„Jako piszący mogłem napisać o wojnie z odległości tysięcy kilometrów, posiłkując się czyimiś relacjami. Ale przyzwoitość wymaga obecności. Jeśli piszemy o protestach, wojnach, trzeba być na protestach i wojnach”, mówi w wywiadzie dla wrześniowego „Znaku” pisarz i reporter Wojciech Jagielski.

We wrześniowym „Znaku” (nr 772 – 9/2019) – oprócz tematów, na które już wcześniej zwracaliśmy uwagę (wywiad z ks. Grzegorzem Strzelczykiem, artykuł Dobrosława Kota o sporze Tischnera z tomizmem) – znalazł się też blok materiałów poświęcony reportażowi wojennemu. A w bloku tym polecamy szczególnie obszerną rozmowę z Wojciechem Jagielskim, wybitnym reporterem i pisarzem, specjalizującym się w tematyce Afryki oraz Azji Środkowej i Kaukazu, laureatem m.in. Nagrody Znaku i Hestii im. ks. J. Tischnera. Wywiad zatytułowany „Przyzwoitość wymaga obecności” przeprowadził Zbigniew Rokita. Poniżej publikujemy jego niewielkie fragmenty:

Polska w latach 90., gdy Pan zaczynał jeździć na wojny, była bardziej niż dziś prowincjonalna wobec Zachodu, korespondenci dysponowali znacznie niższymi budżetami niż zachodnie agencje. Kapuściński wspominał, jak nie mógł dostać biletu na pociąg do Wilna w styczniu 1991 r., bo cały wagon zajmował zapas drogiej wody mineralnej zachodnich korespondentów. Czy ta prowincjonalność dawała Polakom jakąś przewagę?

Polska nadal jest bardziej Wschodem niż Zachodem. Najwyżej ziemią przejściową. A prowincjonalność dawała przewagę, o ile ktoś nie chciał się od swojej wschodniości odciąć. Ja pasożytowałem na swoich wschodnich korzeniach. Gruzinowi było trudno wytłumaczyć dziennikarzowi z Los Angeles czy Paryża, czym jest mentalność kołchoźnika, a dziennikarz miał problem ze zrozumieniem. Polacy rozumieli się natomiast z mieszkańcami Kaukazu w pół słowa. Wyrośliśmy w tym starym komunistycznym porządku, który obcym trudno było pojąć.

Na Kaukazie pierwsze pół dnia spędzałem ze znajomymi z Reutersa czy Agence France Presse. Wynajmowali lokalnych dziennikarzy i pozwalali mi ze sobą jeździć, bo się lubiliśmy. Oni tych Gruzinów, Ormian czy Azerów wozili, żeby tłumaczyli im ich kaukaski świat. Wieczorem odłączałem się od zachodnich kolegów, bo kolacje z nimi pochłonęłyby cały mój budżet. Wymawiając się pracą, spędzałem drugą część dnia z owymi Gruzinami, Ormianami, Azerami. Gdy już wyrzucili z siebie całą złość na tępotę zachodnich dziennikarzy, rozmawiali ze mną o tym, czego nie potrafili wyjaśnić tamtym.

Tu zatem znaczenie miała wspólna przeszłość w bloku wschodnim oraz wspólne historyczne doświadczenia. A jak było w Afryce i Azji?

Tam nie było żadnych plusów związanych z moim pochodzeniem. Jako przybysze z Europy Wschodniej mieliśmy sto razy gorzej. Nie pomagał mi niski budżet, a zwykle podczas wojen dziennikarze grupowali się w jednym czy dwóch lepszych hotelach, które były wyposażone w udogodnienia takie jak prąd czy łączność telefoniczna. Bo co z tego, że miałbym informację, skoro nie mógłbym przekazać jej dalej? W drogich hotelach była też giełda wiadomości, z której można było korzystać, tylko mieszkając właśnie tam. Jeżeli w kraju ogarniętym wojną rebelianci chcieli coś ogłosić, szli do hotelu, w którym mieszkali dziennikarze. Przyjeżdżał ktoś i informował, że o godz. 16.00 minister finansów w rebelianckim rządzie Laurenta-Désiré Kabili ogłosi światu, z kim podpisano kontrakty na wydobycie miedzi czy kobaltu.

Drugą kwestią było to, że jako Polak się nie liczyłem – rzadko kto wiedział, że istnieje taki kraj jak Polska. Politycy mają niewiele czasu dla dziennikarzy, więc dzieląc go, nie wybiorą dziennikarza z państwa, którego nazwy nie są w stanie wypowiedzieć.

Mógłbym zrobić więcej, gdybym miał większy budżet i pracował dla bardziej rozpoznawalnej gazety ze znanego wszystkim kraju. Prezydent Saakaszwili chciał, żebym jako korespondent „Gazety” był na jego zwoływanych w nocy w sierpniu 2008 r. konferencjach, ale w Afryce czy Azji nigdy mi się to nie zdarzyło. (…)

Czy istnieje zawód reportera wojennego? Mam wrażenie, że więcej dowiem się od dziennikarza, który specjalizuje się w konkretnym wycinku świata, niż od tego, który jeździ po całym globie, opisując konflikty.

