„Plusy ujemne” – taki tytuł nosi rozmowa z bp. Grzegorzem Rysiem, którą przeprowadzili dla „Tygodnika Powszechnego” (nr 40/2012) Piotr Mucharski i Artur Sporniak. Dotyczy ona m.in. stanu Kościoła w Polsce i istniejących podziałów. „Bycie razem w Kościele jest możliwe tylko wtedy, kiedy wiarę przeżywa się rzeczywiście jako wiarę”, przypomina bp Ryś. „To znaczy w kategoriach personalistycznych. Wszystkie inne kategorie otwierają wiarę na łatwą ideologizację. Wtedy zaczynamy dzielić, potrzebujemy wrogów, sztandaru itd.”.

PIOTR MUCHARSKI, ARTUR SPORNIAK: Mamy poczucie, że socjologiczne kategorie opisowe Kościoła – otwarty-zamknięty czy elitarny-ludowy – są wykluczające: albo poniżające, albo wywyższające. Jak zatem opisywać Kościół?

BP GRZEGORZ RYŚ: Nie wiem. Być może najważniejsze jest to, byśmy w myśleniu o sobie w Kościele, w mówieniu o nim, a jeszcze bardziej i w tworzeniu Kościoła unikali jakiejś fikcji. Kościół ma być „ewangeliczny” – tzn. przyjmujący Ewangelię jako normę. Kiedy jest ewangeliczny – jest prawdziwy. Prawda w Piśmie Świętym jest bowiem kategorią opisującą bycie, a nie mówienie.
Może być tak, że się sami godzimy na jakieś fikcyjne działania. Przykład: mamy niewątpliwie wzrastającą liczbę ludzi żyjących w związkach niesakramentalnych. Działanie najprostsze jest takie, że gdy stwierdzi się, iż między dwojgiem takich ludzi nie ma żadnych kanonicznych przeszkód, należy zrobić wszystko, by ich do małżeństwa zmusić. Taka pokusa dopada nie tylko księży (a może nawet ich najrzadziej?); ulegają jej także rodzice czy osoby z otoczenia. Tymczasem prawdziwe pytanie jest zupełnie inne: gdzie jest wiara tych ludzi i co w ich wierze znaczy życie w małżeństwie sakramentalnym? Czy w ogóle potrafią swoje życie przeżywać w kategoriach powołania, czyli: co Bóg ode mnie, od nas, od naszej miłości chce? Dopóki nie zejdziemy na ten poziom myślenia, będziemy mniej czy bardziej moralizować i szukać rozwiązań czysto strukturalnych. Może się wówczas okazać, że efektem będzie fikcja nad fikcjami, czyli nieważne małżeństwo.
Wcale nie mówię, że w tej niefikcyjności chodzi od razu o sto procent prawdy. Wtedy byśmy abstrahowali od tego, kim jest człowiek. W każdym z nas jest obszar, na którym zaprzeczamy swoim myśleniem i postępowaniem swojemu chrześcijaństwu – obszar grzechu. Jeżeli podczas spowiedzi znajduję w człowieku coś, co świadczy za nim, to go rozgrzeszam, zdając sobie sprawę, że droga do świętości jest właśnie drogą, procesem.

Gdzie dziś w Polsce można odnaleźć Kościół ewangeliczny? W przestrzeni publicznej coraz bardziej polityka miesza się z religijnością…

Od roku mam okazję wizytować parafie i spotykać różne wspólnoty – bywać w miejscach, gdzie Kościół wydarza się naprawdę w prostym życiu religijnym. Jedno z ważniejszych doświadczeń przeżyłem np. podczas ostatniej wizytacji w parafii Matki Bożej Królowej Polski, czyli w nowohuckiej Arce Pana. Spotykająca się tam wspólnota anonimowych alkoholików zachwyciła mnie ewangelicznym sposobem myślenia, odczuwania i traktowania siebie nawzajem. Takie wspólnoty nie są wprost prowadzone przez Kościół, ale właśnie w Kościele bardzo dobrze się odnajdują. Należą do nich nie tylko katolicy. Nikt zresztą nie pyta w tych grupach o wyznanie. Ale w dwunastostopniowy program wychodzenia z nałogu wpisana jest próba odbudowania duchowego wymiaru człowieka. I tu Kościół okazuje się dla nich prawdziwym partnerem.

