Dzięki uprzejmości redakcji „Przeglądu Powszechnego” publikujemy na naszych stronach obszerny wywiad z ks. prof. Halíkiem, wybitnym czeskim filozofem, teologiem i publicystą, który będzie gościem specjalnym tegorocznych Dni Tischnerowskich. Rozmowa, zatytułowana „Obrzeża w centrum Pragi”, została przeprowadzona przez Sebastiana Dudę i ukazała się w styczniowym numerze pisma (nr 1/2010), poświęconym wyzwaniom, przed jakimi stają księża we współczesnym świecie. W numerze tym godna uwagi jest ponadto ankieta „Jakich kapłanów potrzebujemy dzisiaj?”, w której wypowiadają się m.in. biskupi Kazimierz Nycz i Antoni Długosz, duszpasterze – o. Wacław Oszajca i o. Jan Góra, religioznawcy – Krzysztof Bielawski i Zbigniew Mikołejko oraz osoby zaangażowane w działalność społeczną – s. Małgorzata Chmielewska i Anna Dymna. Polecamy też artykuł ks. Mirosława Cholewy „Czy są niewierzący księża?”.

Sebastian Duda: – Czy pielgrzymka Benedykta XVI do Czech odmieniła tutejszy Kościół? Jak odebrało papieża zlaicyzowane społeczeństwo?
Ks. Tomaszem Halík: – Mimo wszystko wizyta papieża w Czechach była dla mnie niespodzianką. Sądziłem, że większość społeczeństwa nie będzie nią w ogóle zainteresowana i chyba tak rzeczywiście było. Z pewnością jest w Czechach grupa silnych antyklerykałów, którzy już zanim papież przyjechał, wiedzieli, co o nim i pielgrzymce myśleć. Z drugiej strony niektórzy katolicy też silnie się okopali na swoich pozycjach, nim Benedykt XVI zdążył tu wypowiedzieć jakiekolwiek słowo. Znacząca większość Czechów znajduje się oczywiście gdzieś pośrodku: nie są ani mocno przekonanymi ateistami, ani wierzącymi chrześcijanami (przynajmniej w katolickim, kościelnym rozumieniu). Czasem interesują się duchowością, ale zazwyczaj trwają w zdeklarowanym dystansie w stosunku do tego, co się zwie czasem religią instytucjonalną. To do tych właśnie ludzi sam próbuję wciąż wychodzić.
W czasie wizyty papieża byłem nieco zaskoczony, ale i uszczęśliwiony postawą mediów. Jeden z kanałów czeskiej telewizji poświęcał pielgrzymce papieskiej większość czasu antenowego od rana do wieczora. Zajmował się tym jeden z najbardziej znanych czeskich dziennikarzy, któremu często towarzyszyłem w studio. Było naprawdę wiele rzetelnych informacji i komentarzy. Ów dziennikarz prowadził program w sposób bardzo otwarty. Nie stworzono oczywiście studia „katolickiego”, ale i tak jakość przekazu robiła na mnie pozytywne wrażenie. Nie było żadnych akcentów antykościelnych czy antykatolickich. I co ciekawe, owe telewizyjne relacje z pielgrzymki przyciągnęły przed ekrany licznych widzów.

– Wizyty Benedykta XVI nie potraktowano zatem z obojętnością.
– Nie. Na papieża patrzono wręcz przyjaźnie. Mówił trochę po czesku, a przemówienia i homilie były rzeczowe i inteligentne. Szczególnie dobre wrażenie wywarło spotkanie Benedykta XVI z przedstawicielami świata nauki na praskim zamku. Papieża nagrodzono długimi, entuzjastycznymi brawami. Jakiż to kontrast z negatywnymi reakcjami na planowaną wizytę Benedykta na rzymskim uniwersytecie La Sapienza! Papież ostatecznie, jak wiadomo, zrezygnował z przyjazdu na spotkanie z rzymskim światem akademickim, gdyż protesty przeciw niemu były naprawdę agresywne i gwałtowne.
Entuzjastyczna reakcja czeskich intelektualistów zastanowiła mnie. Z pewnością nie spodziewałem się, że po kilku dniach papieskiej wizyty Czesi znów staną się w swej większości katolikami, ale w dniach pielgrzymki łatwo dawało się zauważyć, iż najbardziej do nich przemawia katolicyzm, nazwijmy go tu, „intelektualny”. Na ten aspekt zupełnie zdawali się nie zwracać uwagi czescy biskupi w listach pasterskich przed pielgrzymką. Delikatnie mówiąc, nie były one zbyt mądre. Ich głównym, a właściwie jedynym przesłaniem było: papież przyjedzie i cieszymy się z tego. W kościołach rozdawano tekst modlitwy wzywającej nas, byśmy zachowywali się godnie i sprawiali radość Ojcu Świętemu – wydało mi się to nieco infantylne.

 

Po pielgrzymce okazało się jednak, że pewnie najważniejsza w niej była refleksja intelektualna Benedykta XVI. I znów w popielgrzymkowym liście pasterskim biskupów nie znalazła ona właściwego miejsca.
Dla mnie, poza słowami do intelektualistów na praskim zamku, najważniejsze było to, co papież odpowiedział dziennikarzom na lotnisku tuż przed odlotem z Czech. Zapytany o najważniejsze zadania Kościoła w Czechach odrzekł, że pierwszym z nich jest dialog intelektualny z agnostykami. Drugim – edukacja. Trzecim – działalność charytatywna. Jakżebym chciał, by słowa te trafiły do serc i umysłów czeskich pasterzy! By uświadomili oni sobie, że dla Kościoła czeskiego wcale nie najważniejszą sprawą jest odzyskiwanie kościelnych majątków. Że najważniejszym problemem nie musi nawet być troska o to, by msze św. odprawiano co niedzielę w każdej czeskiej wiosce. Papież powiedział wyraźnie, że w Czechach i w wielu innych miejscach w Europie Kościół jest mniejszością. Chodzi o to, by była to mniejszość twórcza i intelektualnie rozgarnięta.
Nasi biskupi, upojeni radością z powodu tłumów na papieskich mszach w Mladej Boleslavi i Brnie, łatwo mogą stracić tę prawdę z pola widzenia.

