Ks. Tischner wiózł samochodem przez Łopuszną młodego człowieka z Warszawy, którego właśnie rzuciła dziewczyna. „Przejeżdżamy obok grupki dziewcząt wracających z kościoła, a Ksiądz: >>A ta z warkoczami ci się nie podoba? Nie? To jedziemy dalej<<. (…) Zatrzymał się przy mężczyźnie około pięćdziesiątki, spuścił szybę i pyta: >>Stasek, zięcia ci nie trzeba?<<”.
Publikujemy opowieść Marka Gaja, która w konkursie ogłoszonym przez Wydawnictwo Znak zajęła drugie miejsce w kategorii wspomnień.
Festiwal dobrego humoru
Mojej żonie Annie
„Co te kobiety z nami robią?” – powiedział ksiądz Tischner, gdy skończyłem opowiadać o swoich kłopotach. Bardzo cenił kobiety, często powtarzał, że „gdyby nie kobiety histeryczki, to mężczyźni by się nigdy uczuciowo nie rozwinęli”. Ksiądz Tischner ratował często zakochanych w ich sercowych kłopotach. A robił to szorstko, po góralsku. Pamiętam, że kiedyś byłem w Łopusznej na mszy świętej, którą odprawiał ksiądz Józef. Gdy się skończyła, wsiedliśmy do samochodu Księdza we trzech. Był jeszcze młody człowiek z Warszawy, którego właśnie rzuciła dziewczyna. Nastąpiła prezentacja: „Wie pan, panie Marku, to jest syn tego, który pisze do »Tygodnika Powszechnego« wspomnienia kombatanckie, których nikt nie chce czytać”. Jedziemy przez wieś, a ksiądz Józef postanowił od razu coś na tę niedolę porzuconego zaradzić. Przejeżdżamy obok grupki dziewcząt wracających z kościoła, a Ksiądz: „A ta z warkoczami ci się nie podoba? Nie? To jedziemy dalej”. „A tu się nie patrz, tu jest ośrodek z Krakowa, nic tu dobrego nie znajdziesz” (wiadomo: „Krakowianie nie mają duszy, więc nie ma czego zbawiać”). I tu poniósł go temperament. Zatrzymał się przy mężczyźnie około pięćdziesiątki, spuścił szybę i pyta: „Stasek, zięcia ci nie trzeba?”
Ale zanim się to wszystko stało, nasz dziekan Jan Maciejowski wpadł na dobry pomysł, by zetknąć studentów Wydziału Reżyserii PWST w Krakowie z wybitnymi indywidualnościami. Zorganizował zajęcia m.in. z Zygmuntem Hübnerem, Bohdanem Korzeniewskim, Tadeuszem Kantorem, Wojciechem Krakowskim, Kazimierzem Kutzem, Krystianem Lupą, Ewą Miodońską, Jerzym Nowosielskim, Jerzym Skarżyńskim, Józefem Opalskim, Władysławem Stróżewskim, Andrzejem Wajdą, no i z księdzem Józefem Tischnerem. Szło nowe. Był rok 1981. Zajęcia się zaczęły z impetem. Mieliśmy nawet jeden wykład z Janem Kottem. Potem były strajki okupacyjne na uczelniach, a 13 grudnia Jaruzelski ogłosił stan wojenny, Kott wyjechał do Stanów i jego pierwszy wykład był zarazem ostatnim.
Wykłady
„Dokąd będzie w Polsce stan wojenny?” – zapytał ksiądz Tischner Wawrzka Kuchtę, który w Łopusznej mieszkał na końcu wsi. „Póki będziemy mieli cierpliwość” – odpowiedział Wawrzek, który bardzo dobrze wiedział, co mówi, i natychmiast powiało optymizmem. Zajęcia Księdza ruszyły na nowo, a my – studenci i goście, którzy tłumnie uczęszczali na otwarte wykłady Księdza – mieliśmy co tydzień najświeższe wiadomości z Łopusznej. Łopuszna to wieś koło Nowego Targu, w której ksiądz Józef się wychowywał i gdzie wysoko na hali stała jego bacówka. Zajęcia z filozofii dramatu odbywały się w sali teatralnej dawniej należącej do Teatru Rapsodycznego, na ul. Warszawskiej. Pomiędzy Levinasem, Husserlem, Gadamerem, Kierkegaardem, Heideggerem i Ricoeurem świeciła jak gwiazda filozofia Wawrzka Kuchty. Dzięki Wawrzkowi wiedzieliśmy też, co się dzieje na froncie walki władz z ukrywającymi się przywódcami Solidarności: „Wis, Józuś, patrzem sie, a na te polane koło twojej bacówki wysło ich chyba z pietnastu, wszyscy w ceskich tenisówkach. Myśle se: albo kleryki, albo UB”. Kiedyś opowiadał też Ksiądz o starszej kobiecie, która, ciągnąc wózek, chciała przejść przez most na Dunajcu: „Była powódź, lał deszcz. Gazdowie siedzieli na brzegu i czekali, aż woda zabierze most. Bo to jest bardzo piękny widok, jak woda zabiera most” – zapewniał Ksiądz. Kobieta zapytała Staska Głowę: »Stasek, rezykować?«. A on: »A cóz by ta nie rezykować, przecie wom tam jesce ze dwa lata zostało«”. Jest to historia piękna i pouczająca, i bardzo przydatna w życiu. Teraz, gdy ktoś narzeka, już wiecie co zrobić. Skutek natychmiastowy.
