„Stał się człowiekiem-mostem lub człowiekiem-forum: kimś, kto umożliwia innym spotkanie, wymianę doświadczeń. Pan Stefan to jest wyrzut sumienia”, pisał Wojciech Bonowicz. Przypominamy artykuł, opublikowany przed 10 laty na łamach „Tygodnika Powszechnego”, w związku z 95. urodzinami Stefana Wilkanowicza.
Wielu z nas zajmuje się na co dzień bzdurami: jak okazyjnie coś kupić, wygodnie się urządzić i przyjemnie spędzić sobotni wieczór. A pan Stefan myśli, co zrobić, żeby nigdy już się nie powtórzyły Auschwitz, Srebrenica i atak na World Trade Center…
Pamiętam, jak podczas jednej z przeprowadzek redakcji miesięcznika „Znak” otworzyliśmy szafę Stefana Wilkanowicza. Wewnątrz były stosy teczek z wycinkami, notatkami, maszynopisami artykułów, korespondencją… Na wielu teczkach widniały napisy: „Pilne”, „Ważna sprawa”, niekiedy obwiedzione na czerwono lub uzupełnione wykrzyknikiem. Pakując teczki do kartonów, żartowaliśmy sobie, że wszystkie te pilne sprawy zdążyły pożółknąć i zarosnąć kurzem. Dziś myślę, że byliśmy krótkowzroczni. Ta szafa mówiła coś bardzo istotnego o jej właścicielu: że nie ma dla niego spraw nieważnych, że każdej chciał poświęcić tyle uwagi, ile mógł – i że jeden człowiek nie udźwignie wszystkich trosk tego świata, ale byłoby źle, gdyby nie próbował…
Siedzieliśmy w „Znaku” przez pewien czas biurko w biurko. Ja na ogół czytałem nadsyłane artykuły, pan Stefan na ogół pisał listy, tworzył koncepcje, umawiał spotkania. Wydawało mi się, że prawdziwa praca to jest ta moja, której efektem są kolejne publikacje na łamach miesięcznika. Szybko jednak zorientowałem się, że pan Stefan pracuje w zupełnie innej skali. Bo też w innej skali widzi rzeczywistość. Kiedy na zebraniach redakcyjnych powtarzał, jakim wyzwaniem dla nas wszystkich jest współczesna „kultura kalejdoskopowa” – pozbawiona jakiegokolwiek ukierunkowania i jakiejkolwiek struktury wartości – traktowałem to zrazu jako niegroźną obsesję. Teraz wiem, że próbował się w ten sposób przeciwstawić epidemii nieodpowiedzialności, która podmywa fundamenty współczesnych społeczeństw. Każde jego wystąpienie, choć wypowiedziane tonem łagodnym – i często, wskutek tej przyrodzonej łagodności, ukrywające ostre sądy za parawanem ogólników – było w istocie rachunkiem win. A największą z win w tym rachunku było zawsze zaniechanie. I beztroska.
Pan Stefan beztroski być po prostu nie umie. Czy takim się urodził, czy takim go uczyniło życie – nie wiadomo. Na wspomnienia rzadko udaje się go namówić. Ogranicza się do anegdot, konsekwentnie pomniejsza swoją rolę w różnych zdarzeniach, chętnie porzuca sprawy osobiste, by rozważać ogólne. Pod koniec lutego ukaże się w Znaku książka „Chrześcijanin” – zapis rozmów, które przeprowadził z nim dziennikarz „Tygodnika” Tomasz Ponikło. To właściwie jedyna okazja, żeby dowiedzieć się o Stefanie Wilkanowiczu czegoś więcej. Do tej pory najlepszym źródłem informacji był biograficzny szkic Janusza Poniewierskiego, zamieszczony w dedykowanej panu Stefanowi księdze „Pamięć przyszłości” (2005).
