„Jak się wyzwolić z dramatu narodowego? Jak wyjść poza >>Dziady<<, nie gubiąc >>Dziadów<<?”, zastanawia się teatrolog Dariusz Kosiński. „Jeśli kompletnie wyrzekniemy się tej tradycji, to znajdziemy się nigdzie. Zatem możliwa jest tylko zamiana albo przepracowanie”. Publikujemy obszerne fragmenty wywiadu, którego tegoroczny laureat Nagrody Znaku i Hestii im. ks. J. Tischnera udzielił „Tygodnikowi Powszechnemu” (nr 22/2011).

Michał Kuźmiński, Przemysław Wilczyński: Napisał Pan, że polską kulturę cechuje spektakularność i dramatyczność. Co to znaczy?

Dariusz Kosiński: Że realizujemy ją przede wszystkim poprzez przedstawienia. Choćby polski katolicyzm: nie wyraża się w traktatach, w poezji religijnej, w rozważaniach, ale w obrzędach i misteriach. Nie znam innego narodu, który uznałby słowa fikcyjnej postaci scenicznej – mowa oczywiście o „Widzeniu księdza Piotra” – za objawienie prawdy o swoim losie i słowa te realizował nie szczędząc ofiar. W polskiej historii wielokrotnie ten arcydramatyczny wzór przenikał w życie – również polityczne – a na naszych oczach powtarza się to po raz kolejny.

Na scenie, którą stało się Krakowskie Przedmieście?

W ciągu minionego roku polski romantyzm, którego dotychczas byłem, i mimo wszystko wciąż jestem wielbicielem, objawił się nagle jako rzeczywistość bliska i zarazem upiorna. Na Krakowskim Przedmieściu zobaczyliśmy przecież czysty dyskurs romantyczny. A my, mainstreamowa inteligencja, znaleźliśmy się po stronie mędrca, który chodzi po wsi i niczego nie rozumie. Przecież ludzie spod krzyża, których oglądamy w filmach Pospieszalskiego, Stankiewicz czy Żmijewskiego, to Karusia! Niczym mędrzec Śniadecki ze swoim szkiełkiem i okiem, patrzymy na nich i twierdzimy, że duby smalone bredzą. Zderzamy się z ich rzeczywistością – rzeczywistością metafizyczną! – której nie potrafimy pojąć poza kategorią szaleństwa. Dla mnie to dość nieprzyjemne: odnaleźć się po stronie Śniadeckiego…
Na Krakowskim Przedmieściu i innych powiązanych z nim scenach zostały rozegrane mickiewiczowskie „Dziady”, z wszystkimi ich konsekwencjami. Wydarzenia tuż po katastrofie smoleńskiej toczyły się z zachowaniem metonimicznej zasady reprezentacji: w uroczystościach brała udział tylko część narodu polskiego, ale podstawową, żałobną ich funkcję akceptowała cała wspólnota. Można więc mówić, że w tym akcie brali udział wszyscy Polacy.
Później jednak dokonało się decydujące rozpoznanie: walka o krzyż, kiedy to przekreślono wspomnianą zasadę i wyłoniono przeciwnika. Ustanowiono linię konfliktu, która się już nie zmieni: między – cytując Rymkiewicza – Polską, „która chce się podobać w świecie”, a tą, „którą wiozą na lawecie”. Mamy tu do czynienia z przekuwaniem klęski w mesjańską obietnicę. Kulminacją tego procesu były obchody rocznicy katastrofy: Jarosław Kaczyński, w czymś na kształt nowego „Widzenia księdza Piotra”, zinterpretował przeszłe wypadki, by wyprowadzić z nich proroctwo dotyczące przyszłych losów wspólnoty i jej misji. Oto dopiero za grobem możliwe jest przekształcenie śmierci w ofiarę, a więc i w „zwycięstwa zaranie”.
Okazuje się tu też, że „naród nasz jak lawa” – prawdziwa polskość jest ukryta i niezwiązana z salonem czy instytucjonalną władzą, trzeba do niej zstąpić, plwając na skorupę. Tym samym w procesie dramatycznym z metonimicznej reprezentacji wyłoniła się antymetonimia – część zastępująca całość i odmawiająca jej prawa do bycia reprezentowaną. Poza tą częścią nie ma innego narodu.