A na czym polega bycie znawcą wojen? Ja w swoim życiu spotkałem jednego takiego korespondenta wojennego. To był dziennikarz „Jane’s Defence Weekly”, spotkałem go w Afganistanie. Gdy rzucił okiem na mapy sztabowe, to nie tylko potrafił je przeczytać, ale nawet rozumiał różnice między posunięciami wojennymi komendantów, rozumiał ich taktykę. Ba – widząc, jak żołnierze wieczorem spożywają kolację, był w stanie ocenić, jakie jest ich przygotowanie bojowe. O tym, że rozróżniał B-52 od F-16, nawet nie wspominam.

Rozumiał wojenne rzemiosło.

Bo korespondent wojenny powinien być kimś, kto rozumie, dlaczego komendant kazał strzelać z haubic, a nie z moździerzy, kimś, kto zna się na wojnach. Ale nie to mamy najczęściej na myśli, mówiąc o tej profesji. Ja siebie nazywałem korespondentem z Afryki i części Azji, któremu zdarzało się pisać o wojnach.

Dla mnie jako czytelnika informacja o tym, jakie są ruchy wojsk, jest wtórna wobec tego, czemu one się tam w ogóle znalazły.

Ja i tak opowiadałbym o swoich częściach świata, nawet gdyby tam nigdy nie wybuchły wojny. Pisałem o wojnach tylko dlatego, że wybuchały w rejonach, którymi się zajmowałem. I nie byłoby mi żal, gdybym nie musiał jeździć na wojny.

Pytano mnie, dlaczego nie pojechałem na Donbasu. Albo do Iraku, skoro pisałem o Afganistanie. To pytania od rzeczy, bo ja nigdy w Iraku przed ichniejszą wojną nie byłem, nie znałem tego kraju. Nie twierdzę, że wiem o Afganistanie wszystko, ale przynajmniej więcej niż moi czytelnicy. Czy uwierzy Pan komuś, kto będzie opowiadał zarówno o konfliktach w Urugwaju, Kambodży, jak i Sudanie? Wydaje mi się, że to niemożliwe, choć rozumiem, jak ważne jest doświadczenie, które przydaje się na każdej wojnie: jak zachowa się tłum, w którego stronę polecą pociski; jak wyczytać z twarzy żołnierzy, że są na skraju wyczerpania i zaraz coś się wydarzy, itp. Ktoś, kto nigdy nie był na wojnie, nie zrozumie tego i weźmie nogi za pas jak ten tłum – a fotograf powinien wtedy robić zdjęcia. (…)

Czy istnieje jeszcze zawód depeszowca, który Pan kiedyś wykonywał? Czy w epoce mediów społecznościowych lepiej relacjonować protesty, stojąc w tłumie czy siedząc przed komputerem kilka ulic dalej i mając dostęp do setek zdjęć, komentarzy, filmików, lepić z tego depeszę?

Nie, ten zawód nie odchodzi do lamusa. Bycie naocznym świadkiem to największy przywilej, jaki oferuje dziennikarstwo, coś bezcennego, z niczym nieporównywalnego. Pamiętam zjednoczenie Hongkongu z Chinami. „Gazeta Wyborcza”, w której wtedy pracowałem, bardzo szeroko patrzyła na świat. Byłem więc tam w tę noc, gdy ściągano z masztu flagę.

Mogłem w hotelu włączyć CNN i usłyszeć wypowiedzi wszystkich ważnych osób. Jednak dla mnie i dla Krzysztofa Millera, mimo że się na Chinach nie znaliśmy, było oczywiste, gdzie musimy tej nocy być – na ulicy.

Ale czy to było korzystniejsze pod kątem zdobycia informacji do depeszy?

Pod wszelkim kątem. Co jest tą ważną informacją? Że tłum szedł tą ulicą i skręcił w tamtą? Prawdziwe informacje są w tłumie.

Jeśli jest Pan w danym miejscu, a pobili kogoś kilka ulic dalej, to Pan o tym się nie dowie i nie napisze.

Jakoś tak się zdarza, że fotoreporterzy, którzy idą w tłumie, zawsze zdążą zrobić zdjęcia wszystkiego, co najważniejsze. Jeśli zdaje się relację z demonstracji, to jedynie będąc wśród demonstrantów, można dowiedzieć się o tym, co najważniejsze. Z helikoptera się tego nie wypatrzy, w telewizorze też nie zobaczy.

Przez całe życie pracowałem jak fotoreporter, choć nie robiłem zdjęć. Zawsze wydawało mi się, że to najuczciwszy rodzaj dziennikarstwa. Jako piszący mogłem napisać o wojnie z odległości tysięcy kilometrów, posiłkując się czyimiś relacjami. Ale przyzwoitość wymaga obecności. Jeśli coś mnie do tego zawodu pchało, to chęć poznania świata z bliska. Zaczęliśmy rozmowę od piłki nożnej – nie mógłbym pisać o niej, nie wiedząc, co się dzieje w szatni. Jeśli piszemy o protestach, wojnach, trzeba być na protestach i wojnach.

Zachęcamy do lektury całego wywiadu w papierowej lub elektronicznej wersji wrześniowego „Znaku”. Więcej o jego zawartości można przeczytać tutaj.