„Był zadaniowy, skoncentrowany, krytyczny. Niekiedy dawał się ponieść emocjom, zbytnio wyostrzał swoje sądy (…). Podobnie jak Tischner stał się kochany przez wiernych i kłopotliwy dla ludzi Kościoła instytucjonalnego”. Tak ks. Jana Kaczkowskiego wspomina dziennikarz i wydawca jego książek Tomasz Ponikło.
Trzy lata temu, wiosną 2013 roku, dostałem mejla od Więzi: wywiad „Szału nie ma, jest rak” właśnie wszedł do księgarni. Skojarzyłem wcześniejszą rozmowę z bohaterem tej książki, która ukazała się w „Tygodniku Powszechnym”: Przemek Wilczyński wykonał świetną dziennikarską robotę – znalazł charyzmatyczną postać Kościoła, która poza medialnym i kościelnym mainstreamem robiła mnóstwo dobra i swoim życiem broniła prawa do wypowiadanych ostro ocen. Tą postacią był ksiądz Jan Kaczkowski, który teraz spoglądał na mnie z okładki książki, leżąc w szpitalnym łóżku, podpięty do medycznej aparatury, w koszulce: „Jestem odważny i dziki”.
„Szału nie ma…” kupiłem od razu. Przeczytałem od razu. Od razu też zadzwoniłem do Kasi Jabłońskiej, która przeprowadziła tę rozmowę. Pogratulowałem jej i poprosiłem o numer do Księdza, żeby wyrazić mu swoje uznanie. Finiszowałem wówczas z pracami nad książką o trzech ostatnich latach życia księdza Józefa Tischnera, naznaczonych chorobą i cierpieniem, nowotworem krtani i rozłożonym w czasie umieraniem. Nie mogłem się uwolnić od analogii pomiędzy losem mojego bohatera i losem o dwa pokolenia młodszego kapłana, założyciela puckiego hospicjum, który sam, po stwierdzeniu glejaka, stał się z czasem pacjentem własnej instytucji. Jednak sama sytuacja to zbyt mało, dotyka przecież każdego roku dziesiątek tysięcy Polaków – ale ta niezwykła postawa wierności Bogu, sprzeciwu wobec choroby, pogodzenia z losem, czyli postawa ze składowymi na pozór się wykluczającymi, sprawiła, że byłem i pozostaję pełen uznania dla księdza Jana.
Poznaliśmy się więc telefonicznie. Ksiądz Jan bardzo się ucieszył z mojej inicjatywy – jak się później przekonałem bardzo lubił, gdy zauważano i doceniano jego prace – i od razu przyznał, że osoba księdza Tischnera jest mu bliska. A ja, im bardziej mu się przyglądałem, tym bardziej nabierałem przekonania, że autor „Myślenia według wartości” na jakiś swój sposób wspiera księdza Jana. Zwłaszcza w kapłaństwie, które dla księdza Jana była wyjątkowe: wywalczone (bo nie chciano go przyjąć do seminarium) i wymagające walki do końca (bo naznaczone niechęcią innych księży, która – co wiem z pewnością – była dla niego dotkliwa do ostatnich dni życia).
Dzięki książce Kasi Jabłońskiej ksiądz Jan wypłynął na szersze wody. Kiedy więc jesienią tego samego roku brałem udział w dyskusji w ramach Wypominek Tischnerowskich w Łopusznej, część publiczności wiedziała już, kim jest ksiądz Kaczkowski. Przywołałem jego postać, ponieważ zgromadzeni nie mogli się uwolnić od użalania się nad tym jakoby ksiądz Tischner został zapomniany. Wtedy postawiłem wszystkim obecnym przed oczy księdza Jana, który dla Kościoła w Polsce i dla sensownych dyskusji w tym kraju odgrywał tę samą rolę, co ponad dekadę wcześniej ksiądz Tischner. I to w nim – przekonywałem wtedy i przekonuję teraz – najbardziej jest obecny i działający „Tischner dzisiaj”.
Minęło kilka kolejnych miesięcy. Poczynania księdza Jana od czasu do czasu odnotowywały media, a ja mu kibicowałem. W międzyczasie ukazała się moja książka o trzech ostatnich latach życia księdza Józefa Tischnera. (…) Do spotkania doszło rok później. Jesienią 2014 roku w Krakowie. Razem z Piotrkiem Żyłką umówiliśmy się z księdzem Janem na piwo. Przyszedł zgaszony. Dzień wcześniej dowiedział się o wznowie. Ale towarzystwo dobrze mu zrobiło. Skończyliśmy w jego ulubionej krakowskiej restauracji, oczywiście – jedząc polędwicę i pijąc rioję. To wtedy umówiliśmy się na dwie książki, które okazały się fenomenami na rynku wydawniczym: „Życie na pełnej petardzie”, czyli rozmowę o życiu i Kościele przeprowadzoną przez Piotrka, i „Grunt pod nogami”, będący zapisem aktywności kaznodziejskiej księdza Jana, znakomicie przygotowany przez Joasię Podsadecką.
Od tamtej jesieni byliśmy w stałym kontakcie. Na życzenie Księdza zawarliśmy dżentelmeńską umowę i w czasie naszych rozmów telefonicznych nie pytałem o jego stan zdrowia. Był zadaniowy, skoncentrowany, krytyczny. Niekiedy dawał się ponieść emocjom, zbytnio wyostrzał swoje sądy, potrafił stać się przez to nieprzyjemny. Ile razy mogłem mu przekazać dobre wieści, wyrazić opinie na temat tekstów, nad którymi pracowaliśmy, słuchał uważnie. W pewnym sensie był łasy na pochwały; to pewnie efekt izolacji, jaką mu zafundowali koledzy księża. Podobnie jak Tischner stał się kochany przez wiernych i kłopotliwy dla ludzi Kościoła instytucjonalnego. Podobnie jak Tischner będzie przez to wyrzutem sumienia dla obecnego pokolenia kapłanów.
Kiedy zimą 2015 roku redagowałem tekst „Petardy”, zwrócił moją uwagę wątek dotyczący autorytetów. W opowieści księdza Jana oczywiście pojawił się ksiądz Tischner. Kiedy pół roku później Joasia pracowała nad „Gruntem…” któregoś dnia powiedziała do mnie: „Wiesz, te teksty są szalenie tischnerowskie”. Wtedy nabrałem przekonania, że to prawdziwa relacja i autentyczna bliskość tych dwóch kapłanów, którzy się nie znali i których łączyła różnica dwóch pokoleń.
Teraz, gdy ksiądz Jan zmarł, widzę w tym świętych obcowanie. I teraz, przy takim wsparciu Kościoła niebieskiego, Kościół ziemski, tu, nad Wisłą, ma swoich mądrych orędowników.
Księże Janie, dziękuję. Odpocznij teraz z księdzem Józefem. Możecie się teraz serdecznie pośmiać z tego, co Was tu z nami spotyka.
Cały tekst Tomasza Ponikły można przeczytać na jego blogu.
Książkę ks. Jana Kaczkowskiego „ Życie na pełnej petardzie” można zamówić tutaj.
Autorem zdjęcia jest Damian Kramski. Korzystamy z niego dzięki uprzejmości Wydawnictwa WAM. Dziękujemy!