Co to jednak znaczy, że „pozostajemy wierni pamięci zmarłych”? Co to znaczy, że stosujemy – jak to mówi Jarosław Kaczyński – „aktywną pamięć”?

Znaczy to tyle, że zawiązujemy ze zmarłymi pakt. Uruchomiona została tu myśl Mickiewiczowska z Wykładów paryskich, w których poeta twierdził, że specyficzna dla religijności Słowian jest wiara w wampiry, upiory, istniejące pomiędzy żywymi i zmarłymi, i mogące wpływać na żywych. Rytuał pochówku nie bez kozery niesie w swoim znaczeniu słowo „chować”: to zamknięcie żałoby, które ma sprawić, że zmarli nie będą już przypominali nam o naszej znikomości. „Chowamy” ich, by przejść nad ich śmiercią do porządku dziennego, żyć dalej. Tyle że ci, którzy w dramacie posmoleńskim widzą część przeznaczenia, myśli nadprzyrodzonej, konsekwentnie rozbijają ludzkie rytuały zapominania: rozdrapują rany, by budować pamięć o misji. […]
Zobowiązanie wobec zmarłych, które poczuliśmy po katastrofie, uosobiło się w postaci Lecha Kaczyńskiego i przyjęło formę – co jest mistrzowskim pociągnięciem Jarosława Kaczyńskiego – w której zmarły prezydent jest „małym rycerzem” walki o polskość. Kto w to nie wierzy, jest ze wspólnoty wykluczony. Bo „pamięć aktywna” to nie tylko odwiedzanie grobów, zapalanie zniczy. Polega ona na tym, że dąży się do przekształcenia Polski w taki sposób, by urzeczywistniła się wizja, którą zmarły głosił.

 

Zmarły, który złożył mesjańską ofiarę…

…a ta z kolei jest wynikiem metafizycznej transakcji. Bo w romantycznym dyskursie ofiary zachodzi rodzaj wymiany: składamy daninę krwi, a w zamian otrzymujemy coś innego. I nie jest wcale tak, że otrzymujemy po prostu wolną Polskę. Tego Mickiewicz nie głosił. Ta transakcja jest bardziej szczególna: ofiarujemy daninę krwi, a w zamian otrzymujemy misję, szansę, że gdy już Polska się wyzwoli, stanie się nowym Jeruzalem. Misję, która jest ciągle do wypełnienia. Ofiara ma sens metafizyczny, nie polityczny; transcendencja daje nam sygnał, że to, co robimy, ma sens przez stulecia.
Romantycy wierzyli, że gdy nowa Polska powstanie, nie będzie w niej niczyjej niewoli i cierpienia, że będzie to raj na ziemi. Słowacki mówił, że polscy rycerze wedrą się do Jeruzalem niebieskiej, gdzie mieszka tylko Chrystus, i zdobędą ją dla ludzi. My, Polacy, mielibyśmy spełnić tę metafizyczną Somosierrę, bo to jest nasza misja. Według tej wizji, dopóki świat nie zamieni się w miejsce, gdzie wszyscy ludzie żyją swobodnie, szczęśliwie i są wolnymi duchami, dopóty musimy składać ofiary.
To niekończący się klincz – pamięć o ofiarach z przeszłości i misja skierowana na przyszłość. Efektem jest brak teraźniejszości.

Czy istotnie chodzi o świat wolnych duchów? Wizja polskości, którą Pan opisał, nie przewiduje wolnego wyboru – lecz obowiązek uczestniczenia w tym, a nie innym modelu wspólnoty narodowej.