Stefan Wilkanowicz wychowywał się w podwarszawskich Młocinach, w rodzinie inteligenckiej, religijnej, ale nie przesadnie. Skończył gimnazjum marianów na Bielanach (bo dobre), a ponieważ zainteresowania miał raczej ścisłe, w czasie wojny zrobił studia inżynierskie. Pociągały go wynalazki; człowiek, który później przez całe życie działał na rzecz pokoju, jako nastolatek wpadł na pomysł, że najlepiej będzie miny morskie rozstawiać z samolotów… W stalinowskiej Polsce pracował m.in. na budowie „Mincówki” (gmachu Ministerstwa Przemysłu i Handlu), studiował na KUL-u filozofię społeczną (bo inżynierska wiedza przestała mu wystarczać) i działał w Sodalicji Mariańskiej, za co w końcu trafił do więzienia. Procesu uniknął właściwie cudem, może dlatego, że osadzono go w Lublinie, nie w Warszawie. Więzienie wspomina jako czas szczególnej edukacji i chyba po raz pierwszy publicznie wyznaje, że przeżył tam mistyczne doświadczenie…
Potem był miesięcznik „Znak”, „Tygodnik Powszechny”, Kluby Inteligencji Katolickiej (był współtwórcą dwóch – w Warszawie i Krakowie), znowu „Znak”, którego redaktorem naczelnym został w 1978 r. Uświadomiłem sobie właśnie, że prowadził to pismo, towarzysząc polskiemu Papieżowi przez 16 lat pontyfikatu. Wcześniej jeszcze zaangażował się w Duszpasterski Synod Archidiecezji Krakowskiej, wielkie dzieło Wojtyły i jego współpracowników, które Wilkanowicz nazywał „modelem Kościoła przyszłości”: pogłębionego, rozdyskutowanego, rozwiązującego trudne problemy metodą dialogu.
Został dziennikarzem, ale pisał niewiele. Wydał jedną raptem książkę, za to pod znamiennym tytułem: „Dlaczego i jak wierzę” (1969). Stał się (z własnej woli? poddając się biegowi rzeczy?) człowiekiem-mostem lub człowiekiem-forum: kimś, kto umożliwia innym spotkanie, wymianę doświadczeń. To go pasjonowało i pasjonuje po dziś dzień: żeby ludzie dzielili się ze sobą tym, co myślą, co czują, jak przeżywają określone zjawiska i zdarzenia. Choć patrzy na świat w szerokiej perspektywie, nie ufa do końca statystyce, woli wsłuchiwać się w konkretne głosy, które pomagają widzieć rzeczywistość w całym jej skomplikowaniu. Jest fanatykiem żywego słowa. Od lat wszędzie chodzi z mikrofonem: nagrywa kazania, wystąpienia, dyskusje, wywiady. Kiedyś rozpowszechniał je za pomocą kaset magnetofonowych, dziś – za pomocą internetu.
W 1957 r. pojechał jako delegat z Polski na międzynarodowy kongres ruchu Pax Romana do San Salwador. To był jego pierwszy wyjazd zagraniczny. I w czasie tego wyjazdu się zakochał. Niektórzy uczestnicy kongresu po jego zakończeniu wzięli udział w studyjnym objeździe Stanów Zjednoczonych. Zachowało się z tego objazdu zdjęcie, które bardzo lubię: grupa rozluźnionych młodych ludzi z rozbawieniem spoglądających w obiektyw. I tylko jedna osoba spuszcza wzrok w dół: to 33-letni Stefan Wilkanowicz, który wpatruje się w stojącą przed nim wietnamską dziewczynę. Trzy lata później na lotnisku w Paryżu poprosi Teresę Trân Thi Lai o rękę. I ona – krewna cesarzowej i córka mandaryna – przyjmie oświadczyny. Po pokonaniu licznych trudności w 1964 r. wezmą ślub i zamieszkają w Krakowie.
