„Podczas kolacji w Watykanie, w której brał udział ks. Tischner, wypłynął temat jego niedoszłego prymasostwa. Tischner spuścił wzrok, milczał, ale Jan Paweł II zwrócił się właśnie do niego: >>Pamiętasz, Józiu, kto był prymasem Niemiec w czasach Hegla? Nikt nie pamięta. Ty masz być Heglem<<”. Z okazji 11. rocznicy śmierci ks. Tischnera publikujemy artykuł Wojciecha Bonowicza pt. „Ogrodnik”, napisany dla miesięcznika „Znak” (nr 670 – 3/2011).

Możliwe, że to apokryf, słyszałem jednak tę anegdotę z dwóch różnych źródeł. Podczas kolacji w Watykanie, w której brał udział ks. Tischner, wypłynął temat jego niedoszłego prymasostwa. Ktoś z siedzących przy stole zwrócił uwagę papieżowi, że autor „Etyki solidarności” to dla Kościoła w Polsce byłby całkiem niezły wybór. Tischner spuścił wzrok, milczał, ale Jan Paweł II, odpowiadając, zwrócił się właśnie do niego: „Pamiętasz, Józiu, kto był prymasem Niemiec w czasach Hegla? Nikt nie paamięta. Ty masz być Heglem”.
Nawet jeśli to opowieść zmyślona, nawet jeśli nie powiedział tego papież, lecz ktoś inny – anegdota ta dobrze oddaje napięcie, jakie nosił w sobie sam Tischner. Kim był? Czy był tym, kim chciał być? Czy robił to, do czego czuł się najbardziej powołany? Czy też raczej to, czego oczekiwali od niego inni?
Cezary Wodziński w książce-rozmowie „Między anegdotą a doświadczeniem” wspomina, że w połowie lat dziewięćdziesiątych bezskutecznie próbował umówić się z Tischnerem na dysputę o filozofii, która także miała zaowocować książką. Pomysł narodził się wcześniej, ale ożył na nowo po wydaniu rozmów „Między Panem a Plebanem”. „Tischnerowi”, wspomina Wodziński, „nie podobał się jego własny portret, który wyłaniał się z tej książki. To nie był portret filozofa. Dyskurs polityczny i historyczny zdominował rozmowę. Przesłonił Tischnera filozofa, a przecież na tej roli zależało mu, co często podkreślał, najbardziej. Mieliśmy spróbować innego dyskursu. Filozoficznego w sensie ścisłym”. Nie udało się. Mimo dobrej woli obu potencjalnych rozmówców, do takiego spotkania nie doszło.
We wstępie do swojej ostatniej filozoficznej książki, „Spór o istnienie człowieka”, będącej kontynuacją „Filozofii dramatu”, Tischner wyznał, że w latach dziewięćdziesiątych starał się przede wszystkim odpowiadać na rozmaite potrzeby chwili. Tak powstało wiele znakomitych książek publicystycznych, o szerokich horyzontach, ale jednak skupionych wokół tego, co wiązało się z polską transformacją ustrojową – budowania demokracji, miejsca religii w zmieniającej się rzeczywistości, rozterek społeczeństwa posttotalitarnego. Nawet jeśli Tischner próbował pogłębić nasze spojrzenie na transformację i uciekać co jakiś czas „od doraźnych problemów, podejmując >>wieczne<< pytania filozofii”, w gruncie rzeczy miał poczucie, że coś istotnego traci. „Byłem często jak ogrodnik”, pisał, „który grzebie w ziemi ze świadomością, że grzebie o kilka metrów obok miejsca, w którym znajduje się jego >>złota żyła<<”.
Z pewnością Tischner nie zamknął swego dzieła tak, jak o tym marzył. Z ostatniego tomu jego filozoficznej sumy zachowało się kilka rozdziałów; widać w nich, że nadal nurtował go problem innego, „odkrywania siebie w innym i innego w sobie”. Wracał do wątków poruszonych w „Filozofii dramatu”, w pewien sposób pisał ją na nowo, bogatszy o kolejne przemyślenia. Co jeszcze wydobyłby ze swojej „złotej żyły”, gdyby nie przeszkodziła mu choroba? Czy powstałoby coś, co przekonałoby doń tych, którzy widzieli w nim raczej pisarza, poetę, kaznodzieję – ale nie filozofa?
