„Po wakacjach do seminarium przychodziły opinie od proboszczów o tym, jak dany kandydat do kapłaństwa sprawował się w wolnych od nauki miesiącach”. Publikujemy fragment książki „Tischner. Biografia” autorstwa Wojciecha Bonowicza, opowiadający o tym, jak w latach pięćdziesiątych spędzał wakacje przyszły autor „Historii filozofii po góralsku”.
Wakacje w domu były dla Józka czasem zdobywania informacji i odpoczynku. Po dawnemu – dużo czytał, spragniony zwłaszcza świeckich gazet, dużo też chodził w góry. Przeważnie z kolegami z gimnazjum: Józkiem Klamerusem, Tadkiem Pudziszem (który studiował prawo w Krakowie), a najwięcej z Mietkiem Zoniem.
– Jak tylko moja mama zobaczyła Józka przez okno, mówiła: „Idzie ten pieklorz” – opowiadał ksiądz Zoń. – Lubiła go, ale w domu czekała robota, a jak pojawiał się Józek, to było wiadomo, że zaraz mnie gdzieś wyciągnie. Chodziliśmy w Gorce, w Tatry. Na początku to było tylko tuptanie, choć ja już wtedy zaczynałem się wspinać. Jeszcze na leśnictwie uczyłem się wspinaczki na skałkach podkrakowskich. Jako kleryk zrobiłem kurs w Morskim Oku. Nie wiedziałem, czy za to nie wylecę, więc kolegę, który mnie namówił, prosiłem, żeby nie wspominał, kim jestem. Zrobiliśmy wtedy chyba piąte przejście ściśle granią Morskiego Oka. Józkowi się to spodobało. Zacząłem wprowadzać go w Tatry.
Zachowało się zaświadczenie wydane 26 czerwca 1951 roku przez sekretariat UJ, że Józef Tischner jest studentem tej uczelni. Wydano je „celem przedstawienia władzom WOP-u w celu uzyskania zezwolenia na przebywanie w strefie nadgranicznej w okresie wakacyjnym”. Bez takiego zaświadczenia wyprawa w Tatry w tamtym czasie mogła się skończyć poważnymi kłopotami.
– W któreś wakacje – opowiadał ksiądz Zoń – próbowaliśmy dostać się na Słowację i stamtąd trochę się powspinać. Po różnych tarapatach dotarliśmy do Kaczej Doliny. Jest tam koliba, potężny głaz, a pod głazem dziura, obudowana kamieniami, gdzie można się przespać. Wyznaczyliśmy trasę na następny dzień, położyliśmy się, śpimy. Rano budzę się i zaczynam pakować, a Józek mówi, że nie pójdzie. Trochę żałowałem, bo nawet mieliśmy jaki taki sprzęt, o co nie było łatwo. Ale Józek stanowczo: »Nie idę«. Ewakuujemy się więc na Łysą Polanę, żeby przejść granicę. Dopiero jak przeszliśmy, pytam Józka: „Dlaczegoś nie chciał iść?” A on: „Śni mi się: leżymy w kostnicy, między trupami. No to ja chodu stamtąd, ale kiedy przekraczam próg, jeden nieboszczyk chwyta mnie za nogę i mówi: »Dziś ten będzie nasz«”.
Józek bardzo często zapraszał w wakacje do Łopusznej kolegów z seminarium. – Pojechałem do niego latem 1953 roku – wspomina ksiądz Marian Jakubiec. – Wzięli mnie wtedy z Zoniem na Granaty i Zawrat, myśleli, że im nie podołam. Dziwili się, że nie spuchłem, a ja jeszcze z liceum miałem srebrną odznakę górską. Innym razem wybraliśmy się z Józkiem na Turbacz. Złapał nas deszcz, schowaliśmy się w bacówce. A chwilę później wchodzi chyba z piętnaście góralek z grzybami, malinami… Józek, jak zwykle, pełen dowcipu, zaczął kawały gwarą opowiadać. Próbowałem się dołączyć, to mi powiedziały: „E, panocku, wyście nie stela”.
W końcu Tischner przełamał lęk i zaczął się wspinać. Polubił szczególnie okolice Hali Gąsienicowej. Mietek Zoń ciągnął go jednak nad Morskie Oko. Tam po raz pierwszy otarli się razem o śmierć.
