkoły, staje się dla mnie oczywiste, że one chcą czegoś lepszego! Mają świadomość, że chodzeniem do szkoły mogą polepszyć swój los. Problem w tym, że kiedy nie ma szkoły, nie ma też nauki. Osiemdziesiąt dwa procent kobiet w Afganistanie to analfabetki. Jest to pozostałość po okresie rządów talibów, kiedy dziewczynki nie mogły się nawet uczyć czytać i pisać. Gdybyśmy w Polsce znali chociaż fakty dotyczące sytuacji w edukacji afgańskiej i spojrzeli na Afganistan jako na kraj podobny do naszego, w którym toczy się codzienne życie, wiedzielibyśmy, w jaki sposób można tu pomóc.

Czy w Polskiej Akcji Humanitarnej robicie coś, aby podnosić stan świadomości Polaków na temat najbardziej potrzebujących regionów świata?

Oczywiście. Inaczej kto by wspierał nasze akcje? Od samego początku naszej działalności mamy świadomość, że sami musimy „zbudować” sobie grupę ludzi wspierających naszą pomoc. Oprócz pomocy humanitarnej koordynujemy program „Edukacja humanitarna”. Pomysł na program powstał na początku roku 93., po wysłaniu pierwszego konwoju do Sarajewa. Zobaczyłam wtedy, że Polacy zareagowali bardzo aktywnie: w ciągu niecałego miesiąca darami zapełniliśmy dwanaście ciężarówek i konwój mógł wyjechać już 26 grudnia 1992 roku. Miałam jednak świadomość, że ciągle jako społeczeństwo więcej myśleliśmy o sobie i swoich potrzebach niż o biedzie poza naszym krajem. Badania nadal wykazują, że Polacy najchętniej pomagają polskim chorym dzieciom. Te trzy kategorie: polskość, choroba i fakt, że potrzebujący jest dzieckiem, sprawiają, że możemy się spodziewać największej ofiarności.
A są kraje – wtedy w takiej sytuacji była Bośnia i Hercegowina – które o wiele bardziej potrzebują pomocy. Kraje, gdzie toczą się wojny (w tej chwili na świecie toczy się ok. 50 wojen), gdzie wydarzają się kataklizmy czy kraje bardzo biedne, słabo rozwinięte. Uświadomiłam sobie wtedy, że dobrze byłoby nakłonić ludzi, aby pomagali również tak zwanym obcym, przekonać ich do tego, że niesienie pomocy w innych krajach jest również naszą odpowiedzialnością i powinnością. Jednym słowem, zależało mi na stworzeniu grupy ludzi, która będzie świadoma tych obowiązków, tego, jaki naprawdę jest świat oraz tego, że pomoc wymaga od nas jedynie mądrości, a nie dużych pieniędzy. Można skutecznie pomóc, dysponując szczupłymi środkami.
Jak to wygląda w praktyce? Kiedy Polska Akcja Humanitarna odbudowywała swoją pierwszą szkołę w Afganistanie (w marcu 2003 roku oddaliśmy ją do użytku), zorganizowaliśmy wcześniej w polskich szkołach lekcje na temat tego kraju. Scenariusz takiej lekcji – wraz z fotografiami – nauczyciele mogli ściągnąć ze strony internetowej. Program ten został wprowadzony w ponad dwóch i pół tysiącu polskich szkół: dzieci spontanicznie zbierały po złotówce na odbudowę szkoły w Afganistanie. Zebraliśmy ponad sto tysięcy dolarów i dzisiaj, tysiące kilometrów stąd, stoi już piękna szkoła muzyczno-plastyczna. Kiedy o niej opowiadam, jestem z tej akcji naprawdę dumna, bo każda złotówka zebrana w trakcie jej trwania, była ważna. Złotówka to niewiele, a przecież dzięki niej 150 dzieci może chodzić do szkoły.
Pamiętam naszą pierwszą akcję z cyklu „Edukacja humanitarna” w lutym 1993 roku. Był to koncert harcerskiego zespołu Gawęda, który przygotował specjalny program poetycko-muzyczny poświęcony byłej Jugosławii, a dzieci jako bilety wstępu przynosiły kilo mąki, ryżu lub cukru – wcześniej ogłosiliśmy listę produktów, które były potrzebne. Po zakończeniu koncertu wszystko to, już spakowane, wjechało na scenę – była to dla tych dzieci najlepsza edukacja, bo zobaczyły, że coś, co przyniosły w ręku jako niewielką pomoc, pomoc, którą same uniosły w swoich rękach, urosło do ogromnej pomocy, której nikt nie mógłby unieść. Zabraliśmy wtedy ponad trzy tony żywności.

