„Kiedy spotkania dobiegają końca, liderzy [poszczególnych państw] wymykają się na chwilę do pokoju konferencyjnego, by wypowiedzieć się dla mediów własnego kraju. W ten sposób dysponujemy nie jedną wersją wyników europejskiego szczytu, ale 27 różnymi”. Publikujemy fragmenty artykuł Timothy’ego Gartona Asha „Kryzys Europy”, który ukazał się na łamach miesięcznika „Znak” na przełomie 2012 i 2013 r.
Artykuł, przełożony na język polski przez Adama Puchejdę, krótko przypominał powody, dla których doszło do powstania Unii Europejskiej, i wskazywał, dlaczego z czasem wewnątrz UE uruchomiły się procesy prowadzące do jej rozpadu. Czy procesy te można powstrzymać? Tak, odpowiada brytyjski intelektualista, ale potrzebne są nowe „siły napędowe”. Oto fragmenty jego artykułu.
(…) Historycy wymieniają wiele czynników, które przyczyniły się do europejskiej integracji, włączając w to żywotne interesy gospodarcze europejskich narodów. Wciąż jednak najważniejszym z bodźców jednoczących kontynent była pamięć wojny. (…) Oczywiście wojna była czymś zupełnie innym dla ocalonego z warszawskiego getta, nazistowskiego żołnierza, brytyjskiego oficera, francuskiego kolaboracjonisty, szwedzkiego biznesmena czy słowackiego rolnika. Ale z gardeł każdego z nich wydobywał się ten sam namiętny okrzyk: „Nigdy więcej!” Mimo wszystkich rozbieżności dzielących narodowe i regionalne historie tego wielce zróżnicowanego kontynentu historyk Tony Judt mógł zatytułować swoją historię powojennej Europy jednym słowem – „Powojnie”. W tym kontekście ulubiona europejska dewiza, „Jedność w różnorodności” zyskuje jedynie na wyrazistości. (…)
Integracja europejska opisywana jest trafnie jako projekt elit, trzeba jednak pamiętać, że narody Europy miały podobne wspomnienia. Kiedy Unia zaczynała się chwiać w swoich posadach, a bywało tak kilkakrotnie, reakcją elit było dążenie do pogłębienia integracji, bez względu na komplikacje, jakie mogło to wywołać. Do lat 90. XX wieku, kiedy rozpowszechnił się zwyczaj organizowania narodowych referendów w sprawie przyjęcia europejskich traktatów, Europejczycy rzadko byli pytani w sposób bezpośredni, czy godzą się z proponowanymi rozwiązaniami, choć okresowo podczas wyborów mogli odwołać polityków odpowiedzialnych za ich wprowadzenie. Niemniej można śmiało powiedzieć, że przez 40 lat projekt europejskiego zjednoczenia cieszył się przynajmniej pasywnym poparciem większości narodowych opinii publicznych.