– Tłumy te robiły wrażenie nawet w Polsce…
– Ale przecież nie odzwierciedlały one prawdziwego stanu Kościoła w Czechach! Przyszli nie tylko katolicy, ale i ci, których zainteresowała masowa skala imprezy. Przyjechało też wielu pielgrzymów z Polski, Słowacji i Austrii. Benedykt XVI zdaje się jednak mieć świadomość, że masowy, „ludowy” katolicyzm w wielu miejscach w Europie już nie istnieje i nie ma do niego powrotu. Gdyby miał być podtrzymywany tam, gdzie nie ma tłumów w kościołach, prędko stałby się religią getta. A Kościół ma być, jak powiedział niegdyś kard. Martini, głosem profetycznym we współczesnym świecie. W mentalności zamkniętego getta nie zrodzi się jednak żadna moc, która swym wpływem mogłaby obejmować większość społeczeństwa. Dlatego tak ważne jest podjęcie intelektualnych wątków wizyty Benedykta XVI. Boję się jednak, że z nami może stać się dokładnie to samo, co miało miejsce po pielgrzymkach Jana Pawła II, które wzbudzały wiele pozytywnych emocji, ale z których nie za dużo zostawało później w głowach, w kościelnym nauczaniu, w katolickich i niekatolickich mediach. Mnie szczególnie ogarnął żal po trzeciej wizycie Jana Pawła II (1997 r.), w czasie której papież powiedział naprawdę wiele ważnych rzeczy Czechom oraz czeskim katolikom. I właściwie natychmiast o tym zapomniano!

– Czy Ksiądz mógłby opowiedzieć, opierając się na własnych doświadczeniach, jak budować mosty między agnostycznym światem intelektualistów a Kościołem?
– Trzeba pamiętać, że religia bez krytycznej refleksji staje się niebezpieczna. Prowadzi do różnej maści fanatyzmów i fundamentalizmów. Z drugiej jednak strony rozum pozbawiony duchowych i etycznych impulsów wywodzących się z religijnego dziedzictwa też staje się jednostronny i niebezpieczny. Dialog między dwiema stronami musi być zatem uczciwy. Jak powiada Benedykt XVI, samokrytyczne chrześcijaństwo powinno się spotykać z samokrytycznym dziedzictwem nowoczesności. Kilka lat temu kard. Ratzinger i lewicowy filozof niemiecki Jurgen Habermas odbyli znaną rozmowę. Pod sam jej koniec stwierdzili, że wiara i świecki liberalizm pomagają sobie nawzajem w zwalczaniu niebezpiecznych jednostronności. Chrześcijańska wiara i nowoczesna racjonalność wzajemnie się uzupełniają. Katolicy nie powinni zatem występować z prymitywnymi apologiami i atakami na naukę, z jakimi mieliśmy już do czynienia w historii. Liczy się teraz szczery i uczciwy dialog – z naukowcami, filozofami i intelektualistami.

 

– Czy Europa boi się Boga?
– Trudno mówić o Europie – zbiorowisku wielu narodów i kultur, wewnątrz których też mamy do czynienia z wielkim zróżnicowaniem – bez nieuniknionych uproszczeń. Myślę jednak, że – w zasadzie – Europa Boga się nie boi. Boi się raczej nadużywania religii i fundamentalizmu. Jako katolicy musimy zawsze świadczyć o tym, że Kościół znajduje się daleko zarówno od ekstremistycznego fundamentalizmu, jak i ekstremistycznego sekularyzmu. Musimy wskazywać trzecią drogę – dialogu między religią a laickim humanizmem.
Dobrze mieć także świadomość, że gdy Kościół nie będzie odpowiadał na prawdziwe duchowe potrzeby ludzi, jeśli nie będzie miał pośród siebie autentycznych ekspertów od duchowości na wzór znanych z prawosławia starców, wtedy ludzie zaczną szukać duchowości gdzie indziej, np. w religiach Wschodu czy też raczej w ich zwulgaryzowanej zachodniej wersji. Mam wiele szacunku dla religii wywodzących się z Indii, ale aplikowanie ich w kontekście cywilizacji Zachodu – np. w licznych ruchach, powiedzmy, „neognostyckich” – uważam za bardzo problematyczne. A jednak ruchy te nie wzięły się znikąd. Czy przypadkiem ich członkowie nie znaleźli nic ciekawego czy duchowo przekonującego w ofercie chrześcijańskich Kościołów? Sam widzę, jak często w mojej uniwersyteckiej parafii pojawiają się ludzie autentycznie poszukujący. Przychodzą np. na rekolekcje. Jeśli udaje się nam zrobić coś naprawdę głębokiego, zostają.