Za dwa lata PAH będzie obchodzić dwudziestolecie działalności. Czy coś się w Polsce przez ten czas zmieniło?

Zmieniło się – i to na lepsze! Dzięki ludziom dobrej woli sfinansowaliśmy ogromną pomoc dla Czeczenii, która m. in. polegała na tym, że przez sześć lat regularnie dostarczaliśmy mieszkańcom Groznego wodę. A w Groznym nie było wtedy zupełnie wody pitnej. Ta z głównego ujęcia była zanieczyszczona ropą. Tylko dzięki wsparciu Polaków mogliśmy odbudować lub zbudować 42 szkoły oraz 11 stacji uzdatniania wody w Iraku, 44 studnie i 5 szkół na Sri Lance, 4 szkoły i 12 studni w Afganistanie, 122 studnie wybudowane i 65 wyremontowanych w południowym Sudanie i Darfurze… To tylko część z tego, co dotychczas zrobiliśmy. Na piętnastolecie Polskiej Akcji Humanitarnej obliczyliśmy, że wartość pomocy, którą przez ten czas zorganizowaliśmy, przekroczyła 200 milionów złotych, z czego ok. 60% stanowiły darowizny od ludzi i firm.

 

A wszystko rozpoczęło się od Sarajewa…

Pierwszy raz przyjechałam do Sarajewa z francuską organizacją humanitarną w październiku 1992 roku. Wstrząsnęło mną to, co tam zobaczyłam, i postanowiłam wysłać z Polski własny konwój do oblężonego miasta. Pracowałam wtedy jako astronom w Polskiej Akademii Nauk – wydawało mi się, że mam urządzone życie i niewiele się w nim zmieni. Ale ten konwój stał się takim imperatywem – to było coś, co musiałam zrobić! Nie mogłam wrócić do obserwatorium i tylko patrzeć w gwiazdy. Nawet jednak wtedy nie miałam jeszcze świadomości, że moje życie całkowicie się zmieni – myślałam, że wyślę ten konwój i wrócę do pracy.
Ale kiedy przyjechaliśmy z powrotem, okazało się, że ludzie w Polsce zebrali kolejne dary, zgłosili się do nas następni właściciele ciężarówek, trzeba było jechać drugi raz. Ten konwój został ostrzelany przy wyjeździe z Sarajewa. Zginęła wówczas Chantal Godinot, francuska wolontariuszka, a dwóch polskich kierowców zostało rannych. Wtedy musieliśmy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy pomoc humanitarna to jest coś, co kończy się pod strzałami snajperów, co idzie pod prąd. Postanowiliśmy, że będziemy kontynuowali niesienie pomocy do Sarajewa, bo nie mogliśmy pozwolić na to, żeby strzały snajperów wstrzymały pomoc. Oznaczałoby to, że ludzkość jest słaba.
Myślę dzisiaj, że astronomia niewiele straciła na mojej rezygnacji z pracy. W Polskiej Akcji Humanitarnej rozpoczęliśmy niesienie polskiej pomocy poza granicami naszego kraju i dzięki temu Polska jest postrzegana jako kraj solidarny, który sam nie ma wiele, ale dzieli się tym, co ma.

Co czujecie, kiedy w różnych częściach świata kończą się Wasze projekty, a wolontariusze PAH wracają do domu? Jakie macie wtedy wrażenia?

Na Sri Lankę, gdzie wierciliśmy studnie i budowaliśmy szkoły, wróciliśmy półtora roku po zakończeniu programu, żeby zobaczyć, w jakim stanie są te szkoły i czy studnie działają. Nie wszystko było idealne. Jedna szkoła była bardziej zadbana, inna mniej. Nie działało duże ujęcie wody w Kannakipuram – zaczęliśmy dochodzić do tego, co się stało. Okazało się, że przepalił się bezpiecznik, ale nikomu nie przyszło do głowy, że bezpiecznik można wymienić. To pokazuje, że ludzi trzeba nieustannie uczyć. Nie można przewidywać, że kiedy już coś dostaną, będą to z założenia szanować. Trzeba ludność lokalną włączać w proces pomocy, żeby czuli, że jest to ich własność i by nauczyli się samodzielnie tym zarządzać. Musimy jednak mieć pewność, że podejmują osobistą odpowiedzialność – na przykład w Sudanie, póki wciąż obecna jest tam nasza misja, kontrolujemy postawione przez nas studnie, żeby mieć pewność, iż działają i że lokalne komitety rzeczywiście się nimi opiekują.

