„W Królestwie niebieskim VIP-ami nie są ci, którzy jeżdżą mercedesami, ale ci, którzy miłością przezwyciężają zło”. Informowaliśmy już na naszej stronie, że najnowszy numer „Więzi” (jesień 2013) poświęcony jest „Słabemu Bogu”. W głównym bloku można znaleźć m.in. rozmowę z s. Małgorzatą Chmielewską, przełożoną Wspólnoty Chleb Życia, laureatką Nagrody Znaku i Hestii im. ks. J. Tischnera.
Rozmowa przeprowadzona przez Ewę Kiedio nosi tytuł „Być silnym, żeby być łagodnym”. Oto jej fragmenty:
Ewa Kiedio: Powiedziała Siostra kiedyś: „Nasz Bóg jest słaby, bo utożsamia się z cierpiącymi, ułomnymi, prześladowanymi”. Jak to rozumieć? Wierzymy przecież w Boga, który jest wszechmogący. Czy zamiast utożsamiać się ze słabymi, nie powinien po prostu im pomóc?
s. Małgorzata Chmielewska: Jak zwykle musimy wrócić do katechizmu. Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo, a ponieważ Bóg jest miłością, człowiek został stworzony do miłości. Miłość natomiast zakłada jedną podstawową rzecz − wolną wolę, a więc także możliwość wybrania zła. Dlatego stawiane często pytanie, gdzie był Bóg, gdy trwał Holokaust, nie ma sensu. W świetle wiary chrześcijańskiej to wolna wola człowieka doprowadziła do tej tragedii. Tak samo jest w przypadku dramatycznych wydarzeń, które rozgrywają się dziś − przemocy, mordów. Owszem, Bóg mógłby stworzyć automaty doskonale Mu posłuszne, ale nie byłaby to wtedy miłość.
Kiedio: Skoro Bóg nas kocha, nie może chyba na te cierpienia patrzeć spokojnie.
Chmielewska: Oczywiście, gdy dziecko schodzi na złą drogę, to kochającego go rodzica to boli. Tak samo jest z Bogiem, bo przecież miłość między ludźmi (prawdziwa, dobra miłość) jest odbiciem miłości Boga do człowieka. Bóg nie chce, żeby ten świat pozostał taki, jaki jest. Co to by była za miłość, która by tylko użalała się, a nie zrobiła nic, żeby zmienić sytuację. I Chrystus tę sytuację zmienił. Już bardziej nie można. Ale zmienił ją nie w ten sposób, że wytępił wszystkich złych albo że odebrał nam wolną wolę. Jezus skupił na sobie wszystkie cierpienia i świństwa człowieka z przeszłości oraz przyszłości i przez swoje zmartwychwstanie przemienił je w miłość. Tę moc miłości i przebaczenia płynącą ze zmartwychwstania każdy chrześcijanin ma w sobie od czasu chrztu świętego. Dostajemy w ten sposób narzędzie do przemiany świata − mamy nad nią współpracować z Bogiem.
Kiedio: Czyli można powiedzieć, że Bóg z miłości ogranicza swoją wszechmoc, nie wykorzystuje swoich możliwości?
Chmielewska: To nie działa na takiej zasadzie. Jeżeli rodzice widzą, że ich dorosłe dziecko robi coś złego, a mimo to nie chcą odebrać mu wolności, tylko tłumaczą i przekonują, to nie znaczy, że się samoograniczają. To jest logika miłości, która pozwala człowiekowi wzrastać samodzielnie. Bóg także nie mógłby działać w inny sposób, bo wtedy nie byłby miłością. Nazywamy to słabością Boga, ale w rzeczywistości jest to Jego siła. Cały dowcip polega na tym, że trzeba być niezwykle silnym, żeby być łagodnym. Trzeba być niezwykle mocnym, żeby przebaczyć do końca. Trzeba być niezwykle wielkim, żeby nie odpowiedzieć złem na zło. To wszystko widzimy u Chrystusa umierającego na krzyżu. Ale znamy przecież także historie różnych ludzi, którzy znaleźli w sobie taką siłę. Św. Maksymilian Kolbe został zabity w okrutny sposób. Wydawałoby się, że było to zwycięstwo przemocy, grzechu, zła. O jego oprawcach nikt jednak nie pamięta, a św. Maksymilian wciąż inspiruje ludzi swoją postawą. Dobro wynikające z jego ofiary działa na zasadzie kuli śniegowej − szerzy się na całym świecie. Powstały liczne organizacje działające w duchu św. Maksymiliana. Nie jest więc tak, że logika Ewangelii nie sprawdza się w życiu.