Podczas wykładów Księdza byliśmy też informowani o największych anomaliach pogodowych w Tatrach. Na jednym z wykładów powiedział nam, że w zeszłym tygodniu „górale mówili, ze halny był taki, ze az muchami o Giewont prało”. Z tym halnym była jeszcze jedna opowieść, o tym jak Stasek Marusarz startował w lotach narciarskich: „A beło to tak. Pirsy był Austryjok, sprzęt mioł alpejski, odbicie dynamicne, lot spokojniuśki i leci… sto, sto pindziesiąt metrów, spod. O! – mówię, pikny skok. Drugi był Niemiec, sprzęt mioł niemiecki, odbicie dynamicne, lot spokojniuśki i leci… sto, dwieście metrów, spod. O! – mówię, pikny skok. Trzeci byłek jo, sprzęt miołek własny, odbicie dynamicne, lot spokojniuśki i lecem sto, dwieście, trzysta, cterysta, pięćset, sześćset, siedemset, łosiemset, dziewięćset, kilometer… Az tu nagle jak przyseł halny, to mnie zmietło na pietnaście metrów”. Tę gadkę ksiądz Tischner, wiem to od niego, opowiedział podczas obiadu w Castel Gandolfo. Jan Paweł II się śmiał się do łez.
Spotkania
Po skończeniu zajęć na uczelni w czerwcu 1982 roku Ksiądz zaprosił cały nasz rok (czyli sześć osób) do swojej bacówki w Łopusznej. Pamiętam, że opowiedział nam wtedy inną góralską gadke, o Trójcy Świętej: „Juhas pytał gazdy, dlaczego grzmi? Na to gazda: »Grzmi, bo się Pon Jezus z Bogiem Oćcem swarzą. Bo przecież nikt na ziemi nie mówi: »Niech bedzie pochwalony Bóg Ociec«, tylko wszyscy mówią: »Niech bedzie pochwalony Jezus Chrystus«. I to się Bogu Oćcu bardzo nie podoba. Podczas gdy oni się swarzą, Duch Święty – czyli miłość między Oćcem a Synem – usiłuje ich pogodzić. I wtedy Bóg Ociec przywołuje go do porządku: »A ty się nie wtroncej, bo tyś jest ptok«”.
Moje prywatne spotkania z Księdzem zaczęły się, jak już wspomniałem, od problemów z kobietami. Ksiądz Tischner był tak łaskawy, że podczas spowiedzi nie musiałem opowiadać wszystkiego, bo moja dziewczyna spowiadała się wcześniej. Potem nastąpiły inne spotkania. Za każdym razem było tak samo – wiedziałem, że jestem jeszcze jednym zawracającym głowę, i bardzo się tym gryzłem, dopóki nie pojawiał się Ksiądz. To było niezwykłe, on tak się cieszył ze spotkania. Aż promieniał ze szczęścia. Otwierał szeroko ramiona i się śmiał, szliśmy na górę po schodach, a moje wyrzuty sumienia zostawały za progiem jego małego mieszkania na drugim piętrze. Te spotkania były rozmaite. Często ktoś u Niego już był. Kiedyś był to ksiądz, który przyszedł prosić o wygłoszenie wykładu dla kleryków. „No widzisz, Franuś, jak byś się uczył, to też by z ciebie coś było”– żartował ksiądz Tischner. Ustalili termin wykładu i rozmowa zeszła na inne tematy. Gość pożegnał się i wyszedł. Za chwilę ktoś puka do drzwi: „Przepraszam, zapomniałem zapytać, jaki będzie temat wykładu?”. „Ogólna teoria wszystkiego!” – strzelił ksiądz Tischner. Gdy byłem u Niego innym razem, wyciągnął z szafy góralskie portki z wyhaftowanymi parzenicami. „Wesele się zbliża, panie Marku, trza tańcować! A wie pan, jak wygląda góralskie wesele? Najpierw śpiewajom, potem tańcują, potem śpiewajom, potem tańcują, potem śpiewajom, potem tańcują, a zaproszeni goście z miasta z niechęcią spoglądają na swoje chude łydki”. W czasie jednego ze spotkań opowiadałem Księdzu o zakusach pewnej pani z telewizji na jego osobę. Napisała scenariusz teatralny i chciała, żeby w tym zagrał. „Najlepiej Dzieciątko Jezus” – wypalił Ksiądz. Czasami pewnie miał już dość swojej popularności.