Na czym polega ewangeliczność takich grup?

Przeżywają to, o co w Ewangelii chodzi: zmaganie z własnym grzechem i doświadczenie wyzwolenia, które przychodzi z góry. Ponieważ posiadają głębokie doświadczenie własnej słabości, nie mają pokusy łatwego osądzania innych. Mają też zdolność do słuchania siebie nawzajem, dzielenia się własnym doświadczeniem, także duchowym. Taka wspólnota to czysta Ewangelia.
Inne miejsca, w których widać Ewangelię, znaleźć można wśród młodych, zafascynowanych ideą wolontariatu. Są ich tysiące. Angażują się w pomoc ubogim, chorym, pracują w hospicjach… To tylko przykłady tego, co może się dziać w parafiach.
Drugi wymiar, który spadł na mnie dość nieoczekiwanie, gdy zostałem przewodniczącym Zespołu Episkopatu Polski ds. Nowej Ewangelizacji, to właśnie wspólnoty ewangelizacyjne – niezwykle bogata rzeczywistość. W tej chwili jest ich w całej Polsce ponad trzysta. Ich członkowie podejmują się różnych form ewangelizacji. Zwykle zaczynają od ewangelizowania siebie, a potem wychodzą do ludzi z różnymi propozycjami, np. rekolekcji, szkoleń, kursów. Prowadzą także ewangelizację uliczną albo chodzą od domu do domu. Nie mówią o polityce (choć mają swoje zdanie w tej dziedzinie, i zapewne zgodnie z nim głosują). Mówią ludziom, że Jezus Chrystus umarł i zmartwychwstał oraz że Bóg kocha człowieka. (…)

 

Gdzie przebiega granica, poza którą Kościół już się nie odnajduje?

Takie granice łatwo wyznaczyć tylko teoretycznie, niekoniecznie w życiu, w którym są pomieszane i zwykle biegną przez sam środek człowieka.

Czy takiej granicy nie wyznaczył właśnie kard. Nycz, chroniąc liturgię przed wciąganiem w manifestację polityczną?

Metropolita Warszawski zrobił coś głębszego niż tylko wyznaczenie granicy. Wskazał na naszą nieporadność w poszukiwaniu symboliki zdolnej nas jednoczyć, jeśli nie sięgniemy po znaki religijne. W Polsce, gdy ktoś organizuje manifestację polityczną, i tak musi ją zacząć od Mszy, bo nie ma jej od czego innego zacząć. Kardynał Nycz konsekwentnie tłumaczy, że Eucharystia nie jest czymś, co ma dostarczać spoiwa inicjatywom, które nie mają z nią nic wspólnego.

Czy w Polsce da się oddzielić politykę od religii, skoro ta ostatnia odgrywała tak ważną rolę w historii narodu?

To pytanie, czy jesteśmy społeczeństwem, czy nie jesteśmy. Jeśli jesteśmy, to znaczy, że mamy pewien wspólny kod wartości. Na pierwszej krakowskiej odsłonie Dziedzińca Pogan siedmiu ludzi, którzy dzisiaj są po różnych stronach barykady politycznej, mówiło, że doświadczyli wspólnoty, zanim zaangażowali się w politykę na poziomie „partyjnym”. Chodzi o doświadczenie „wokół czegoś”, a nie „przeciwko komuś”. Można zatem pytać, gdzie jest dzisiaj ten kod wartości? Gdzie jest DNA polskiego społeczeństwa?
Ze świadectw tych ludzi wynika, że poróżnienie nastąpiło z chwilą, gdy z terenu tej wspólnoty przeszli na obszar konkretnych realizacji wyznawanych przez siebie wartości, ale na sposób już polityczny. To obszar, który mnie, jako biskupa, nie interesuje. Nie mam ochoty wzmacniać żadnej z tych prób.

Paradoks polega na tym, że wielu z wierzących postrzega swoją religijność jako wykluczającą tych, którzy nie podzielają ich przekonań politycznych.