Kiedio: Takie myślenie o słabości i sile nie jest jednak szczególnie popularne − obawiam się, że także wśród chrześcijan.
Chmielewska: Cała logika świata jest zupełnie przeciwna logice Królestwa Bożego − Chrystus mówił o tym wyraźnie. W Królestwie niebieskim VIP-ami nie są ci, którzy jeżdżą mercedesami, a przed nimi pędzi policja na sygnale. VIP-em jest tam ten, kto miłością przezwycięża zło − to właśnie pokazał nam Chrystus. Niezwykle trudno to jednak zrozumieć. Już dwa tysiące lat chrześcijanie próbują to pojąć i ciągle jesteśmy daleko od pełnego zrozumienia.
Kiedio: Jezus powiedział: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”. Czemu Bóg postawił na ludzi słabych? Gdy zaczynam rozmawiać z kimś potrzebującym, cierpiącym, mam poczucie zetknięcia z czymś wręcz mistycznym. Zdarzyło mi się w ostatnim czasie rozmawiać z kilkoma osobami bezdomnymi. Zabrzmi to pewnie patetycznie, ale to spotkanie, stanięcie przed sobą twarzą w twarz miało w sobie coś z dotknięcia Boga.
Chmielewska: Bóg nie wyróżnia ludzi bezdomnych, w każdym razie nie taka jest optyka Wspólnoty „Chleb Życia”. Wróćmy raz jeszcze do katechizmu. Wszyscy ludzie ochrzczeni są ze sobą zjednoczeni − św. Paweł mówił, że jesteśmy mistycznym ciałem Chrystusa. Kiedy kogoś boli palec, to boli go całe ciało. Gdy boli ząb, zaledwie malutki kawałeczek kości, to cały człowiek jest do niczego. Podobnie jest z ciałem Chrystusa − jeżeli jeden z członków ciała Chrystusa cierpi, to cierpi całe ciało. A więc nie może mi być obojętne, czy drugi człowiek marnuje swoje życie, niszczy siebie lub jest przez innych niszczony. Człowiek brudny, uzależniony, głodny, śmierdzący, poniżony, zniewolony nosi w sobie cierpiącego Chrystusa. Nie może być dla mnie nieistotne to, że oblicze Boga zostało w tym człowieku zniekształcone. To właśnie od nas Bóg oczekuje, że przywrócimy w tych ludziach Jego obraz. Oczywiście, musimy zrobić to mocą Bożą, a nie swoją, bo jak próbujemy to robić na własną rękę, na ogół źle się kończy.
Kiedio: Bo… sami jesteśmy słabi?
Chmielewska: Tak, musimy przede wszystkim dbać o obraz Boga w nas samych, bo przecież wcale nie jest tak, że my jesteśmy silni. Poza tym musimy pamiętać, że jeśli mieliśmy to szczęście, że nie żyjemy na ulicy, nie giniemy w Somalii z głodu, nie mordują nas jak naszych braci koptów w Egipcie, nie jesteśmy niepełnosprawni umysłowo, mamy dwie ręce i dwie nogi, to nie jest to żadna nasza zasługa, tylko zadanie, które dostaliśmy. Nic więcej. Zdamy z niego sprawę na końcu. To nie jest rzecz, którą mamy konsumować bezpiecznie, tylko zobowiązanie, depozyt. Będziemy z niego rozliczeni, jak też z tego, czy zostawiliśmy miejsce dla słabszych, czy pazernie nie zagarnęliśmy wszystkiego, nie pozwalając im godnie żyć.
Bóg jest bardzo silny, ale to jest siła miłości. Problem w tym, że my byśmy chcieli, aby tą siłą zmiótł wszystkich naszych wrogów, dał nam powszechny dobrobyt i idealną władzę według naszego pomysłu. Chcielibyśmy urządzić świat po swojemu, czyli wyeliminować słabość. Szczególnie widoczne jest to w konsumpcyjnym społeczeństwie, które przelicza również wartość ludzkiego życia na pieniądze. Na czym polega kwestia zabijania osób niepełnosprawnych w łonie matek? Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Proszę poczytać w internecie komentarze pod informacjami o osobach niepełnosprawnych. Piszą je jacyś durnie, ale w rzeczywistości są one odbiciem myślenia wielu ludzi.
Kiedio: Czytałam. Na przykład taki wpis: „Głupi rodzice, to i głupie dzieci”.