Te moje spotkania z Księdzem ładowały mi akumulatory na jakieś dwa miesiące. Wiem, że inni ludzie odbierali to tak samo. Jedyne, z czym mógłbym je porównać, to chodzenie po Tatrach przez tydzień. Tyle energii dostawałem od Księdza przez godzinę. Był dla mnie absolutnym fenomenem. Kochał ludzi. Emanowała z Niego niczym nie zmącona radość życia i energia, którą przekazywał każdemu, z kim się spotykał. Teraz, pisząc te wspomnienia, czuję to samo. Jestem tak naładowany pozytywną energią, że od kilku dni nie mogę zasnąć. Na reżyserii Ksiądz wykładał nam między innymi filozofię spotkania. Zarówno w teorii, jak i w praktyce nie miał sobie równych. Każde spotkanie, każdy wykład odsłaniały nowy horyzont.
Dialog
W ten sposób powoli przygotowywał nas do dialogu. Nikogo do niczego nie zmuszał. Chętnie
oglądał nasze pierwsze reżyserskie próby. Pewnie był ciekaw, co z nas wyrośnie, czy nauka nie poszła w las. Był na naszym „Raskolnikowie” według Dostojewskiego. Wspólnie z aktorami Markiem Kalitą i Edkiem Żentarą przygotowaliśmy przedstawienie w Piwnicy u Literatów na ul. Kanoniczej. Często potem w rozmowach i w czasie wykładów wracał do tego, co zobaczył. Pamiętam też rozmowę naszej trójki z księdzem Tischnerem u Niego w mieszkaniu. Było to już po premierze „Raskolnikowa”. Ksiądz, jak zwykle przy pierwszym spotkaniu, wypytywał moich kolegów, skąd pochodzą. Marek pochodzi ze Śląska, „Ja jestem z Koszalina – powiedział Edek – ale byłem kiedyś z wycieczką szkolną na Podhalu. Przechodziła grupa miejscowych chłopaków, a ja byłem pierwszy z kraja. I pewnie dlatego oberwałem w nos. Nos przeleciał mi na drugą stronę i zalałem się krwią. »Człowieku, popatrz, coś ty mi zrobił!« – krzyknąłem. A on na to: »Eee! Bo wy mocie te nosy takie jak papirki«”. Gruchnęliśmy śmiechem. Kiedy po paru latach przenosiliśmy „Raskolnikowa” do Telewizji Krakowskiej, poprosiłem Księdza, by powiedział słowo wstępne przed przedstawieniem. Oczywiście nie odmówił. Niestety, przedstawienie nagrane w systemie SECAM zostało pokazane w telewizji tylko raz (mam je na płytce DVD – może rodzina Księdza zechce mieć je na pamiątkę). Szkoda, bo było to przedstawienie, po obejrzeniu którego Tadeusz Łomnicki powiedział: „To wy tu (czyli w piwnicy Hotelu pod Różą), a oni tam (zespół Teatru Starego odbywający tournée ze >>Zbrodnia i karą<< w reżyserii Andrzeja Wajdy w miastach Ameryki Północnej i Południowej)”. Wielka w tym była zasługa obu aktorów, którzy stworzyli wspaniałe role.