„Ty masz być Heglem…” Z perspektywy przeszło dziesięciu lat, jakie minęły od jego śmierci, trudno nie postawić pytania o to, jakie jest miejsce Tischnera w polskim życiu intelektualnym i społecznym. Nie tak dawno pisałem w „Tygodniku Powszechnym”, że od kilku lat widzę, jak rośnie zainteresowanie Tischnerem jako myślicielem religijnym. Jego wpływ na polską religijność jest jednak raczej podskórny, ogranicza się do tych, których wiara „szuka rozumienia”, w niewielkim stopniu odcisnął się natomiast na Kościele jako instytucji. Zresztą on sam tak naprawdę instytucją mało się interesował, rzadko krytykował struktury. Piętnował pewne postawy – triumfalizm, „poczucie sytej cnoty” (by zacytować jednego z jego duchowych uczniów, ks. Grzegorza Rysia), niechęć do autorefleksji, podatność na integrystyczne i nacjonalistyczne pokusy – ale reform nie proponował. „Nie usiłuję krytykować czegoś, na co nie mogę wpłynąć”, tłumaczył w jednym z wywiadów. „Ja usiłuję wpłynąć na chrześcijańską filozofię w Polsce i zrobić ją filozofią szerokich horyzontów, szerokiego serca, która rozumie niepokój człowieka. Bo rozumieć człowieka, to podzielać jego niepokój”.
Dziś może się nam wydawać, że to mało. Tischner miał jednak mocne przekonanie, że w Kościele reformy nie zaczynają się „na wierzchu”, trzeba najpierw przeorać podglebie. Jak dalece udało mu się to zrobić? Do wielu w ogóle nie dotarł, bo na przeszkodzie stanęły uprzedzenia, niechęć, nawet nienawiść. Choć, jak pisał niedawno Michał Bardel, „zasłużył na szacunek niewierzących i wielu z nich zdołał przyciągnąć przynajmniej na przedproże wiary, nie przebił się przez mur toruńskiej ideologii”. Wizja chrześcijaństwa wolności i dialogu, chrześcijaństwa, które nie boi się pytań, przegrała, twierdzi młody krakowski filozof, w starciu z „chrześcijaństwem zerojedynkowym”, odwracającym się od ludzi będących w pół drogi do Boga, dzielącym świat na „swoich” i wrogów. „W wymiarze myślenia o Kościele Tischner właściwie nie pozostawił następców”, twierdzi Bardel, „to szczególnie bolesne, jeśli wspomnimy tłumy uczęszczające na jego wykłady. Kilka ważnych postaci krakowskiej filozofii i może dwie, trzy wyróżniające się figury w Polskim Kościele to doprawdy niewiele”.
To prawda. Mimo to śmiem twierdzić, że wpływ Tischnera na świadomość religijną – i kościelną – polskich katolików jest jednak widoczny i szerszy, niż by się z pozoru wydawało. Śmiałość dzisiejszych krytyk po trosze jest także owocem jego ówczesnej odwagi. Stał się znakiem sprzeciwu, symbolem kogoś, kto z wnętrza Kościoła nie bał się nazywać po imieniu zła, które tam się zalęgło. Charakterystyczne, że pisząc swój (teraz sławny) list o bolączkach Kościoła w Polsce, o. Ludwik Wiśniewski zaraz na samym początku przywołuje przykład Tischnera: „Z komunizmu Kościół polski wyszedł silny. Z biegiem jednak lat pojawiły się zjawiska, które powinny napełnić nas troską, a może nawet wstydem. I zabrakło nam refleksji. My, ludzie Kościoła, a zwłaszcza duchowni, uważaliśmy, że jesteśmy ciągle wspaniali, zwycięscy i że należą się nam oklaski, a nawet przywileje. Nieżyjący już ks. Józef Tischner próbował księży i biskupów sprowadzić na ziemię. Okrzyknięto go liberałem i odtąd słowo >>liberał<< stało się przekleństwem i synonimem >>lewaka<<, który tak naprawdę działa na szkodę Kościoła, nawet wtedy, kiedy jest gorliwym księdzem”.