– Jak można w czasie rekolekcji uzyskać duchową głębię?
– Niekiedy urządzamy w ich ramach tzw. warsztaty filmowe albo warsztaty muzyczne. Staramy się zatem słuchać dobrej, poważnej muzyki, oglądać filmy, ale nie te, które zwykle z przekąsem tu i ówdzie nazywa się katolickimi. Ja pokazuję dzieła zgoła niepobożne, choć niosące ze sobą głęboki przekaz. Może on trafić do odbiorcy, jeśli stworzy mu się odpowiednie warunki do refleksji. I nie chodzi tu o to, by np. spotykać się z aktorami czy reżyserem, ale o wywołanie myśli i emocji, w które wchodziłyby duchowe impulsy. W naszych czasach bowiem to właśnie kultura bywa głównym nośnikiem takiego przekazu. Wyczuleni nań są zaś ludzie wykształceni, myślący krytycznie i otwarci. Tego przekazu nie może im zaoferować tradycyjny katolicyzm ludowy. W Czechach związane jest to ze zmianami socjologicznymi. W czasie komunizmu zniszczono wieś – gniazdo tradycyjnej kultury religijnej. Inaczej było, jak Pan wie, w Polsce. W Czechach za pomocą kolektywizacji, walki z kułakami itd. zniszczono tradycyjną biosferę, w której przez wieki rozwijał się określony typ religijności. Tak biosfera, jak i religijność po komunizmie nie powróciły z niebytu. Zamiast ludowej religii mamy więc ezoterykę, przemysł rozrywkowy i tym podobne surogaty duchowości. Gdy ludzie mają do czynienia z taką kulturą, bardzo trudno wyjść do nich z głębszym duchowym przekazem.

– Czy wspomniana przez Księdza duchowa biosfera w Czechach została zniszczona doszczętnie? Czy może jednak trwa ona dalej, tyle że w innym kształcie?
– W Republice Czeskiej – względnie niewielkim kraju – możemy dziś wyróżnić trzy podstawowe typy religijności. Przy granicy niemieckiej jest właściwie religijna i kulturalna pustynia. Kościoły są tam albo zniszczone, albo puste, albo odnawiane z pomocą dawnych mieszkańców tych ziem – Niemców sudeckich. Tyle że te odbudowane kościoły właściwie są pomnikami dawnej niemieckiej obecności. Nie ma w nich życia religijnego z wyjątkiem chwil, gdy zjawiają się w nich pielgrzymi z Niemiec.
Na Morawach i we wschodnich Czechach w Kościele wciąż dominuje katolicyzm ludowy. Tylko że katolicy doświadczają tam swoistej schizofrenii. Rano w niedzielę są w kościele, a przez resztę tygodnia pozostają we wszechwładnej mocy przemysłu rozrywkowego, promującego taki a nie inny styl życia, który tradycyjnie wychowani katolicy zazwyczaj przejmują. Religia na ich życiowe wybory i myślenie ma zdecydowanie mniejszy wpływ niż ów przemysł. Starsi nie są zdolni do przekazu wiary młodszym.
Trzecią grupę stanowią ludzie młodzi i wykształceni, czasem artyści, którzy są zainteresowani duchowością, ale na których katolicyzm nie wywiera wielkiego wpływu. Powód jest prosty: zbyt mało jest księży, którzy mogliby się do tych ludzi zwracać. Tradycyjne strategie duszpasterskie zawodzą. Takim ludzie nie wystarcza bowiem sztywny wykład nauki Kościoła, potrzebują rozmowy – dialogu opartego na bogatej i wnikliwej argumentacji.

 

– Słyszałem, że po „aksamitnej rewolucji” do Kościoła w Czechach zbliżyło się jednak wielu ludzi, którzy dotąd stali od niego daleko. Zostawali katolikami, ale po jakimś czasie Kościół opuszczali. Dlaczego się tak działo?
– Myślę, że po komunizmie wielu oczekiwało od Kościoła zbyt wiele. A Kościół w Czechach nie umiał tych oczekiwań spełnić. Teraz sądzę, że te oczekiwania nie były do końca realistyczne. Pamiętam swoje zdziwienie, że Kościół czeski uległ w komunizmie aż tak wielkiemu zniszczeniu. Proszę zrozumieć – sam byłem konwertytą, wychowałem się w rodzinie intelektualistów-agnostyków. A w czasie komunizmu spotkałem wspaniałych księży i teologów (jak niezapomniany Josef Zvĕřina), których reżim wiele lat prześladował. Oni dali mi dobre religijne wykształcenie. I nagle po 1989 r. zobaczyłem szybko, że tak naprawdę to miałem wielkie szczęście, a moja sytuacja nie była typowa. Większość księży w komunizmie żyła zastraszona, pod presją, nie mieli dostępu do dobrej literatury teologicznej. Naiwnie sądziłem, że było inaczej i księża lepiej sobie poradzą w odzyskanej wolności.

– Ksiądz nie sądzi chyba, że istnieje jakiś absolutny model kapłaństwa, jaki byłby efektywny w każdym czasie i w każdej kulturze?
– Nie, takiego modelu z pewnością nie ma. Przecież samo chrześcijaństwo trwające w praktycznej jedności w pierwszym tysiącleciu swego istnienia było niesłychanie pluralistyczne. Istniał obrządek grecki, łaciński, słowiański, celtycki – każdy z własną teologią, liturgią, duchowością itd. Kulturowy pluralizm to też cecha naszych czasów. W związku z nim chrześcijaństwo będzie musiało stawać się coraz bardziej pluralistyczne. Rozwija się w Afryce, w Ameryce, w Azji – tam właśnie jest przyszłość chrześcijaństwa i stamtąd będą pochodzić wpływy przemieniające wiarę chrześcijan w Europie.