Codzienne życie na styku dwóch kultur, dwóch tradycji… „To się Stefanowi od Boga należało”, powiedział ktoś przed laty. Tak, to była nagroda za jego otwarcie, za jego umiłowanie pluralizmu, a także za jego późniejsze wysiłki w budowaniu „cywilizacji ekumenicznej”. Ale było to też życie po prostu, życie, które z miłości się bierze… W rozmowach z Tomaszem Ponikłą Wilkanowicz po raz pierwszy mówi obszernie o różnych trudnościach, na jakie napotykają zakochani, małżonkowie, rodzice. I znów – o sobie i swoim małżeństwie zaledwie napomyka. A jednak czuć, że tłem jego rozważań jest… No, szczęście, bo jak to inaczej nazwać?
Na drzwiach jego gabinetu powinna wisieć tabliczka: „Stefan Wilkanowicz, człowiek dialogu”. Oczywiście, sam zaraz by ją zdjął, więc pewnie długo by nie powisiała… Ale pojęcie „dialogu” kojarzy się z nim najmocniej. W swoim długim życiu angażował się już w dialog chrześcijańsko-żydowski i żydowsko-polski, w dialog wewnątrzchrześcijański i dialog wielkich religii, w pojednanie polsko-niemieckie i w przełamywanie barier między Zachodem i Wschodem.
Wyznał mi kiedyś: „Dialog jest trudny. Czasem człowiek miałby ochotę się wycofać”. Ale nigdy się nie wycofał. Lubi cytować powiedzenie: „Szczęście polega na przechodzeniu do trudności wyższego rzędu”.
Długa jest lista instytucji i gremiów, w których zasiadał. W przedziwny sposób pozostał jednak bohaterem drugiego planu, nie działającym politycznie, ale raczej „fundamentalnie”. Człowiekiem, którego interesuje dziś i jutro – ale w wymiarze globalnym. Który myśli o tym, jak uruchomić procesy uzdrowieńcze: w pojedynczym człowieku, w narodzie, w Kościele, w świecie… I który wierzy, że Bóg naprawdę ma dla nas dobry plan.
Wiara pana Stefana – jeżeli mogę coś o tym powiedzieć – jest ewangeliczna i prosta. Nie lubi zaglądać Panu Bogu w garnki, raczej Mu ufa. „Trzeba naśladować Jezusa, a reszta to już nie nasza sprawa”, mawia. Jego chrześcijaństwo jest pogłębione, ale nie przeintelektualizowane. Wiara to dlań nic innego jak „iść drogą rozwoju w towarzystwie Jezusa”. Na 50-lecie miesięcznika „Znak” napisał: „W gruncie rzeczy mamy do zaofiarowania światu tylko Chrystusa, który jest początkiem i przyszłością chrześcijaństwa, każdego człowieka i kosmosu, wzorem, przewodnikiem, opiekunem, naszą siłą i mądrością. Dajemy światu Chrystusa przez nasze słowa i przez nasze uczynki, które nieraz muszą się nawet obywać bez słów”.
Z okazji wspomnianego jubileuszu redakcja „Znaku” wybrała się do Rzymu. 1 grudnia 1996 r. mieliśmy wstępnie umówioną audiencję u Papieża, ale czekaliśmy na potwierdzenie. Większość nas w oczekiwaniu na sygnał od ks. Dziwisza włóczyła się bez celu po Wiecznym Mieście. Tylko pan Stefan nie tracił czasu: umówił się na spotkanie z biskupami z Wietnamu, którzy akurat przebywali w Rzymie. No i kiedy w końcu okazało się, że audiencja się odbędzie, pana Stefana z nami nie było.
Ks. Adam Boniecki, który nam wtedy towarzyszył, całe zdarzenie opisał w limeryku:
Wczoraj na Watykanie
odbyło się spotkanie
Papieża z ludźmi „Znak”.
I Papież westchnął tak:
– Gdzie jesteś, o Stefanie?!
Tak rzeczywiście było: Papież westchnął. Ale miał przy tym taką minę, jakby nie był zaskoczony, że pan Stefan ma ważniejsze sprawy na głowie niż kurtuazyjna wizyta w jego apartamentach.
Tekst zatytułowany „Wszystkie troski tego świata” ukazał się w „Tygodniku Powszechnym” nr 1-2/2009.
Autorem zdjęcia jest Adam Walanus.