Najnowszy numer magazynu „Pismo” (2/2018) przynosi esej Ryszarda Koziołka zatytułowany „Wybuchowe znaki”.
Esej jest rozwinięciem i doprecyzowaniem myśli, które autor zaprezentował podczas debaty „Wolność słowa a mowa krzywdząca”, zorganizowanej w ramach 18. Dni Tischnerowskich w Krakowie. W debacie, obok Ryszrada Koziołka, udział wzięli Agnieszka Kołakowska i Ireneusz Ziemiński, a prowadziła ją Maria Karolczak.
„W setkach spraw – podobnych do aktu zniszczenia Biblii przez Nergala, niedawnych >>obchodów<< urodzin Hitlera w lesie pod Wodzisławiem, prezentowania na placu Sejmu Śląskiego w Katowicach fotografii posłów na szubienicach – mamy do czynienia z próbami dokonania krzywdzących czynów za pomocą słów i znaków”, pisze w eseju śląski literaturoznawca. „Określenie ich statusu – krzywdzące czy dopuszczalne – w przestrzeni publicznej to tylko początek problemu. O wiele bardziej kłopotliwa jest kwestia współudziału sądów, mediów i akademii w powielaniu i utrwalaniu mowy nienawiści. Powtarzając ją w swoich procedurach prawnych, informacyjnych bądź analitycznych, mimowolnie utrwalamy i wzmacniamy te wypowiedzi ustami swoich rzeczników, dziennikarzy i profesorów. Wyroki prawa, media, nauka i krytyka akademicka reprodukują krzywdzące znaki; sankcjonują je, powielają, wzmacniają – nawet w dobrej wierze, w wyrazie oburzenia i przestrogi. Płonąca w wodzisławskim lesie swastyka pojawiła się niezliczoną ilość razy we wszystkich mediach. Poprzez krytykę i napiętnowanie faszystowskich emblematów dokonało się, wbrew intencjom krytyków, odnowienie uprzedzeń, uśpionej propagandy, rasistowskich sloganów. Podobnie broniąc znaków i haseł niesionych na czele marszu niepodległości 11 listopada 2017 roku, sąd uznał je za chronione prawem do wolności wypowiedzi, stając tym samym w opozycji do tych, którzy przeciw hasłom rasistowskim protestują. Złożoność i bezkres problemu wprawia umysł w znużenie i rozpacz”.
Autor odwołując się do badań nad performatywnością języka, pisze dalej: „Prawdopodobnie każdy choć raz doświadczył bycia przezwanym i pamięta, że skierowane przeciw nam słowo może boleć fizycznie. Trudniej już wykazać, co spowodowało tę fizyczną nadwyżkę i jak przebiegał proces psychofizyczny, podczas którego dokładnie w chwili wypowiadania przez panią w klasie tytułu >>Koziołek Matołek<< moje ośmioletnie ciało kurczyło się w ławce, jakby chciało zniknąć, twarz oblewał rumieniec, a umysł w panice tworzył obrazy tego, co będzie się działo, kiedy wyjdziemy na przerwę. Wprawdzie to tylko jedna z wielu niegroźnych udręk dzieciństwa, wypowiedzenie najbardziej nawet przeklętego przez prawo i obyczaj słowa lub znaku nie jest tym samym, co fizyczna napaść. Słusznie jednak upieramy się, że pewne wypowiedzi robią to, co nazywają, w sposób prawdziwie i trwale groźny. I te należy zwalczać.
Nie rozpoznajemy ich po kształcie i brzmieniu, ale po kontekstach, jakie ze sobą wloką. Kontekstach, które dowodzą, że treść tych słów już się kiedyś spełniła; że zapowiedzi nie są gołosłowne, ponieważ powszechnie wiadomo, że swego czasu nie były tylko słowami. Raniąc, mowa odsłania w nas podatność na krzywdę, która już kiedyś dokonała się cieleśnie, słowa straszą nas powtórką. Oznacza to, że ładunek wybuchowy został umieszczony w nienawistnych słowach już wcześniej, przed naszym pojawieniem się w językowym świecie. Kiedy ktoś nazywa nas heretykiem, pedałem, ciapatym, katolem, czarnuchem… – nie wymyśla tej nazwy, lecz zawsze ją powtarza. Idąc przez dzieje, krzywdząca mowa niesie ze sobą objaśnienia i przypisy, więc nie trzeba sensu tych wypowiedzi tłumaczyć. Należą one do mrocznej wiedzy milczącej, która czeka w nas gotowa, aby w dowolnej chwili uczestniczyć w akcie krzywdzenia słowem.
Do sądu i językoznawcy należy ustalenie, czy raniąca wypowiedź czerpie z powszechnej wiedzy swą niszczącą moc, czy też jest niewypałem. Przezwanie kogoś heretykiem w XVI wieku mogło zaprowadzić go na stos, dziś jest zabawnym archaizmem. Co najmniej do połowy XX wieku słowo >>czarnuch<< lub zdecydowanie mniej obraźliwe >>murzyn<< były obecne w potocznej polszczyźnie, podobnie jak ich odpowiedniki w innych językach. Dziś publiczne użycie grozi konsekwencjami prawnymi i towarzyskim ostracyzmem. Choć nikt nie jest wynalazcą nienawistnej mowy i zawsze jest ona cytatem z anonimowego źródła, człowiek wypowiadający rasistowską obelgę – mimo że nie jest jej autorem – jest za nią odpowiedzialny”.
Cały esej Ryszarda Koziołka z najnowszego numeru „Pisma” można przeczytać tutaj.
Więcej informacji o samym „Piśmie” można znaleźć tutaj.
Autorem zdjęcia jest Jędrzej Kogut.