– Tradycyjna teza zwolenników sekularyzacji brzmi, że wraz ze wzrostem powszechności i poziomu edukacji wiara religijna znika. Czy tak jest w istocie?
– Nie sądzę, że ta teza jest do końca prawdziwa. Być może jest ona częściowo prawdziwa w odniesieniu do religijności ludowej. Jeśli wiara opiera się na obyczaju i „dziedzictwie ojców”, a nie na osobistym doświadczeniu i refleksji, nowoczesna edukacja rzeczywiście może być dla niej zabójcza. Dla refleksyjnej, dobrze podbudowanej intelektualnie wiary, żadna wiedza nie jest niebezpieczna.

 

– W swych książkach zdaje się Ksiądz bronić chrześcijaństwa apofatycznego, opartego na tzw. drodze czy teologii negatywnej. Jest ono bardziej otwarte na tajemnicę, ale i chyba bardziej wątpiące o swych racjach. Jak można tę apofatyczność pogodzić z obecnością religii w sferze publicznej, gdzie wyrazistość jest bardzo potrzebna?
– Jeśli chodzi o chrześcijaństwo apofatyczne, to bronię przede wszystkim tzw. negatywnej eschatologii. Tradycyjne wizje zaświatów: piekła, czyśćca, nieba wynikały z ludowych wyobrażeń i opierały się na ludowej religijności. Wiek XX ostatecznie te wyobrażenia zdyskredytował. Okazało się, że okrucieństwa Gułagu, II wojny światowej, Holocaustu są daleko bardziej przerażające niż dotychczasowe wizje piekielnych mąk. Uważam, że nie możemy mieć tak naprawdę tu i teraz przekonującej wizji piekła czy nieba. Możemy jedynie pokazywać, że coś nie jest celem ludzkiej historii, tak jak tradycyjna droga negatywna w teologii wolała mówić raczej, kim Bóg nie jest, niż kim jest. Gdy mówimy o Bogu, używamy metafor i paradoksów, nie jesteśmy w stanie z ich pomocą wyczerpać tajemnicy Boga. Używamy też często poetyckiego języka, który z trudem się poddaje filozoficznej analizie. I dobrze! Dlatego, że jednym z głównych zadań religii jest desakralizacja idoli, w które pragniemy wierzyć. Ciągle przecież mamy do czynienia z podstawowym niebezpieczeństwem polegającym na tym, że rzeczy przygodne, względne, są absolutyzowane. Desakralizacja otwiera przestrzeń na Boga, który jest Tajemnicą. Ten Bóg, który, jak podpowiada nam wiara, objawił się w Jezusie Chrystusie, jest dla nas tak samo niepoznawalny jak przyszłość. Przyszłość jest dla mnie jedną z ważniejszych metafor Boga, bo przyszłość nie jest w ogóle w naszej dyspozycji. Nie widzimy jej, ale wiemy też, że bez przyszłości jesteśmy martwi. Negatywna eschatologia w moim rozumieniu przedstawia nam to, czym raj nie jest. Żaden moment w ludzkiej historii, żadna chwila dziejów Kościoła nie odsłania nam raju do końca. Ciągle jesteśmy w drodze jako wspólnota wędrujących pielgrzymów – communio viatorum.
Negatywna eschatologia to także wielkie ostrzeżenie wobec triumfalizmu. W niebie królują święci w Kościele triumfującym – Ecclesia triumphans. My zaś bardzo często chcielibyśmy już tu triumfować i wmawiamy sobie, że musimy się bić o to, by Kościół tu triumfował. Pewnie jesteśmy też Ecclesia militans, ale bić się raczej tu powinniśmy o to, byśmy się nie stawali na ziemi Ecclesia triumphans, bo Kościoł triumfujący jest dopiero naszą przyszłością. A jednak bardzo często katolicy mieszają ze sobą te dwa modele, co uważam za bardzo niebezpieczne. Bo gdy Kościół zaczyna walczyć przeciw czemuś innemu niż własne grzechy i pokusy, to staje się religią walki. Takiego Kościoła w sferze publicznej ja nie pragnę, podobnie jak wielu nam współczesnych. Nie znaczy to, że Kościół nie powinien w ogóle być w sferze publicznej obecny. Ma tam być, ale jako głos profetyczny.

– W jaki sposób może być takim profetycznym głosem?
– Kościół pozostaje przede wszystkim ekspertem w sprawach etycznych i to ekspertem, jakiego trudno zastąpić. Jego głos powinien być zatem słyszalny w polityce, gospodarce, mediach, nauce i w wielu innych dziedzinach życia społecznego. Profetyczny głos Kościoła nie może być jednak naznaczony prymitywną niekompetencją.
Ustalenia nauki w kształtowaniu i przekazie sądów etycznych powinny być zawsze brane pod uwagę, a sam przekaz formułowany w inteligentny sposób.
Innym ważnym sposobem obecności Kościoła w sferze publicznej powinna być działalność charytatywna. Ludzie potrzebują dziś bliskości. Heidegger mówił, że technika zniwelowała dystans w wielu dziedzinach, ale bliskość między ludźmi stała się rzadsza niż dawniej. Kościół, okazując troskę chorym, cierpiącym, starym i umierającym, świadczy o ludzkiej bliskości.
Jeszcze innym sposobem obecności Kościoła w sferze publicznej jest i powinna być jego obecność w kulturze, wpływ na sztuki piękne, duchowość chrześcijańska jako inspiracja dla artystów.