Ależ to uczestnictwo daje wolność! Kiedy taką wspólnotę zaakceptuje się całkowicie, jest się też doskonale wolnym! Żadnych wyborów, żadnych wahań. Opisał to już dawno Sartre: prawdziwa wolność polega na tym, że już nie muszę wybierać. Tymczasem wolność w wydaniu liberalnym jest konstruktem w gruncie rzeczy potwornym. Mówi: „wszystko zależy od ciebie”. Tyle że wtedy muszę wiedzieć, czego chcę. A większość z nas tego nie wie. Liberalizm i jego wolność kończy się na poziomie „zarządzania”. Na poziomie ideałów niewiele ma do powiedzenia.
Tymczasem wolność, jaką oferuje wspólnota z Krakowskiego Przedmieścia, uwalnia od dylematów. Bo oto pojawia się ktoś, kto mówi: „świat, który wydawał się wam absurdalny, w którym samolot z prezydentem Polski spada bez powodu i bez sensu, jest światem iluzji. A prawda jest taka, że oto toczy się napowietrzna walka o narodowość naszą. Ofiarą tej walki i rycerzem był śp. Lech Kaczyński. On został zamordowany i wy doskonale o tym wiecie. A został zamordowany, bo był groźny. Był zaś groźny, ponieważ sprzeciwiał się siłom, które rządzą tym światem”. „Co więc mamy zrobić?” – „Realizować jego testament, czyli też sprzeciwiać się siłom, które rządzą światem”. Od tego momentu świat staje się wyjaśniony.

Pojęć „teatr”, „spektakl” używa się w odniesieniu do polityki w pejoratywnym sensie: sugerują sztuczność polityków, grę, udawanie. W tym przypadku trudno nie pomyśleć, że teatr rozgrywa się dla celów politycznych, że jest wynikiem cynizmu.

Istotnie, kiedy mówimy o teatrze, mamy na myśli, że to coś jest fałszywe – że to nie jest prawda, i że prawda jest gdzie indziej. To myślenie z gruntu nieścisłe i mylące. To, iż coś jest przedstawieniem i dramatem, znaczy, że jest skuteczne tu i teraz. W tym sensie, nawet jeśli byśmy się upierali, iż demonstracje i przemówienia na Krakowskim Przedmieściu są grą, i tak nie ma to znaczenia. Nasze jałowe debaty polityczne, rozważanie, czy Jarosław Kaczyński jest cyniczny, nie mają sensu. Zobaczmy, co on robi i co z tego wynika.
Owszem, skuteczność to jedno, ale etyczna ocena tych działań to zupełnie inna historia. Mamy też prawo – podobnie jak w teatrze – oceniać, czy cała konstrukcja jest spójna, czy nie ujawnia wewnętrznych niezgodności: intelektualnych, etycznych itd.

 

Pana zdaniem – jest spójna?

Tak. I nie jest to cynizm. To – znów – wpisuje się w romantyczną tradycję. Romantycy nie dzielili swojego życia na prywatne i publiczne: że oto idę ulicą, kupuję papierosy i rozmawiam z dziewczyną, a potem siadam i piszę wiersz. Romantyk, idąc po papierosy, też tworzy dzieło. […]
Z jednej strony mówi się, że świat jest teatrem, a z drugiej, że cały świat odgrywa komedię. Traktuje się to jak synonimy, a te pojęcia są zupełnie odmienne. Czym innym jest teatr, przedstawianie czegoś przed kimś – to koncept teologiczny, w którym istnieje takie „oko”, które widzi wszystko i wszystkich. Czym innym zaś komedianctwo, histrioństwo, czyli zabawianie przez cokolwiek.
Owszem, w naszej polityce panuje zazwyczaj histrioństwo. To, co się dzieje, lokuje się poza szlachetną metaforą teatralną. Bo aktor to ktoś, kto toczy poważny dramat. Polska tradycja dramatyczna mówi, że celem aktorstwa jest wyzwalanie się z histrioństwa i dochodzenie do odgrywania świadomego aktu. To może być akt polityczny, ale akt, a zatem coś, co wynika ze świadomego rozpoznania rzeczywistości.
I to właśnie jest siła Jarosława Kaczyńskiego. Jak by nie oceniać jego poglądów, jest on człowiekiem przekonanym, że realizuje posłanie. Mało tego: katastrofa smoleńska zdjęła zeń wszelkie podejrzenia o brak autentyczności! Przecież działa w imieniu brata, który zginął. Dokonuje w jego imieniu aktu, a więc jest aktorem. Najwybitniejszym, bo dookoła siebie ma politycznych histrionów.
Nie zakładam, że np. Donald Tusk nie wierzy w swój program. Ale różnica tkwi w owej autentyczności. Nasz polski konflikt toczy się między aktorem, który mówi, że trzeba poświęcać drobne rzeczy dla realizacji najważniejszej idei, a pewnego rodzaju letniością. Poświęcenie oznacza, że można dla dobra idei pójść w alianse z każdym, nawet z Samoobroną albo Radiem Maryja. Po drugiej stronie mamy tymczasem przekaz: jest fajnie, sympatycznie, kochajmy się, nie róbmy polityki…

