Informowaliśmy już, że do świątecznego numeru „Tygodnika Powszechnego” (52/2010) dołączona została płyta z audycją radiową „Teologia humoru” z udziałem ks. Józefa Tischnera i jego ucznia Tadeusza Gadacza. Numer cieszył się bardzo dużym powodzeniem, ale można go jeszcze zamówić, pisząc na adres „Tygodnika” (ul. Wiślna 12, 31-007 Kraków; [email protected]). Publikujemy towarzyszący tej płycie felieton Wojciecha Bonowicza zatytułowany „Humor Tischnera”.

Temat na duży artykuł, ale na razie starczyć musi felieton. Bo kiedy skończyłem pisać „Kapelusz na wodzie” i książka już się ukazała, zaczęły mi się przypominać rozmaite anegdoty, których do książki nie włączyłem. Więcej, zaczęły spływać do mnie – najczęściej podczas spotkań autorskich – sceny i powiedzonka zapamiętane przez innych, dowodzące, że Tischner to była anima naturaliter comica.
Oto na przykład scena z wczesnego dzieciństwa. Rzecz się dzieje w Łopusznej, w szkole, gdzie mały Józek uczył się i mieszkał równocześnie. Któregoś razu na przerwie do klasy weszła sprzątaczka, żeby upomnieć rozrabiających chłopców. Tischner zaszedł ją od tyłu i sznurkami od fartucha, który miała na sobie, przywiązał do szkolnej ławki. Sprzątaczka chce się ruszyć – ławka za nią. „Kto to zrobił?!” „Jo”, mówi Tischner z uśmiechem. Kobieta zamachnęła się ręką, ale chłopiec się uchylił i w głowę oberwał stojący obok kolega Kazek. „Mos przyjaciela, to musis tyz casem za niego oberwać”, pouczył go później Tischner.
Humor dowodzi inteligencji, więc jakżeż Pan Bóg miałby nie mieć poczucia humoru? Tischner nie lubił dowcipów „ciężkich”, cenił sobie błyskotliwość, zwięzłość, zgrabną puentę. Nie jest tak, że opowiadał wyłącznie dowcipy góralskie; jego poczucie humoru wiele zawdzięcza np. publicystyce Kornela Makuszyńskiego, maksymom La Rochefoucauld, cierpkim spostrzeżeniom Kierkegaarda czy Nietzschego. Ale gwara góralska była rzeczywiście językiem i światem, w którym czuł się najlepiej. Wśród opowiadanych przez niego góralskich dowcipów musiałem, pisząc książkę, zrobić dość dramatyczną selekcję, inaczej powstałoby coś w rodzaju „Stu żartów o górach i góralach”. Niejedną anegdotę warto by jeszcze dodać. Oto na przykład do chałupy Franka Gąsienicy wpada z krzykiem kobieta: „Gazdo, wasza baba zdradza was w lesie z sąsiadem!”. „Eee”, odpowiada spokojnie Franek, „jaki tam las? Trzy drzewa…” Albo (to ponoć historia autentyczna): jeden z górali nielegalnie zaczął stawiać dom. Mury miał już wyprowadzone, do zrobienia został jeszcze dach, kiedy przyjechała komisja, żeby wstrzymać prace. Członkowie komisji spisali protokół i opieczętowali wejście do budynku. Przyjeżdżają dwa dni później, patrzą – jest dach. „A bo widzicie, zacon lać dysc. No i musiałem dach postawić, bom sie boł, ze wom te piecątki zamoknom”.
Ale pamiętam też, że na wykładach żartów było stosunkowo niewiele. Czasem w połowie jakaś jedna, dwie anegdoty, żeby dać odpocząć głowom – i dłoniom, które pilnie notowały. Vis comica Tischnera ujawniała się bardziej w prywatnych rozmowach. Jedni to uwielbiali, inni (tak, byli tacy) irytowali się, że zamiast poważnych odpowiedzi, dostają góralskie żarty. Brało się to z niezrozumienia, że człowiek nie zawsze może być w najwyższym napięciu intelektualnym, że czasem potrzebuje oddechu. Ale bywało i na odwrót: Tischner wchodził na spotkanie, publiczność oczekiwała fajerwerków humoru, a on zaczynał trudny wykład o Heglu czy Heideggerze.
„Teologia humoru”, dołączona do niniejszego „Tygodnika”, to doskonały prezent na tegoroczne Święta. Rok był, jaki był; więcej mamy powodów do troski, niż do radości. Potrzebujemy – jak dom ciepła – spojrzenia, w którym nasze sprawy ukażą się w nieco innym świetle. Potrzebujemy ludzi, którzy by byli „chodzącą nadzieją”. I od których można by się uczyć – to ważne! – dystansu do samego siebie. „Mam takie głupie postanowienie, że jakbym przyszedł jeszcze raz na ten świat, to już bym się nie uczył ani czytać, ani pisać, tylko byłbym analfabetą”, mówił Tischner w latach 90. „Czytanie to jest umiejętność stosunkowo nowa, kiedyś ludzie tylko mówili. I mówili jakoś inaczej, jakoś lepiej, tak że można to było zapamiętać. A dzisiaj, nawet wtedy, kiedy trzeba mówić, to są odczyty. I odczyt, uważam, to jest kara Boża za naukę czytania i pisania”.