 

– A jaka jest rola duchowieństwa katolickiego w uobecnieniu tego profetycznego głosu?
– Ja największą uwagę poświęcałbym edukacji księży. Już na poziomie seminarium trzeba by starać się właściwie rozpoznać charyzmat danego kandydata, gdyż wśród samego kleru ważne są zróżnicowanie i specjalizacja. Oczywiście w wielu miejscach w Europie trudno o to, bo brakuje księży, brakuje powołań. W Czechach np. co dziesiąty ksiądz pochodzi z Polski. Czasem powoduje to olbrzymie trudności. Polscy księża często nie zdają sobie sprawy z tego, że polska i czeska mentalność bardzo się różnią. Kłopotem może być też to, że nasze języki są bardzo podobne. Polakom często z trudem przychodzi odkrycie ducha literackiej czeszczyzny, a przecież dla kapłana i kaznodziei umiejętności retoryczne są istotne.
Przyznać jednak muszę, że przynajmniej niektórym (choć nie tak wielu) polskim kapłanom to się udaje. Mam czasem z nimi zajęcia z czeskiej kultury, literatury, opowiadam o czeskiej sztuce. Tylko do niektórych z nich jednak dociera, że zrozumienie miejscowej mentalności jest tak samo ważne jak odprawianie mszy św. w miejscowym języku, słuchanie spowiedzi, chrzczenie dzieci. Ewangelizacja to w końcu także inkulturacja. Bez niej ewangelizacja staje się indoktrynacją. Na tę zaś ludzie mający za sobą doświadczenie komunizmu reagują wyjątkowo alergicznie. Dlatego ksiądz w Czechach powinien być nie tylko szafarzem sakramentów, ale i człowiekiem kultury zdolnym do poważnej rozmowy z niewierzącymi.
Z drugiej jednak strony muszę stwierdzić, że polscy księża mają poczucie własnej wartości, którego pozbawionych jest wielu księży czeskich. Czescy kapłani wiedzą, że większość społeczeństwa patrzy na nich jak na średniowieczny relikt, na szamanów, których można traktować bez należnego szacunku. Polscy księża takich kompleksów nie mają i bez trudu przychodzą np. do burmistrza, by coś omówić lub załatwić. Mimo to uważam, że sprowadzanie wielkiej liczby księży z zewnątrz na pewno nie rozwiąże podstawowych kłopotów Kościoła w Czechach.

– Jak wyglądają relacje Księdza ze świeckimi i przełożonymi?
– Na pytanie o moje związki z kościelną hierarchią odpowiadam zazwyczaj, że są one jak dobra kawa, która powinna być mocna, ciepła, ale niesłodzona. Większość czeskich biskupów i księży wywodzi się z kręgu tradycyjnej kultury ludowej – zupełnie innego od środowiska, w którym ja się wychowałem. Mają więcej sympatii dla katolicyzmu ludowego niż mam ja. Przebywałem przez wiele lat w świeckich środowiskach intelektualnych. Mam świeckie wykształcenie z zakresu filozofii, psychologii, psychoterapii. W komunizmie przez 20 lat nie wolno mi było otwarcie prowadzić działalności duszpasterskiej w Kościele ani naukowej na uniwersytecie. Lata te poświęciłem na intensywne studia i na pracę w świeckim zawodzie (dzięki temu poznałem dobrze język i problemy zwyczajnych ludzi). Miałem wielkie szczęście uczestniczyć wtedy w zajęciach praskiego uniwersytetu latającego. Przyjeżdżali do nas wtedy katoliccy intelektualiści z Zachodu, np. obecni kardynałowie Christoph Schőnborn i Walter Kasper, Johann Baptist Metz czy wybitny filozof Charles Taylor. Ci ludzie dawali wykłady w prywatnych mieszkaniach, przywozili książki. Nie byliśmy więc kompletnie oddzieleni od rozwoju myśli na Zachodzie.
Po upadku komunizmu zacząłem wiele podróżować. Odwiedziłem wszystkie kontynenty, łącznie z Antarktydą. Nawiązałem wiele międzynarodowych kontaktów. Wszystko to rożni mnie od większości księży w Czechach. Proszę pamiętać, że wielu z nich odbywało studia w seminariach w czasach komunizmu. Poziom tych studiów pozostawiał wiele do życzenia. Po upadku komunizmu nawet praski Wydział Teologiczny był w bardzo kiepskim stanie, co potwierdziła watykańska wizytacja. Cóż, trudno dobrze kształcić teologów, gdy nie ma się kontaktu z wiodącymi ośrodkami myśli teologicznej na świecie, nie rozwija się relacji ekumenicznych itd.
Odmienność naszych życiowych doświadczeń powoduje, że w wielu sprawach mam często poglądy odmienne od czeskiej hierarchii kościelnej i czeskich księży. Jednak niektórych czeskich biskupów nominowanych po upadku komunizmu uważam za swoich przyjaciół. Z kilkoma przyjaźniliśmy się jeszcze przed 1989 r. Zresztą tuż po „aksamitnej rewolucji” zostałem sekretarzem Konferencji Episkopatu Czech, więc wszyscy biskupi bardzo dobrze mnie znają. Nawet jeśli czasem się z nimi nie zgadzam, zachowuję dla nich należny szacunek. Z drugiej strony ci, którym zdarza się mnie ostro krytykować, widzą też dobre owoce mojej działalności. Ochrzciłem przecież do tej pory ok. 800 studentów – młodych, wykształconych ludzi. Z kręgu tych nowo ochrzczonych wyszło już co najmniej 8 księży, co w Czechach nie jest liczbą małą. Są dziewczęta, które wstąpiły do zakonów (również w Polsce, jedna z moich studentek została niedawno siostrą jadwiżanką). Liczba chrztów w naszej parafii uniwersyteckiej przewyższa bodaj liczbę chrztów w całej praskiej archidiecezji. Moje książki są też popularne. Biskupi mają wiele szacunku dla mnie, a z kard. Vlkiem jesteśmy przyjaciółmi od 40 lat, co pozwala nam otwarcie dyskutować o rożnych sprawach, czasem nawet się spierać, ale nigdy atmosfera nie jest absolutnie nieprzyjazna po obu stronach.