Gdy analizował Pan ten polski rok poprzez kategorię dramatu narodowego, czy zadawał Pan sobie pytanie, kto pisze scenariusz? Bo który scenarzysta wymyśliłby zawiązanie akcji tak gęste od symboli, tak pełne znaczeń?

Odpowiedź na to pytanie może się okazać przerażająca, tak wyrafinowany i spójny jest każdy szczegół ostatniego roku: od katastrofy – właśnie pod Smoleńskiem, we mgle, po ­beatyfikacyjny finał – przecież Jan Paweł II był postrzegany jako spełnienie romantycznego proroctwa! A zatem, jak to odczytywać? Że ofiara została przyjęta, a polska misja potwierdzona? Gdy tak na to spojrzeć, ciarki przechodzą po plecach: czy to scenariusz opatrznościowy? Jest ciągiem dalszym naszej misji? Jeżeli przekroczymy próg sceptycyzmu, który broni nas przed takimi interpretacjami, to na Krakowskie Przedmieście wchodzimy jak Neo wyzwolony z Matrixa. Nagle wszystko się układa. Nie ma znaczenia pytanie, jaki interes miałby Władimir Putin, by doprowadzić do katastrofy – bo politycznie nie ma to sensu żadnego, ale ma sens metafizyczny!

Zatem metafizyka tego spektaklu wyklucza racjonalną dyskusję?

Jeśli zaczniemy to wszystko postrzegać jako wywodzącą się z romantyzmu walkę między Bogiem a Szatanem, której terenem jest Polska, to nie ma żadnej dyskusji! A z drugiej strony, gdy tę interpretację odrzucimy, pozostanie nam w rękach czysty absurd. Okaże się wtedy, że do tragedii doprowadziła seria drobnych, głupich pomyłeczek. To, że ktoś był niewyspany, czegoś nie przesłał, bo nie dopił kawy, przyniosło śmierć 96 osób, w tym najważniejszych w państwie, i spowodowało, że historia narodu została przecięta? Absurd ten przyprawia o trwogę – bo oznacza, że jesteśmy nieustannie zagrożeni, że nad niczym nie panujemy.
A zatem odpowiedź na pytanie „dlaczego?” jest zbyt przerażająca. Stąd bierze się cały ten teatr, który poprzez rytuały i ceremonie buduje bezpieczne przejście. Pozwala myśleć, że nawet jeżeli wszystko to sprawiła opatrzność, to można ją oswoić.

Czy uspokojenie na Krakowskim Przedmieściu oznacza, że „Dziady Smoleńskie” się dokonały?

„Dziady” – pamiętajmy – są tekstem nieukończonym. Mickiewicz zawsze chciał je skończyć, ale ostatecznie uznał, że nie będzie ich pisał, lecz rozgrywał w życiu. Na początku lat 90. Maria Janion ogłosiła koniec paradygmatu romantycznego, uznając, że jest on nieadekwatny do naszej rzeczywistości z jej pluralizmem, wielokulturowością. Tymczasem efektem teatru smoleńskiego jest pokazanie, jak ogromna siła tkwi nadal w romantyzmie. „Ta siła fatalna”, upiorna…

Istnieje alternatywna wersja polskości, której wspólne przeżywanie nikogo by nie wykluczało?