Potem Kazimierz Kutz zatrudnił mnie w Krakowskiej Telewizji w charakterze reżysera, a ponieważ skończyłem również architekturę na Politechnice Krakowskiej, czasem pracowałem też jako scenograf. Ksiądz Tischner wygłaszał wtedy na telewizyjnej antenie krótkie wykłady na temat etosu pracy w Polsce, a ja przygotowywałem oprawę scenograficzną. W telewizji pracowałem przez niecały rok. W 1991 roku zostałem dyrektorem Teatru Polskiego w Bielsku-Białej. Odtąd nasze wzajemne kontakty się urwały. Prawie nie wychodziłem z teatru, dlatego moje dwie córki mają teatr we krwi – zjeżdżały na balustradach w czasie każdej premiery. Ksiądz Tischner też miał teatr we krwi, ale kiedyś opowiadał nam o swoim znajomym, którego chciał zaciągnąć do teatru. „Nie pójdę” – bronił się znajomy Księdza. „Ale dlaczego?” – dopytywał się Ksiądz. „Bo ja już tam byłem”. Oczywiście śledziłem cykl programów telewizyjnych z Jego udziałem, które wyprodukował Ośrodek TVP w Katowicach. Czytałem jego nowe książki, ale nie miałem okazji spotykać się z Nim osobiście tak często jak dawniej. W okresie mojej pracy w teatrze w Bielsku-Białej spotkaliśmy się tylko dwa razy: raz w Katowicach, gdy przenosiłem do telewizji „Wielkanoc” Strindberga, a On właśnie czekał na nagranie i drugi raz, gdy przyjechał z Adamem Michnikiem i Jackiem Żakowskim do naszego teatru w Bielsku-Białej promować książkę „Między Panem a Plebanem”. Podczas tego pierwszego spotkania niewiele udało się porozmawiać. Drugie zaczęło się od „Dzień dobry” i „Dajcie coś zjeść, co tam macie, tylko szybko!”: wszyscy trzej byli wściekle głodni, a do spotkania z publicznością pozostało niewiele czasu. Pamiętam, że Adam Michnik wystąpił w sandałach. Dlatego myślę, że było to w maju lub czerwcu 1995 roku. Pomiędzy piątą a szóstą kanapką Ksiądz zapytał mnie: „Jak tu jest?”. „Bardzo niedobrze” – odpowiedziałem. Atakował mnie wtedy w prasie i radiu miejscowy „znawca teatru”, który był jednocześnie radnym. Byłem okropnie zgnębiony. W czasie spotkania promującego książkę Jacka Żakowskiego ze sceny do publiczności popłynęło wiele ciepłych słów na mój temat. Zupełnie się tego nie spodziewałem. Ksiądz Tischner postanowił mi pomóc. Nigdy Mu tego nie zapomnę. Rok później skończył mi się kontrakt.
Epilog
Potem widziałem się z Księdzem w jego nowym mieszkaniu na ul. Kanoniczej. Pamiętam tysiące książek stojących na regałach przy ścianach. Ściany były krzywe, odstawały z pół metra od pionu, co stwarzało wrażenie, że zaraz wszystko runie. „Nie wywrócą się?” – spytałem. „Nawet gdyby… i tak je wszystkie przeczytałem” – powiedział Ksiądz. Niedługo potem gruchnęła wieść, że jest chory. Później okazało się, że było to nasze ostatnie spotkanie. Ponieważ tak się złożyło, że dość często odwiedzałem wtedy Kraków, gdy tylko tam byłem, wrzucałem kartkę do Księdza w szparę na listy w bramie kamienicy. W ciągu paru miesięcy stan Księdza na tyle się pogorszył, że znalazł się w szpitalu. Odwiedziłem wtedy jego bratanka Łukasza, który pracował w Znaku. Nie znałem go, ale, jak się okazało, on znał mnie. Przedstawiłem się. „A, to pan. Pan wyreżyserował >>Raskolnikowa<<” – powiedział Łukasz Tischner. Potem roztrzęsiony wypytywałem o stan zdrowia Księdza. Nie było dobrze. Napisałem list, w którym nawiązałem do starych czasów, pisałem, że już nie zajmuję się reżyserią, że po dwudziestu pięciu latach wróciłem do swego pierwszego zawodu. Niedługo potem dostałem widokówkę z pięknym góralskim domem zaprojektowanym przez Marzenę Popławską, którą pamiętam jako studentkę Wydziału Architektury. Był to nowy dom Tischnerów w Łopusznej. „Panie Marku, to bardzo dobrze, że Pan ma dwa zawody. Przed wojną w Nowym Targu żył pewien fiakier, który woził księdza i rabina. Twierdził, że czasy są teraz takie ciężkie, że człowiek z jednej religii nie wyżyje. Pozdrowienia. Ks. Józef Tischner” – przeczytałem na odwrocie.
Potem był pogrzeb w Łopusznej. Kilka tysięcy górali w strojach ludowych, bo umarł Król Gór.
Kilka lat temu zorganizowałem spotkanie naszego roku. Odbyło się oczywiście w
Łopusznej. Nasza koleżanka Anka Osławska ma tam dom. Poszliśmy na grób Księdza, by uczcić Jego pamięć: Kaśka Deszcz, Anka Osławska, Konrad Lesisz, Janusz Zilli, Staszek Lubowiecki i ja. Mieliśmy o czym myśleć. Ja myślałem o tym, że miałem w życiu nieprawdopodobne szczęście, że znałem księdza Józefa Tischnera. Długo nie mogłem się pogodzić z Jego śmiercią. Nie było Go już. Nie mogę się już poradzić w ważnych dla mnie sprawach… Pozostała lektura Jego książek.