Chmielewska: Właśnie. Zaraz pojawia się argument, że za nasze pieniądze są utrzymywani, bo to z naszych podatków idą ich renty. Co więcej, niedawno jeden ze znajomych księży udzielał komunii niepełnosprawnemu chłopcu, bo proboszcz tego odmówił. Pytanie, dlaczego Kościół, który mimo wszystko ma ogromny wpływ na myślenie ludzi, nie mówi o problemach ludzi chorych, wykluczonych, najuboższych.
Kiedio: Ależ mówi, jest całe morze pięknych słów…
Chmielewska: Oczywiście, mam na myśli praktyczny wymiar. Jeśli mówimy – i słusznie – o tym, że należy chronić każde życie, to pytam: gdzie są rodzice, którzy adoptują niepełnosprawne dzieci? Dzieci z zespołem Downa czekają na adopcję od lat i jeżeli ktokolwiek je adoptuje, to rodziny z zagranicy, wcale nie katolickie. Bo adopcja zagraniczna może dotyczyć tylko dziecka niepełnosprawnego. Mamy do czynienia z kompletną niekonsekwencją i pozostawaniem na poziomie pięknych haseł, jeśli za słowami ludzi Kościoła nie idą konkrety w każdej parafii, w życiu każdego chrześcijanina. Sprzeciwiamy się eutanazji − dlaczego więc z rodziną nie pójdziemy do najbliższego domu pomocy społecznej, nie zaprzyjaźnimy się ze staruszką, która zostanie babcią dla naszych dzieci? Jeśli my sami, chrześcijanie, nie robimy miejsca dla słabszych, to nie mamy prawa oczekiwać tego od innych.
Naturalnie, obraz nie jest wyłącznie negatywny. Po 1989 r., powstało wiele ruchów i stowarzyszeń dla ludzi niepełnosprawnych, także niepełnosprawnych umysłowo. Przede wszystkim mobilizują się rodzice. Piękne świadectwo daje Arka Jeana Vaniera, gdzie ludzie, nie tylko chrześcijanie, także niewierzący czy muzułmanie, żyją razem z niepełnosprawnymi. Arka ma swoje domy także w Polsce. Znam księży, którzy są na te problemy wyczuleni, i parafie, w których podejmuje się działania na rzecz potrzebujących.
Kiedio: Ale z reguły są to chyba działania oddolne, które powstają z inicjatywy jakiegoś zapaleńca.
Chmielewska: Jeśli chodzi o oficjalne nauczanie, nadawanie kierunku wiernym, to rzeczywiście ten temat się nie pojawia albo jest go zbyt mało. Daj Boże, żeby było inaczej, ale od lat nie słyszałam homilii o tym, że należy się posunąć i zrobić miejsce dla najsłabszych, że niekoniecznie trzeba mieć kolejne nowe buty, że może by te buty kupić dzieciom. Jest ogromnie dużo polityki, pustosłowia, walenia się po głowie, tupania nogami, ale brakuje praktycznych wskazówek, jak realizować w życiu wskazania Boga − pierwsze: czyńcie sobie ziemię poddaną i drugie: cokolwiek uczyniliście tym najmniejszym, Mnieście uczynili.
Sytuacja wygląda więc tak: z jednej strony ludzie Kościoła robią bardzo wiele, tworzą hospicja, domy pomocy dla niepełnosprawnych, schroniska dla osób bezdomnych. Większość działań tego rodzaju stanowią właśnie te inspirowane Ewangelią. Z drugiej strony, nie podaje się tego typu przedsięwzięć jako przykładu dla wiernych, czasami wręcz się je deprecjonuje, jak w przypadku Janki Ochojskiej.
Kiedio: Współczesna kultura nie sprzyja budowaniu wrażliwości na słabość. Jak w takim razie się na nią wyczulać?
Chmielewska: Są dwa źródła takiej wrażliwości. Po pierwsze ludzka solidarność − trzeba sobie uświadomić, że któregoś dnia to ja mogę znaleźć się w sytuacji osoby potrzebującej, słabej. Człowiek wierzący zaś powinien kierować się jeszcze głębszymi pobudkami, o których mówiłam wcześniej.
Kiedio: Ale jak to się robi w praktyce?