Co ciekawe, na polu filozofii Tischner także może się wydawać wielkim przegranym. Owszem, bibliografia prac na jego temat, powstałych w ostatnim dziesięcioleciu, robi imponujące wrażenie; chyba żaden inny współczesny polski filozof nie doczekał się tylu rozpraw i artykułów poświęconych dziełu, które stworzył. Gdyby jednak przyjrzeć się bliżej temu, co do tej pory napisano, trzeba by ze skruchą przyznać, że ilość znacznie przewyższyła jakość. Kontynuatorów właściwie nie widać, samodzielnych filozofów, którzy przyznawaliby się do Tischnera, też jak na lekarstwo. W świecie filozofia dramatu jest w zasadzie nieznana; Tischner pozostaje autorem „Etyki solidarności”, ciekawym dla badaczy reprezentujących różne dyscypliny (socjologów, teologów moralnych), ale dla samych filozofów niezbyt pociągającym. Rozmaite czynniki mają tu znaczenie: od faktu, że Tischner był katolickim księdzem, po dość powszechną wśród akademickich środowisk filozoficznych rezerwę w stosunku do filozofii dialogu, z którą jest identyfikowany.
Wpływ Tischnera na współczesną filozofię – przynajmniej w Polsce – mierzyć trzeba jednak zupełnie inaczej. Gdyby nie jego zaangażowanie, niektóre wielkie nazwiska filozofii dwudziestowiecznej dotarłyby nad Wisłę z opóźnieniem tak znacznym, że dziś bylibyśmy dopiero w połowie nadrabiania intelektualnych zaległości. W dodatku Tischner był niezrównanym popularyzatorem: jego teksty o Heideggerze, Ricoeurze czy Levinasie do dziś pozostają znakomitymi wprowadzeniami w świat ich myśli, doskonałymi merytorycznie i przystępnymi językowo. Jakby na marginesie tej służebnej działalności budował filozofię własną, nie troszcząc się o oryginalność, lecz o precyzyjne nazwanie problemów, które go nurtowały.
Tischner też – co przyznaje wielu, także jego krytycy – wywołał ostatni poważny spór w filozofii polskiej, pisząc czterdzieści lat temu „Schyłek chrześcijaństwa tomistycznego”. Od tamtej pory życie filozoficzne w Polsce toczy się bezspornie, letnio, przedstawiciele odmiennych szkół i stanowisk omijają siebie szerokim łukiem, debat, które śledziłoby się z wypiekami, nie ma lub umierają zanim jeszcze na dobre się rozwiną. I znów – Tischner pozostaje tu znakiem, symbolem pewnej postawy. Postawy filozofa, który ryzykuje, prowokuje polemiki, żeby w ten sposób lepiej wyklarować własne stanowisko. A przy tym – myśliciela nieobojętnego na to, co wyczyta „z twarzy zaniepokojonego swym losem człowieka”.
W połowie lat osiemdziesiątych Tischner napisał przejmujący tekst o myśli Norwida – „Ptakom na wędrówce”. Zestawił w nim Norwida z Heglem, twierdząc miedzy innymi, że gdyby Norwid „żył w innych warunkach i kierował swe myśli do innych adresatów, mógłby napisać >>polską fenomenologię ducha<<”. Myśl Norwida, pisał, „nie wyszła poza prolog, ale nie dlatego, że brakło jej prawdy lub odwagi, ale dlatego, że nie było to potrzebne. Umierała nie z braku duchowej mocy, ale z braku pytań, jakie zazwyczaj żądni wiedzy słuchacze stawiają mistrzom po skończonym wykładzie”.
Czytając ten tekst, można wyczuć, że między losem Norwida i własnym Tischner widział dalekie podobieństwo. Dane mu było wprawdzie przemawiać do dziesiątków tysięcy, ale jego filozoficzna praca również „nie wyszła poza prolog”. Nie został – choć życzył mu tego papież – Heglem naszych czasów. Czy to źle? Nie wiem. Może bardziej niż nowej „Fenomenologii ducha” potrzebowaliśmy kogoś, kto – jak Norwid – zostawi nam kilka myśli, które pomogą nam zrozumieć źródła naszego niepokoju?