Widzieli panowie kiedyś mecz siatkarski reprezentacji Polski? Znalezienie się wśród rzeszy kibiców odzianych w barwy narodowe, hymn narodowy śpiewany a capella to doświadczenie, które powoduje, że ojczyznę odczuwa się w trzewiach. Wspólnota staje się namacalna, fizjologiczna niemal. Śpiew „Polska, biało-czerwoni”. To jest przecież najprostsze określenie polskości: „Polska, biało-czerwoni” – czyli my, którzy w tym danym momencie ustanawiamy Polskę. Każdy, kto wykona ten gest – nawet mówiący po angielsku czarnoskóry piłkarz, który dostał nasze obywatelstwo – będzie jednym z nas, „biało-czerwonych”.

To realna alternatywa?

Nieraz naiwnie myślę, że tak. Choć takie doświadczenie jest zaledwie chwilowe, to nie lekceważyłbym emocji sportowych w kontekście wspólnoty narodowej. Owszem, to się nam zdarza rzadko: poczucie narodowej solidarności nie wobec klęski, lecz wobec zwycięstwa. Ale wielka siła tkwi w byciu częścią wspólnoty z powodu innego niż klęska. Wtedy nawet gdy przegrywamy, świat się nie kończy, bo to nie jest klęska na wojnie. […]

Czy poza sportem widać jakieś zalążki alternatywnej polskości?

Pochodzę z Zawiercia, miejsca ludzi wykorzenionych, gdzie obywatelskość w gruncie rzeczy nie istnieje, ale od 20 lat mieszkam w Nowym Targu – tu ludzie od pokoleń są u siebie. Są lokalnymi patriotami, świetnie wiedzą, co się w mieście dzieje. Inicjatywy obywatelskie nie są problemem, bo przetrwała idea samorządnego, obywatelskiego patriotyzmu, który płynnie się łączy z patriotyzmem na poziomie ojczyzny. Ludzie nie definiują się tu przez pełną ofiar przeszłość, lecz wspólne doświadczenie „bycia stąd”.

 

Czy tego chcemy, czy nie – wszyscy jesteśmy z kultury, która tłumaczy się przez romantyczność i „Dziady”, wszyscy w głowach mamy ten klucz. Może więc da się zaproponować alternatywny klucz, inny dramat? Gdy mówi Pan o tożsamości lokalnej, w głowie pobrzmiewa „Sami swoi, polska szopa”…

Coraz bardziej jestem przekonany, że trzeba wrócić do Wyspiańskiego. Po Smoleńsku widzimy, co się dzieje, gdy „Dziady” odprawiają się na poziomie życia społecznego. Gdy ta skądinąd wielka poezja jest dramatyzowana przez zbiorowość, robi się upiornie. Gdzie więc jest wyzwolenie? To pytanie pobrzmiewa już w tytule „Wyzwolenia” Wyspiańskiego. Tam właśnie o to chodzi: jak się wyzwolić z dramatu narodowego? Jak wyjść poza „Dziady”, nie gubiąc „Dziadów”? Bo skoro wszyscy jesteśmy uwikłani w Polskę romantyczną, co nas czeka, kiedy się z tego uwikłania wyzwolimy? Jeśli kompletnie wyrzekniemy się tej tradycji, to znajdziemy się nigdzie. Zatem możliwa jest tylko zamiana albo przepracowanie. Gombrowicz proponował zamianę, częściowo odwołując się do tradycji sarmackiego indywidualizmu. A Wyspiański? Pod koniec „Wyzwolenia”, w rozmowie z maskami, Konrad widzi przelatujący obłok, i pozdrawia go – bez nienawiści. Ten obłok to ojczyzna.

To taka ulotna, chwilowa intuicja ojczyzny, jakiej doświadczają siatkarscy kibice?