Europa miota się między polityką narodową, europejską i globalnym rynkiem. Od momentu gdy w 1951 r. powstała Europejska Wspólnota Węgla i Stali, proces zjednoczenia opierał się na wypracowywaniu poszczególnych europejskich polityk – od rolnictwa, rybołówstwa, handlu aż po politykę monetarną. Demokracja wciąż jednak miała charakter wyłącznie narodowy. Gdy w ostatniej dekadzie pod pozornie spokojną skorupą strefy euro temperatura lawy rosła, europejscy przywódcy większą część swojego czasu spędzali na próbach napisania konstytucji dla Europy. W odpowiedzi na proces pogłębiania integracji, jakim było wprowadzeniu wspólnej waluty, i rozszerzania się wspólnoty, dzięki historycznej decyzji o przyjęciu do Unii krajów Europy Wschodniej, zaproponowali utworzenie nowych instytucji dla 500 mln obywateli 27 krajów członkowskich (od 2007 r.). Wyborcy we Francji i Holandii w referendach odrzucili jednak nawet skromne wersje tych wzniosłych projektów. „Narody tego nie chcą” – komentował Geremek jako zagorzały, acz niepozbawiony poczucia realizmu Europejczyk, krótko przed swoją śmiercią w 2008 r. Góra po raz kolejny urodziła mysz. Traktat lizboński, który wszedł w życie w 2009 r., przekazywał więcej władzy wyłanianemu w wyborach Parlamentowi Europejskiemu. W dzisiejszej Unii decyzje wciąż podejmują jednak narodowe delegacje podczas zamkniętych brukselskich narad. Polityka i komentujące ją media także pozostają narodowe, nie europejskie. W Parlamencie Europejskim znajdziemy wprawdzie szerokie europejskie koalicje, nie oznacza to jednak, że istnieje coś takiego jak europejska polityka. Średnia frekwencja w wyborach do Parlamentu Europejskiego spada, począwszy od roku 1979, kiedy to zorganizowano pierwsze bezpośrednie głosowanie. Możemy też wymienić szereg dobrych europejskich mediów, czytanych i oglądanych przez kilku szczęśliwców, nie przekłada się to jednak na istnienie szerokiej europejskiej sfery publicznej. Francuski historyk Ernest Renan mówił, że naród to „codzienny, nieustający plebiscyt”. Cóż, w dzisiejszej Unii prawie każdego dnia odbywają się jakieś wybory, są to jednak wybory w poszczególnych państwach narodowych, przeprowadzane w różnych językach i omawiane w różnych mediach krajowych. Coraz częściej podczas kampanii wyborczych pojawiają się partie, które winą za bieżące problemy danego państwa obarczają inne europejskie narody, samą Unię Europejską lub obie razem. Kiedy z początkiem tego roku odwiedzałem Maastricht – dziś to miasto obawia się nieco, jak zapisze się w historii – opowiedziano mi, w jaki sposób holenderski populista Geert Wilders, głoszący hasła antyimigranckie i antymuzułmańskie, kieruje swoje polityczne działa przeciw „Europie”. Wierzy, że tam właśnie są dziś głosy. W tym samym czasie globalne rynki finansowe w panice uderzają w europejską i narodową politykę. Ratingi kredytowe państw Unii zostają obcięte, a koszty długu rosną w zastraszającym tempie, rządy chwieją się w posadach i zwołują kolejny szczyt ostatniej szansy. O świcie wyczerpani przywódcy ze strachem myślą o tym, jak ich decyzje zostaną przyjęte, kiedy wrócą do domu, co powiedzą im dziennikarze, partnerzy koalicyjni, parlament i wyborcy, i jak zachowają się rynki, kiedy tylko rozpoczną swoje notowania na giełdzie. Kiedy spotkania dobiegają końca, liderzy wymykają się na chwilę do pokoju konferencyjnego, by wypowiedzieć się dla mediów własnego kraju. W ten sposób dysponujemy nie jedną wersją wyników europejskiego szczytu, ale 27 różnymi – do czego należy dodać kolejną przygotowaną przez niezbyt przekonujące konklawe szefów europejskich instytucji. To prawdziwy polityczny europejski Rashōmon, z 28 sprzecznymi ze sobą wersjami tego samego wydarzenia opisanymi w 23 językach. Dość szczególny sposób rządzenia kontynentem.
Strach przed upadkiem, Monnetowska logika konieczności czy po prostu siła bezwładu pozwolą nam zaledwie utrzymać się na drodze, nie stworzą dynamicznej, patrzącej w przyszłość Unii, która cieszy się aktywnym poparciem swoich obywateli. Bez nowych sił napędowych, bez pozytywnej mobilizacji elit i społeczeństwa Unia Europejska, choć przetrwa pewnie jako kombinacja traktatów i instytucji, stopniowo będzie tracić na znaczeniu i rzeczywistej skuteczności.
Cały artykuł można przeczytać tutaj.
Autorem zdjęcia jest Adam Walanus.