Polską religijność rozumiem tak, jak ją opisał ks. Tischner, mówiąc o „plusach dodatnich” i „plusach ujemnych”. „Plusem ujemnym” jest fakt, że doświadczenia historyczne nie pozwoliły polskiemu Kościołowi na wypracowanie wielkiej teologii (poza fantastycznym w tej dziedzinie wiekiem XV i okresem międzywojennym). Za to czyniły go zawsze Kościołem nadziei i to na pewno jest „plus dodatni”. Wspólnota dotknięta dramatem szukała nadziei w Kościele. I zawsze znajdywała!

W okresie zaborów to rzeczywiście była nadzieja wbrew światu. Artykułowana dzisiaj w takich samych dramatycznych kategoriach wyobcowuje i dzieli, nie mówiąc o tym, że spycha samą religijność w groteskę.

Nie mam ochoty na recenzowanie takich postaw właśnie dlatego, że mnie nie interesuje szufladkowanie ludzi. Wciąż jestem przekonany, że w Kościele jest miejsce dla wszystkich. Ale bycie razem jest możliwe tylko wtedy, kiedy wiarę przeżywa się rzeczywiście jako wiarę. To znaczy w kategoriach personalistycznych. Wszystkie inne kategorie otwierają wiarę na łatwą ideologizację. Wtedy zaczynamy dzielić, potrzebujemy wrogów, sztandaru itd.
Mnie obchodzi przede wszystkim pytanie, jak poprowadzić człowieka do osobistego spotkania z Jezusem – osoby z Osobą. Na tym osobowym poziomie religii człowiek odkrywa własną grzeszność, co zmienia go w podejściu do innych. Odkrywa także, że w Chrystusie inni są mu zadani, a nie przeciwstawiani czy wykluczani.

Czy dla lękowej i wykluczającej religijności nie ma jednak pewnych podstaw w Piśmie Świętym? Na przykład u Jana czytamy: „Wiemy, że jesteśmy z Boga, cały zaś świat leży w mocy złego” (1 J 5, 20).

U Jana są co najmniej trzy rozumienia świata: nie tylko jako siedliska zła, ale też miejsca, które jest odkupione, oraz świata jako po prostu rzeczywistości stworzonej przez Boga. Warto wsłuchać się, co głosi Kościół. W przygotowanym na rozpoczynający się niebawem Synod Biskupów dokumencie „Instrumentum laboris” można przeczytać, że umiejętność rozeznawania rzeczywistości, czyli prorockiego rozumienia chwili obecnej, jest warunkiem bycia ewangelizatorem. Ale – dodaje dokument – ten tylko ma ową umiejętność, kto nosi w sobie przekonanie, że także w tym świecie jest możliwe życie Ewangelią. Zatem, kto nie ma przekonania, że ten świat jest otwarty na Ewangelię, nie może być ewangelizatorem.
Redaktorzy dokumentu dają za przykład zjawisko sekularyzmu. Wszyscy twierdzą, że sekularyzm jest czymś negatywnym. I słusznie, gdyż sprawia, iż brak Boga przestaje być odczuwany jako brak. A jednak „Instrumentum laboris” – dokument, który powstał w wyniku przedsynodalnej refleksji wszystkich Kościołów lokalnych – zauważa także, iż sekularyzm otwiera na samego człowieka i jego ważne pytania… Na gruncie sekularyzmu jest możliwe spotkanie z drugim w imię człowieczeństwa. Kościół nie musi stawiać murów. Jeżeli dla kogoś świat jest aż tak zły, że potrzebuje się od niego grodzić, ten działa poza misją Kościoła.
Nie znaczy to, że Kościół ignoruje lęki chrześcijan. W najwcześniej przygotowanym dokumencie, tzw. „Lineamenta”, rozesłanym przez sekretariat Synodu Biskupów do wszystkich Kościołów, znalazło się wskazanie, by rozeznawać nie tylko to, co dzieje się w świecie, ale także reakcje chrześcijan na świat, nawet jeśli jedyną ich reakcją jest „lęk i oszołomienie”.

 

Czego chrześcijanie się dzisiaj lękają?

Na przykład wolności. Istnieje pokusa, by to w niej widzieć źródło obecnych problemów. Słychać w Polsce głosy, że efektem wolności słowa jest zniszczenie wszystkich autorytetów, a w związku z tym najlepiej byłoby wrócić do cenzury. A czy nie jesteśmy oszołomieni zmianami? Jesteśmy. Tischner we wstępie do polskiego wydania jednej z książek Altermatta pisał, że to, co świat przeżył w lat dwieście, my robimy w dwadzieścia. Szybkość zmian jest taka, że wszyscy się gubią. Tylko na to pogubienie można różnie zareagować: albo schowaniem się w kryjówce, albo przeciwnie – jeszcze uważniejszym przyjrzeniem się światu.