 

Ważne były też dla mnie bardzo dobre kontakty z Janem Pawłem II. Spotkałem go pierwszy raz dwa tygodnie przed upadkiem komunizmu. W Watykanie przygotowywano już kanonizację Agnieszki Czeskiej. Papież powiedział do mnie, że mam być przygotowany, bo on niedługo zjawi się w Pradze. Nie wierzyłem, ale wypadki toczyły się szybko i niebawem zostałem zaproszony, by pomoc papieżowi w przygotowaniach do jego pierwszej wizyty w Czechosłowacji. Spędziłem w Watykanie cały miesiąc. Widywałem papieża praktycznie codziennie, rozmawialiśmy długo. Bardzo był zainteresowany czeską literaturą (np. miał wszystkie książki Vaclava Havla) i sytuacją Kościoła czeskiego. Wydaje mi się, że mnie polubił. Mianował mnie wkrótce konsultantem Papieskiej Rady do Spraw Dialogu z Niewierzącymi. Spotykałem go później wiele razy. Przygotowywałem w Watykanie w 1999 r. ważną konferencję o Janie Husie. Zawsze mnie powiadamiał, że czytał moje teksty w „Tygodniku Powszechnym”. Niewątpliwie ta znajomość z papieżem bardzo mi
pomagała tu, w Czechach.

– Trudno mi pytać o relacje Księdza ze świeckimi, bo wiem, że są one bardzo dobre.
– Tak, to prawda. Mam też dobre kontakty z osobami spoza Kościoła. Często mi oznajmiają, że mówię do nich językiem, który rozumieją i mogą zaakceptować. To cenne doświadczenie.

– Co Księdzu przeszkadza w stereotypowym obrazie duchownego? W czym czuje się Ksiądz najbardziej niezrozumiany?
– W Czechach te stereotypy nie mają chyba do końca źródła w zachowaniach księży, lecz wynikają z sytuacji, w jakiej znalazł się u nas za komunizmu Kościół. Przecież księża mogli wtedy co najwyżej odprawiać mszę i remontować kościelne budynki. Wielu z nich tak się przyzwyczaiło do tamtej sytuacji, że wcale nie czują, że ich obowiązkiem jest aktywne uczestnictwo w życiu kulturalnym kraju, że powinni coś wiedzieć o bieżącej polityce, że mogą już udawać się do szkół. Z komunizmu wywodzi się nawyk unikania kontaktów ze świeckimi. Wtedy, to prawda, kontakty księdza z laikatem bywały groźne dla obu stron. Ksiądz „zbyt aktywny” był odpowiednio karany przez władze. Starszym księżom bardzo trudno zmienić te typowe relacje z dawnych lat, a one właśnie przyczyniają się do stereotypowego postrzegania duchowieństwa w Czechach.
Inna sprawa, że księży kształcono w seminariach tak, by właśnie zachowywali się w taki sposób. I tego uczono ich nawet jeszcze przez kilka lat po upadku komunizmu. Wiem o tym, bo zanim przeniosłem się na Wydział Filozoficzny Uniwersytetu Karola, pracowałem najpierw na Wydziale Teologii, gdzie formacja kleryków odbywała się wciąż według starych wzorców. Mam nadzieję, że dziś jest pod tym względem lepiej.