(Pytanie z sali)

Polska Akcja Humanitarna jest młodą organizacją, ale pomoc Afryce jest udzielana od dawna przez misjonarzy. Także w naszych kościołach, na przykład w Gdańsku, była organizowana pomoc dla Ruandy w ramach adopcji serca. Prenumerowałam stale pismo wydawane przez misjonarzy i czytałam o warunkach, jakie tam panowały po tej straszliwej wojnie. Nie odniosłam wrażenia, żeby ton tamtych wypowiedzi był tak optymistyczny, jak Pani. Tam też występował ten problem, o którym Pani często mówi – pomagania nie zawsze trafionego. Chciałabym się dowiedzieć, czy istnieje jakiś kontakt z tymi misjonarzami na miejscu. Jak Pani ocenia działalność tych misji, które są tam prowadzone ze względów religijnych, ale w końcu cel jest ten sam? Czy istnieje jakaś współpraca?

Pracowaliśmy w Kamerunie razem z misjonarzami. To była bardzo udana współpraca, dlatego że oni mieszkając tam od długiego czasu, znali ludzi i ich potrzeby. Misje katolickie jednak trochę się różnią od takich organizacji jak nasza i nie ma w tym niczego negatywnego. Siłą misji katolickich jest to, że tam ludzie jadą z powołania. Czy to potem im odpowiada, czy też nie – podporządkowują się jakiejś woli i są tam, trwają i znają bardzo dobrze środowisko. Trudniej jest im natomiast pozyskiwać środki na pomoc, ponieważ mają mniejsze doświadczenie w pisaniu projektów, a żeby dostać środki z Unii, czy z ONZ, trzeba skonstruować budżet, potem taki projekt koordynować, składać dość skomplikowane rozliczenia i raporty… Myślimy o rozwinięciu współpracy z misjami katolickimi, bo każda z tych grup ma swoją siłę, coś, co potrafi zrobić lepiej. Chcemy tak zrobić na przykład w Kongo. Zobaczymy, co z tego wyjdzie, ale myślę, że efekt może tylko być dobry.
Co do uwagi o moim optymizmie – oczywiście opowiadając o efektach naszej pracy, nie mówię o udrękach dnia codziennego, które powodują, że człowiek po trzech miesiącach czuje się po prostu wyczerpany (upały lub zimno, trudne warunki mieszkaniowe i sanitarne, inna kultura, obyczaje, trudności w załatwianiu spraw z administracją lokalną, absurdalne czasami wymogi stawiane przez stronę rządową danego kraju). Na misjach takich mogą pracować tylko ludzie, którzy są odporni na stres, potrafią pracować w trudnych warunkach, zwłaszcza jeśli jest to praca w kraju objętym działaniami wojennymi. Myślę, że różnica między tym, co opowiadam, a doświadczeniami misjonarek, bierze się z odmiennego charakteru naszej pracy. My pomagamy społecznościom, budujemy studnie. Poznajemy ludzi w danej wiosce, rozmawiamy z nimi, ale nie wchodzimy w ich życie tak głęboko, żeby poznać codzienne tragedie. Misjonarze z daną społecznością są przez lata. My po zakończeniu pomocy przenosimy się dalej.

A kiedy wracasz – na przykład z Sudanu – czy zastanawiasz się jeszcze, co z tą Polską?

Wszystkie te wyjazdy mają dla mnie wartość terapeutyczną. W czasie ich trwania nie włączam telewizora, nie muszę przejmować się tym, co mówią nasi politycy. Kiedy pierwszy raz wracałam z Bośni, w Polsce trwała akurat jakaś wielka polityczna awantura. Pomyślałam: „ludzie, czy wy wiecie, jakie tragedie są na świecie i co tak naprawdę jest w życiu ważne?”. Energię, którą marnujemy na wyniszczające spory, można by wykorzystać do uczynienia jakiegoś dobra. Fakt, że nie potrafiliśmy przerwać wojny w Jugosławii uznaję za klęskę cywilizacji europejskiej. A stało się tak właśnie dlatego, że niektórzy z nas zaangażowali się w niesienie pomocy, a inni w tym czasie kłócili się o stołki.
Oddalenie się od tego, co jest całkiem nieważne, daje zawsze dobrą perspektywę. Szkoda naszego czasu na obserwację tego, co robią nasi politycy.

Powinniśmy więc robić swoje?

Robić swoje, tak jest!

Uwaga!
Możesz wesprzeć działalność statutową Polskiej Akcji Humanitarnej, wpłacając dowolną kwotę na konto: BPH 91 1060 0076 0000 3310 0015 4960.