Otóż to. Trudny do nazwania związek z czymś niestabilnym: co jest polskością, ale nie twardą. Obłok jest Polską, ale też czymś więcej: staje się częścią człowieczeństwa. Tradycje narodowe trzeba przepracować w taki sposób, by mogły się stać częścią jakiegoś projektu humanistycznego, bo problem zaczyna się wtedy, gdy całą naszą egzystencję lokujemy w narodzie, gdy na pytanie o to, kim jestem, odpowiadam: „Polak mały”. A nie, że jestem najpierw człowiekiem, który nie wycofuje się z patriotyzmu, ale też nie lokuje sedna swojej egzystencji na poziomie narodowym.
Polityka dzisiejsza temu alternatywnemu modelowi nie sprzyja, a nawet mu przeszkadza. I nie mówię tylko o PiS-ie. Wszystko się w naszej polityce koncentruje albo na zarządzaniu pozbawionym wszelkich znamion idei, albo właśnie na narodowo-romantycznym dyskursie. Nie sprzyja temu też Kościół.

Cokolwiek temu projektowi sprzyja?

Sztuka sprzyja. Między tym, o czym mówi polska sztuka, a tym, czym się zajmuje polska polityka, jest kosmiczna różnica. To sztuka wykonuje pracę takiej refleksji nad człowieczeństwem, by pamiętać o tradycji, z której się wywodzimy. To jest rozwiązanie: nie pozwolić, by ktoś pozostał bez swojej historii.
Nasz dramat ustanawiania narodu polega na tym, że buduje się go w oparciu o jedną wersję pamięci. Pamiętamy o Lechu Kaczyńskim, a nie o Izabeli Jarudze-Nowackiej. Wyobraźmy sobie, że centralną postacią pamięci smoleńskiej jest ona albo Jerzy Szmajdziński. Jaki wokół tego można by zbudować dyskurs? Gdzie tu byłoby miejsce na ofiarę narodową, katyński symbolizm, transakcje między ludźmi a Bogiem?

Więc jesteśmy skazani na „Dziady”?

Niekoniecznie. W rok po Smoleńsku paszport „Polityki” otrzymali Monika Strzępka i Paweł Demirski, którzy zajmują się dekonstrukcją pamięci. Mówią: skoro historia jest wybiórcza, my pamiętajmy o wszystkich, uruchommy wszystkie głosy. Przeciwstawmy historii pamięć. Posłuchajmy Niemców, Żydów, powstańców, ale także tych, którzy szli na szaber. Zdynamizujmy tę pamięć.
Ale wyobraźmy sobie teraz zdynamizowanie pamięci o Smoleńsku: rozegrane tak, żeby można było posłuchać także innych narracji. Trochę tego odruchu widać było w kontrdemonstracjach szyderców z Krakowskiego Przedmieścia. Mówiło się, że to nihilizm i barbarzyństwo, ja jednak widziałbym w tym odruchową niezgodę na dzielenie, zamknięcie i komponowanie wszystkiego w jednej narracji.
Owszem, była to reakcja anarchistyczna i bluźniercza, ale gdy ktoś nazywa tych szyderców „niepolską swołoczą”, ja powiedziałbym: nie, to jak najbardziej polska reakcja. U nas przecież zawsze, gdy występował prorok, pojawiał się też koło niego szyderca, który mówił, że prorok ma dziurawe skarpetki i śmierdzi. Polacy mają tendencję, by w sytuacjach tragicznych opowiadać bluźniercze dowcipy.
W szukaniu wielości głosów dopatrywałbym się alternatywnej wizji polskości.

I – jak to w polskiej kulturze – to także objawi się w teatrze?

Wszyscy się za granicą dziwią: jaki ten wasz teatr jest polityczny, jakie u was wszystko jest zaangażowane. I rzeczywiście, sztuka raz po raz jest wykorzystywana do oddziaływania na rzeczywistość. W Polsce idziemy do teatru nie dla rozrywki. Nie łudzimy się. Wiemy, że będzie tam bardzo nieprzyjemnie i bynajmniej nie miło. Goli faceci będą biegać po scenie i mówić, że musimy coś zrobić ze sobą, wypracować się na nowo.