– A w czym Ksiądz się czuje najbardziej niezrozumiany?
– Nie czuję się zbytnio niezrozumiany. Bardziej może przeszkadza mi zazdrość wewnątrzkościelna – owa nieszczęsna invidia clericalis, ale przecież od I wikeu mieliśmy z nią w chrześcijaństwie do czynienia. Nawet ją trochę rozumiem w odniesieniu do siebie. Wielu ludziom Kościoła wydaję się zbyt nonkonformistyczny. Po upadku komunizmu było mnie wszędzie pełno, a przecież, jeszcze raz podkreślę, wywodziłem się z zupełnie innego środowiska niż nasza kościelna większość. Od razu też przypuszczałem, że powrót do starej formuły Kościoła skończy się klęską katolicyzmu w Czechach. Trzy tygodnie po „aksamitnej rewolucji“ miałem wykład dla księży, podczas którego przedstawiłem w 10 punktach moje postrzeganie sytuacji Kościoła w Czechach. Mówiłem, że trzeba być gotowym na to, że fala prokościelnego entuzjazmu szybko pryśnie. Że prędko będziemy mieć do czynienia z nawrotem znanego z czeskich dziejów antyklerykalizmu, będziemy musieli się zmierzyć z grzechami członków Kościoła, którzy w naszej historii bywali kolaborantami itd. Że będziemy musieli zaakceptować w naszych szeregach członków Kościoła podziemnego. Że musimy pracować nad pojednaniem wewnątrz Kościoła; skutków zła popełnionego nie można po prostu wziąć w nawias, ale trzeba nad nimi pracować. Że będziemy musieli wspierać kościelną edukację – nie tylko z myślą o przyszłych księżach, ale i osobach świeckich. Że kwestia odebrania utraconych kościelnych majątków będzie musiała być rozwiązywana w inteligentny sposób, tzn. nie powinniśmy tylko żądać zwrotu, lecz zawsze tłumaczyć, dlaczego majątku potrzebujemy.
Po tym wykładzie od razu powstał wielki rumor. Pytano, kim jest ten Halik, że śmie nam dawać takie rady. Wybuchła dyskusja nie na temat przedstawionych przeze mnie punktów, lecz na temat mojej osoby. Ostro mnie krytykowano i atakowano. Bardzo mnie to wtedy bolało. Po 20 latach widać jednak jasno, że miałem wtedy rację. Zdarza mi się, że uczestnicy tamtego spotkania przychodzą do mnie z przeprosinami. Obecnie krytyka moich poglądów i mojej działalności wewnątrz Kościoła nie jest już tak ostra jak wtedy. Pewnie ma tu znaczenie fakt, że w 2008 r. zostałem mianowany prałatem Jego Świątobliwości, co jest jakimś znakiem uznania dla mnie ze strony Watykanu. Dziś atakują mnie zwykle lefebvryści i inni sekciarze, co zresztą zrozumiałe.
20 czy 15 lat temu nie tylko ja byłem atakowany. Kilku moich kolegów księży opuściło Kościół po gwałtownych scysjach. Ja zostałem. W pewnym momencie powiedziałem sobie, że nie jestem przecież reformatorem całego Kościoła, że odpowiadam przede wszystkim za swoje poletko. Starałem się je uprawiać jak najlepiej.
Dziś docenili mnie nawet niegdysiejsi gwałtowni krytycy. Czeska Akademia Chrześcijańska ma w kraju 72 ośrodki, wydajemy dobre pismo. Tak samo prowadzona przeze mnie parafia uniwersytecka ma się dobrze. Jestem szczęśliwy, że nie dałem się wplątać przed laty w sieć szkodliwych polemik.

 

– Czy krytykują Księdza także niekatolicy i niewierzący?
– Tak, oczywiście. Mam szczęście do bycia obiektem ataku przez fundamentalistów wszelkiej maści, zarówno katolickich, jak i tych skrajnie antyklerykalnych i antychrześcijańskich. Pociesza mnie to, co kiedyś powiedział Chesterton: jeśli jesteś krytykowany przez grubych, że jesteś zbyt szczupły, a przez szczupłych, iż jesteś gruby, znaczy, że mniej więcej jesteś normalny.
Poza tym mam wrogów w świecie polityki. W Czechach powszechnie wiadomo, że od 1968 r. przyjaźnię się z Vaclavem Havlem. Za czasów jego prezydentury należałem do grona jego nieformalnych doradców. Wiadomo też powszechnie, że do licznych działań politycznych obecnego prezydenta Vaclava Klausa odnoszę się krytycznie. Ścierałem się z nim kilkakrotnie w telewizyjnych polemikach. Nie akceptuję jego dogmatycznego, bez żadnej wrażliwości społecznej, liberalizmu w ekonomii. Sądzę, że gospodarka i rynek potrzebują moralnej biosfery. Takie stanowisko budzi gwałtowne reakcje wśród zwolenników prezydenta Klausa, podobnie jak moje poglądy na integrację europejską. Wiadomo, że w UE istnieją problematyczne nurty o proweniencji liberalnej i socjalistycznej, ale tym bardziej Czechy powinny być w Unii, by moc reagować w inteligentny sposób na te niebezpieczeństwa i dziwactwa. Bycie samotną wyspą w sercu Europy (co w gruncie rzeczy próbował forsować Klaus) jest nonsensem.

– Co sprawiło, że Ksiądz zdecydował się na stan kapłański?
– Decyzji nie podjąłem w jednej chwili, nie było to nagłe oświecenie. Podobnie jak w przypadku mojej konwersji na chrześcijaństwo zachodził we mnie dość długi proces. Najpierw dokonała się we mnie filozoficzna przemiana. Wielu ludzi na niej poprzestaje. Wiedzą, że jest jakiś wyższy sens w rzeczywistości i to im wystarcza. Odnoszą się z sympatią do katolickiej sztuki i myśli, ale do Kościoła nie wchodzą.