Chmielewska: W Tarnobrzegu w Liceum im. Mikołaja Kopernika katechetka mobilizuje dwa razy do roku trzystu uczniów do stania w supermarkecie i zbierania żywności dla mojej wspólnoty. To jest młodzież, która − tak jak wszędzie − w większości katechizację olewa. Oni mają dosyć trucia o miłości bliźniego, ale kiedy zaproponuje się coś konkretnego, lecą jak na skrzydłach. Pamięta pani „Skrzypka na dachu” i rozmowę między Tewjem a jego żoną?
Kiedio: Tę wspaniałą scenę, gdy Tewje pyta Gołdę: „Czy mnie kochasz?”?
Chmielewska: Tak, a ona mu odpowiada: przecież piorę ci gacie, urodziłam ci dzieci, gotuję im obiady, a ty jeszcze mnie głupio pytasz, czy cię kocham. Miłość ma wymiar niezwykle praktyczny. Cała rzecz w tym, żeby o tym pamiętać. (…)
Wysiłek człowieka uzależnionego od alkoholu, który walczy zaciekle od lat, żeby żyć godnie, jest bez porównania większy niż mój. Matka, która marznie całą zimę po to, żeby córka, która przyjeżdża z internatu, miała ciepło w domu, a w sumie obydwie żyją za niecałe 500 zł, to chyba jest przykład miłości? To są ludzie, którzy po to, żeby żyć godnie, żeby wychować i wykształcić dziecko, żeby móc przeżyć, muszą walczyć tak bardzo, jak nam się nawet nie śni. I pytam: kto tu jest bohaterem? Dla mnie to są bohaterowie. Matka, która samotnie wychowuje niepełnosprawne dziecko i na głowie staje, walcząc ze wszystkim: z urzędnikami, obojętnością, brakiem pieniędzy, chorobą dziecka − czy to nie jest większe bohaterstwo niż zdobycie któregoś z himalajskich szczytów? Powiedziałabym: bohaterstwo, które ma większy sens. Kiedy ma się wszystko i nie trzeba się wysilać, to łatwo jest mówić o miłości i robić „buźki, buźki”. Inna sprawa, kiedy trzeba padać na pysk. Nie zapomnę pewnej kobiety z Poznania. Miałam tam rekolekcje u zmartwychwstańców w bardzo biednej dzielnicy. Ta kobieta była na porannej Mszy św., a potem podeszła do mnie i mówi: siostro, przepraszam, ja już nie zostanę na konferencji, bo opiekuję się chorą i mogę wyjść z domu dosłownie na dwadzieścia minut, żeby przyjąć komunię. To nie ona potrzebowała rekolekcji, to ja mogłabym od niej rekolekcje pobierać. Tylko że nie zwracamy na takie osoby uwagi. Musimy mieć 50 tys. osób na stadionie i obietnicę wskrzeszenia umarłego. Dopiero to nas poruszy.
Kiedio: Rekolekcje z o. Johnem Bashoborą, do których Siostra nawiązuje, dla wielu były dowodem na siłę Boga. I na moc samego Kościoła.
Chmielewska: Wydarzenie na stadionie to nie jest moja bajka. Jestem daleka od tego typu duchowości, choć to może być początek nawrócenia. Na tym jednak nie wolno poprzestać, bo miłość to nie emocje. Miłość to wierność. Na tym rzecz polega, że próbujemy miłość − także do męża, do żony − skończyć na etapie emocji, a to jest dopiero początek.
Kiedio: Skoro te 50 tys. osób na stadionie nie jest według Siostry miarą sukcesu Kościoła, to co nią jest?
Chmielewska: Annalena Tonelli, Włoszka, która porzuciła karierę prawniczą, by żyć z najbiedniejszymi, i która zakładała w Afryce szkoły oraz szpitale, powiedziała: „Jezus Chrystus nie mówił o rezultatach. On mówił o miłości wzajemnej, umywaniu nóg i przebaczeniu”. Jeżeli biskup żąda od proboszcza statystyki, ile osób zostało bierzmowanych, i ocenia proboszcza na tej podstawie, to jest to głęboka pomyłka. Miarą sukcesu Kościoła absolutnie nie jest liczebność. Sukcesem Kościoła jest uratowanie życia. Sukcesem jest to, że jeden z naszych mieszkańców − skazany na niebyt, wychowany w domu dziecka, kompletnie porąbany − po iluś latach pracuje, ma mieszkanie i być może nawet uda mu się tam utrzymać. To nie jest mój sukces, to jest sukces całego Kościoła.
Cały wywiad z s. Małgorzatą Chmielewską można znaleźć w 653. numerze „Więzi” (jesień 2013). Papierowe lub elektroniczne wydanie „Więzi” można zamówić tutaj.