W lipcu 2000 roku, po śmierci ks. Tischnera, w „Tygodniku Powszechnym” ukazało się poświęcone mu wspomnienie autorstwa prof. Barbary Skargi. Autorka wspomina w nim o łączącej ich przyjaźni: w latach 80. Tischner przyjeżdżał na jej seminaria i dyskutował z jej studentami, ona odwiedzała go w Krakowie i pisała opinie, które miały uzasadnić uzwyczajnienie jego profesury czy nadanie mu doktoratu honoris causa. Po jego śmierci bywała kilkakrotnie gościem Dni Tischnerowskich. Podczas pierwszych wygłosiła wykład na temat jego filozofii zatytułowany „Kłopot z dobrem”, który potem – w zmienionej wersji (jako „Rozważania agatologiczne”) – włączyła do książki „Ślad i obecność”.
Wspomnienie z 2000 roku nosiło tytuł „Rozpacz jest negacją”.

Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych. To nieprawda. Są bowiem wśród nich tak bogaci w swej twórczości i w społecznym oddziaływaniu, że nikt nie zdoła zająć ich miejsca. Kto może zastąpić księdza Józefa? Nie wyobrażam sobie.
Nie pamiętam, kiedy go spotkałam po raz pierwszy. To było przed osiemdziesiątym rokiem na jakiejś półprywatnej ponurej w tonie konferencji, na której mówił o nadziei. Reagowano żywo na jego słowa, bo brzmiały ożywczo w tej mętnej wodzie owych czasów, choć były to słowa ujęte w formie uczonego referatu. Później był u mnie parokrotnie na seminarium, ja u niego w Krakowie, i tak zawiązywała się filozoficzna przyjaźń. Jego pisarstwo stało mi się bliskie przez swą otwartość, nie pozwalając się zamknąć w żadnych dogmatycznych opłotkach, przez wyraz nieustannego zaciekawienia tym, co było w filozofii nowe – wszak on pierwszy w Polsce pisał o Levinasie. Podziwiałam jego zdolność do nawiązywania dialogu, nawet z tym, co mu było obce, rozumienie inności. Kiedy przypominam sobie niektóre z nim rozmowy, uderza mnie dziś ta niebywała jedność tego, co pisał, z tym, co czynił, i z tym, jakim był na co dzień, nie tylko w rzeczach wielkich, ale także w tych na pozór małych. Bliskość rodzi się przez rozmowę, rozmowę, o której on sam tak pisał: „A jednak zadajesz mi pytanie i ja na nie odpowiadam. To zdumiewające. Ze zdumienia wobec tego faktu rodzi się wielka filozofia – filozofia rozmowy… Po pytaniu i po odpowiedzi – w ogóle po rozmowie – nie jesteśmy już tacy sami, jacy byliśmy przedtem. Coś sobie zawdzięczamy…” Co można dodać do takich słów? One wystarczają.
Mówił zresztą świetnie. Nie dziwię się, że na jego wykładach gromadziły się tłumy młodych i nie tylko młodych ludzi. Siadano przed katedrą na podłodze, ciśnięto się w ławkach, aby tylko słuchać. A później ten dar kaznodziei i wykładowcy został mu odebrany. Nie mogłam się z tym pogodzić.

 

Kim był jako filozof? Jego twórczości nie da się zamknąć w szufladkach. Zajrzałam do odpisów moich niegdyś sporządzonych oficjalnych opinii z okazji otwarcia przewodu o nadanie mu tytułu profesora zwyczajnego PAT oraz w sprawie nadania mu tytułu doktora honoris causa w Uniwersytecie Łódzkim. Obie te moje opinie, bardzo zresztą pochlebne, wydały mi się dziś suche i banalne wobec tego wszystkiego, co już teraz o nim wiem, wobec ostatnich książek, które napisał, wobec ostatnich artykułów. Jest faktem, sam zresztą do tego się przyznawał, że najbliższą mu była fenomenologia i hermeneutyka, ale i tu przełamywał schematy. Pascalowska idea, że człowiek nie jest stworzony do posiadania absolutnej prawdy, że zobowiązany jest całe życie jej szukać, towarzyszyła mu od najwcześniejszych lat. „Głębia Objawienia – pisał – jest tak wielka, że byłoby zuchwałością, gdyby się chciało ją wyczerpać”. Z tej postawy rodził się sprzeciw wobec spekulatywnego, dogmatycznego tomizmu, wobec wąsko pojętej racjonalności, wobec filozofii „naukowej”, sformalizowanej i pustej. Chciał filozofii żywej, skupionej na człowieku, a może ściślej na byciu człowieka z człowiekiem w ich egzystencjalnym dramacie. Myślę, że ten dramat głęboko odczuwał, tę samotność monady ludzkiej, która nie zawsze umie trafić do drugiego człowieka. Cała jego twórczość jest jakby nieustanną próbą zrozumienia innego i trafienia do jego myśli, do jego zamkniętej osoby. Tak też działał, wpierw z wielką nadzieją, później wkradały się słowa nie tyle zwątpienia, co smutku. To był dla niego bolesny fakt, że monada tak łatwo zatrzaskuje okna, że inność staje się dla niej ciężarem nie do zniesienia. On chciał monady otworzyć.
Nie mogę spokojnie myśleć o jego chorobie. Ten otwarty na innych człowiek został skazany na zamknięcie. Pokonywał je z nieprawdopodobnym hartem ducha. Wciąż pisał. Wciąż się nie poddawał. Kto dziś wie, co to znaczy hart ducha? Samo słowo zagubiło się gdzieś w słownikach. A wszakże tego hartu stał się żywym przykładem. Hart to pokonanie rozpaczy, to nadzieja, choć już zapewne nie ku temu światu skierowana. Pisał więc, jakby przewidując własny los: „Rozpacz jest negacją – negacją radykalną”. I dalej: „Rozpacz sięga głębiej, dotyka samego dna osoby. Co jej mówi?… O tym, że jest zła… Kto wybiera rozpacz, wybiera logikę fatum. Kto wybiera wyzwanie, wybiera łaskę nadziei… Wyjście w stronę nadziei dokonuje się przez Innego. Oto Ten, komu powierzam swą nadzieję”.