– Czy takie osoby powinny pozostać na progu Kościoła?
– Myślę, że może to być przypadek wielu z nich. Mają szacunek dla Kościoła, ale są też pewni, iż Kościół nie jest ich domem. Ja też odnosiłem się na początku z sympatią i rewerencją do katolickiej sztuki, literatury – czytałem wtedy Greene’a, Chestertona. W epoce komunistycznej Kościół w Czechach jako wspólnota wiernych znajdował się całkowicie poza sferą publiczną, dlatego nie miałem doświadczenia tej wspólnoty. Dopiero pod koniec lat sześćdziesiątych spotkałem księży, których – po kilkunastoletnich pobytach w więzieniu – reżim zwolnił i „łaskawie” pozwolił im pracować w świeckich zawodach. To były wielkie osobowości. Spotkałem wtedy też ks. Reinesberga posługującego w kościele na Tynie w Pradze – świetnie wykształconego, ze wspaniałym poczuciem humoru. Wiele razy długo z nim rozmawiałem. Mogę powiedzieć, że ujrzałem ludzką twarz Kościoła. Coraz bardziej przekonywałem się, że nie chcę być tylko chrześcijańskim filozofem, ale pragnę też być księdzem. I wtedy miało miejsce ważne wydarzenie w moim życiu i w życiu ludzi należących do tego samego co ja pokolenia. Jan Palach dokonał aktu samospalenia w proteście przeciw agresji Układu Warszawskiego na Czechosłowację i przeciw temu, co działo się w kraju po tej agresji.
Nie znałem Palacha osobiście, choć musiałem go spotykać – byliśmy na tym samym roku studiów na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Karola. Jego czyn bardzo mnie poruszył. Pamiętam rozmowy o tej śmierci wśród chrześcijan; pytania, czy było to samobójstwo czy samoofiarowanie. Sam doszedłem do wniosku, że Palach nie popełnił samobójstwa. Dla mnie był to czyn męczennika, który miał na celu obudzenie z letargu ludzi żyjących wokół niego. Samospalenie było nie tyle protestem przeciw sowieckiej okupacji, ile oskarżeniem początku kolaboracji z okupantami. Palach chciał odbudować nasza dumę narodową.
Zorganizowałem wtedy w pewnym kościele Requiem dla Jana Palacha. Postarałem się przynieść do kościoła jego maskę pośmiertną. Do dziś pamiętam tę noc: idę mostem Karola, do piersi pod płaszczem przyciskam obraz twarzy zmarłego kolegi i toczę z nim wewnętrzną rozmowę. Mówiło się wtedy, że Palach był członkiem grupy, która chciała dokonać wielu aktów samospaleń. On miał być pochodnią nr 1. Tamtej nocy, idąc mostem Karola, myślałem sobie, że właściwie my wszyscy powinniśmy się teraz stać pochodnią nr 2. Śmierć Palacha wymagała naszej odpowiedzi, jednak nie takiej samej. Uświadomiłem sobie, że podobnie jak Palach powinienem poświęcić życie wielkiej idei, nie gonić za karierą i dobrobytem. Wtedy rodziło się we mnie powołanie kapłańskie.
Wiedziałem jednak, że praca gdzieś na wsi w ramach oficjalnych struktur kościelnych uginających się pod komunistycznym reżimem jest nie dla mnie. Mało byłoby też z tego pożytku dla wiernych. Czytałem w tamtym czasie tekst Teilharda de Chardin o księżach-robotnikach. Teilhard napisał, że tak samo jak robotnicy potrzebują księży pracujących wraz z nimi w fabrykach, tak i intelektualiści, naukowcy potrzebują księży pracujących wraz z nimi na wydziałach uniwersyteckich. W pewnym momencie stało się dla mnie jasne, że taka właśnie powinna być droga mojego powołania. Tym bardziej że owych księży-robotnikow znałem z komunistycznej Czechosłowacji. To byli ci, którzy wyszli z więzień i księżmi pozostawali w sekrecie, pracując na co dzień poza Kościołem. Mój mistrz, ks. Josef Zvĕřina, powiadał wtedy, że być może taka będzie przyszłość kapłaństwa: będą księża na parafiach, w klasztorach, ale jako trzeci typ pojawiają się też księża stale pracujący w świeckich zawodach i to nie tylko jako nauczyciele filozofii i teologii w kościelnych uczelniach i szkołach.
Sam chyba jestem właśnie kimś takim – pracuję w pełnym wymiarze godzin jako profesor na świeckim Wydziale Filozofii Uniwersytetu Karola (w parafii uniwersyteckiej oficjalnie jestem na pół etatu).

 

– Jak Ksiądz przeżywa swoją męskość, potrzebę bycia ojcem, samotność?
– Cóż, wydaje mi się, że bardziej dla ludzi jestem dziś bratem niż ojcem. Myślę, że mógłbym być dobrym ojcem rodziny i mężem, ale w kontekście zadań, które wykonuję (praca na uniwersytecie, w parafii, liczne podróże, pisanie książek), zdecydowanie lepiej jest dla mnie być wolnym od tego typu zobowiązań. Czyli celibat w moim przypadku jest dobrym rozwiązaniem, ale mówię tu o moim osobistym doświadczeniu. Dla mnie celibat ważny był szczególnie w czasie, gdy działałem w podziemiu. Nie wyobrażam sobie, bym mógł zdobywać się na odwagę, gdyby wiązało się to z ryzykiem dla mojej rodziny, żony, dzieci. Mógłbym zostać uwięziony lub skrytobójczo zlikwidowany (zdarzały się takie przypadki w podziemnym Kościele). Sam nie wierzyłem, że kiedykolwiek doczekam wolności. Wielkim fanem męczeństwa nigdy nie byłem, a jednak wtedy musiałem brać taką ewentualność pod uwagę.
Dziś bardzo ważna jest dla mnie przyjaźń. Ksiądz bardzo potrzebuje przyjaźni zarówno z mężczyznami, jak i z kobietami. Jestem też ojcem chrzestnym kilkorga dzieci, z którymi mam dobre kontakty. Nie czuję się samotny. Jednakże czasem samotności potrzebuję. Każdego roku spędzam 5 tygodni w pustelni niedaleko pewnego kontemplacyjnego klasztoru w Niemczech. Nie widzę wtedy nikogo, nie mam dostępu do radia i telewizji, nie czytam prasy. Modlę się, sprawuję Eucharystię, piszę (mój stolik umieszczony jest naprzeciw ołtarza). Nie wyobrażam sobie, bym mógł w ciągu roku dobrze funkcjonować fizycznie, duchowo i psychicznie bez tych tygodni samotności. Wtedy rodzą się moje książki. Wszystkie ważne dla mnie dzieła napisałem podczas tych szczególnych rekolekcji. A zacząłem pisać późno – miałem już 50 lat! Cieszę się jednak, że książki te stają się bestsellerami w tym „ateistycznym” kraju i docierają nie tylko do czeskich czytelników.