– Jest tam taka piękna ścianka, z Bańdziocha na Mięguszowiecki, skała nadzwyczaj trudna. Rozbiliśmy namiot w kosówce, nielegalnie, wcześnie rano zbieramy się. Zatrzymałem się jeszcze przed kapliczką, pomodliłem, wychodzimy, a na naszej drodze są już wspinacze. Nie wiem czemu zamiast skręcić do Bańdziocha, wybrałem drogę w lewo, na przełączkę. Pogoda się zmienia, siąpi, byłem jakiś taki otępiały, mówię: „Józek, prowadź”. Józek, zamiast iść granią prosto, skręcił w stronę Żabiej. Po jakimś czasie woła, że nie wie, co dalej. Mgła, prawie nic nie widać. Mówię, żeby asekurował, dochodzę do niego i rzeczywiście – ani tak, ani owak. A tu już siąpawica dokumentna, w takiej sytuacji strużynka robi się potokiem. Jeszcze trochę i polecimy. Nie ma rady, trzeba uciekać, tylko że nie wiadomo, co pod nami, jaka przepaść. Zjedziesz i co – będziesz wisiał? Musisz mieć oparcie. „Józek”, mówię, „odłup kawałek kamienia, puść i słuchaj, czy możemy zjeżdżać czy nie”. Po jakimś czasie słychać kamyk. Doczołgałem się do niego na dupie, na takim maleńkim wrąbku jak żyletka założyłem stanowisko asekuracyjne – żeby tylko linę przytrzymać. Mówię: „Józek, zjeżdżaj”. Zjechał. „Jest półka?” „Jest”. Kolej na mnie. A ta lina nylonowa, jak nasiąkła deszczem, była jak gumka; jak by tak zjechała odrobinę, to już po mnie. No ale udało się. Wybroniliśmy się tymi zjazdami.
Do namiotu dotarli przemoczeni. „Rano Józek poszedł do schroniska, ja odpoczywałem w namiocie”, wspominał przy innej okazji Zoń. „Kiedy wrócił, był cały blady. Dowiedział się, że ci faceci, taternicy, których widzieliśmy, jak wspinają się przed nami, ściągnęli ciała dwóch turystów, którzy zginęli na tej trasie. Być może jak szlibyśmy za nimi, to byłyby cztery ciała, a nie dwa” .
W górskich przeżyciach był jeden element niezwykle ważny dla kogoś, kto chciał uporządkować swoje doświadczenia wojenne i powojenne: sprawa „gry ze śmiercią”. Tischner wielokrotnie wspominał, że w tych i następnych latach wiele się nad śmiercią zastanawiał. Pamiętał wrażenie, jakie zrobiła na nim lektura listów pisanych przez członków francuskiego ruchu oporu z więzienia, pomiędzy wyrokiem śmierci a rozstrzelaniem. Do tego dochodziły rozmowy z kolegami, którzy do seminarium przyszli z partyzantki czy z frontu. Jeden z nich brał udział w akcji pomocy dla powstańców warszawskich. Postrzelony w głowę podczas przeprawy przez Wisłę, stracił wówczas oko. W ostatniej chwili przed utratą przytomności odpiął jeszcze raportówkę i wrzucił ją do wody… Motyw sprawdzenia się w podobnych sytuacjach pojawiał się już w młodzieńczych opowiadaniach Tischnera. Wychowany w atmosferze wzmożonej troski rodziców – z uwagi na przebytą we wczesnym dzieciństwie chorobę – sam był raczej rozważny, ostrożny. Musiało go nękać pytanie: jak ja zachowałbym się na ich miejscu? Góry dawały namiastkę tego rodzaju przeżyć.
Po latach w jego rozważaniach etycznych pojawi się pojęcie „sytuacji granicznej”, zaczerpnięte z pism Karla Jaspersa. U Tischnera „sytuacje graniczne” to przede wszystkim momenty ryzyka, konfrontacji ze śmiercią. W takich momentach wydaje się, że z człowieka opadają wszystkie zasłony, i nawet sam dla siebie człowiek staje się nagle kimś innym. „Jesteśmy naprawdę tacy, jacy jesteśmy w sytuacjach granicznych. Nasze codzienne zachowanie się jest przybieraniem masek” . Przeszedłszy przez tego typu doświadczenia, człowiek zaczyna traktować inne swoje sprawy z większym dystansem. Sprawdziwszy się tam, gdzie w grę wchodziło największe ryzyko, zachowuje swobodę w sytuacjach, które takiego ryzyka nie wymagają.
„Raz Józiu z Marianem chcieli mnie nauczyć pływać”, wspomina wakacje z braćmi Kazimierz Tischner. „To były czasy, kiedy już Mietek Zoń zaciągnął Józia w taternictwo i były u nas liny. Bracia wyszli ze mną na most nad Dunajcem, w miejsce, gdzie było zakole, a nurt nie był bardzo silny. Uwiązali mnie za pas linami (żebym się nie utopił) i z mostu trzymali, ucząc pływać. Kiedy trzeba było, to mnie podciągali” .
Pod koniec września klerycy wracali do seminarium na rekolekcje. Trzeba było na powrót włożyć sutanny, które – mimo obowiązku noszenia ich w każdej sytuacji – przez większą część wakacji spoczywały w szafach. Zapobiegliwsi przywozili zapasy żywności, niewielkie, bo w pokojach nie było przecież lodówek. W ślad za klerykami przychodziły opinie od proboszczów o tym, jak dany kandydat do kapłaństwa sprawował się w wolnych od nauki miesiącach.
Książkę Wojciecha Bonowicza „Tischner. Biografia” można zamówić tutaj.