Albo wychodząc na ulicę.

Trudno protestować np. przeciwko globalizacji, bo ona i tak będzie się działa. Można się natomiast jej bać: bać się migracji, wymiany myśli, wymieszania wartości, wyzwania, jakim jest dialog.

Mamy wrażenie, że w polskim Kościele wolność kojarzy się raczej z relatywizmem, z zagrożeniem, z „róbta, co chceta”. Biskup, który mówi, że wolność jest sercem Ewangelii, jest jednak wyjątkiem.

Wypowiedzi biskupów docierają do nas poprzez media, a one lubią kreować rzeczywistość. Mam wrażenie, że dyskurs medialny w Polsce na temat Kościoła jest obok tego, co tak naprawdę w nim się dzieje, niezależnie od tego, czy któryś z biskupów mówi (bądź nie mówi) o wolności.

Także w katolickich mediach?

Nie czuję się powołany do tego, by utyskiwać na media. Po Dziedzińcu Pogan jeden z zaproszonych dziennikarzy narzekał, że nikt się nie pokłócił, więc nie ma o czym pisać. Swoją rolę w tej inicjatywie rozumiałem tak: Kościół ma stwarzać miejsce do spotkania, dlatego zadawałem pytania, ale nie brałem udziału w dyskusji. Uważam, że inicjowanie miejsc spotkania ludzi z różnych stron jest wpisane w samo sedno tego, o co w Kościele chodzi.
Nieciekawe dla mediów było też np., że najchętniej zapraszanymi do rozmowy osobami przez uczestników Przystanku Woodstock były siostry zakonne, które w liczbie powyżej setki pojawiły się tam jako ewangelizatorki.

Dlaczego akurat siostry miały takie powodzenie?

Ci niby tak bardzo pobuntowani, kiedy chcą rozmawiać o życiu, to wolą rozmawiać z zakonnicami niż z biskupami czy z księżmi. Z prostego powodu: siostra pokazuje sobą pewien system wartości i to świadectwo jest czytelne, gdyż…

…siostra nie ma władzy w Kościele?

Niewątpliwie również dlatego. Kongres Nowej Ewangelizacji, który zorganizowaliśmy w Kostrzynie, w łączności z inicjatywą Przystanek Jezus (przy Przystanku Woodstock), również nie zainteresował specjalnie mediów, choć było to wydarzenie obejmujące wszystko, co można w Kościele robić. Były wykłady teologiczne, rekolekcje z Eucharystią i liturgią pokutną, a potem było wyjście ewangelizacyjne do ludzi, którzy przyjechali do tego miasta z innego powodu. Nikt nikogo nie przeganiał, nie było wojny. Biskup Regmunt stał w kolejce do mikrofonu, by złożyć świadectwo o tym, co przeżył w ciągu kilku dni na tym miejscu. Żaden ksiądz nie wyklął woodstockowiczów. Nuda!
Rzeczywistość kościelną zapewne nie jest łatwo medialnie uchwycić. Bo ostatecznie rozgrywa się w ludzkim wnętrzu. Dlatego, powtarzam, nie chodzi o utyskiwanie na media. Chodzi o to, by tego, co ważne w Kościele, szukać głębiej – na poziomie personalnym: między konkretnym człowiekiem, Bogiem a wspólnotą. (…)

Kardynał Nycz zauważył, że w Polsce Kościołowi nie tyle zagraża laicyzacja, co płytki fideizm. Czy ten fideizm widać podczas wizytacji?

Mówiłem, gdzie się Kościół dzieje. Podczas wizytacji widać Go w całej różnorodności. Bogactwie i brakach. Są parafie, gdzie setki ludzi przychodzi regularnie na katechezę dla dorosłych czy np. na szkołę modlitwy. Są jednak także i takie, gdzie poza ministrantami (dobrze, że są) nie ma żadnej konkretnej, małej wspólnoty. Mamy jednak czas Nowej Ewangelizacji.

Całość rozmowy można znaleźć tutaj.