„Nie emigruję. Zostaję”, pisze w swojej stałej rubryce „Kościół – mój dom” Janusz Poniewierski. Jego tekst, który ma formę listu do przyjaciela, publikuje wakacyjny „Znak” (nr 770-771).
Drogi J.,
dotarła do mnie informacja o Twoim – ufam, że nie definitywnym – zerwaniu z Kościołem rzymskokatolickim. Nie ukrywasz, że Twoja decyzja ma związek z emisją filmu „Tylko nie mów nikomu”. Dobrze rozumiem stan ducha, w jakim się znalazłeś; ja sam po obejrzeniu obrazu braci Sekielskich niemal wpadłem w depresję. Na własne oczy zobaczyłem bowiem zło, jakiego dopuszczali się niektórzy księża, korzystając przy tym ze statusu „pomocników” Boga, „zastępców” Chrystusa – i uświadomiłem sobie, że to, co ujrzałem, to zaledwie wierzchołek góry lodowej. A działo się to wszystko w Kościele, który obaj kochaliśmy i traktowaliśmy jak „matkę”.
Powtórzę, co napisałem: rozumiem Cię doskonale, sądzę jednak, iż sam grzech ludzi Kościoła – nawet tak straszny, że aż „wołający o pomstę do nieba” – nie skłoniłby Cię do odejścia. Zbyt dobrze pamiętam nasze rozmowy po lekturze Świętego Kościoła grzesznych ludzi pióra nieodżałowanego ks. Jana Kracika i Twoją żarliwą (nierzadko podejmowaną również publicznie) obronę Eklezji: wspólnoty, którą ustanowił sam Chrystus.
Domyślam się zatem, że decydującą rolę w porzuceniu przez Ciebie Kościoła (pojmowanego przede wszystkim jako instytucja) odegrał sposób, w jaki jego hierarchia reagowała na zło popełniane przez osoby duchowne.
Podejrzewam, że – widząc cały system tuszowania pedofilii – „poczułeś w końcu wstręt, odrazę i niepohamowaną złość” (to cytat z jednego z listów, zamieszczonych ostatnio w internecie; pokazałeś mi go, mówiąc, że w pełni się z nim solidaryzujesz). Że straciłeś do Kościoła zaufanie. Że masz go już dosyć!
Nie ująłbym tego aż tak ostro, niemniej – przyznaję to – także i we mnie w tych dniach przelała się przysłowiowa czara goryczy. Napełniała się ona powoli, przez lata dość intensywnych kontaktów z Kościołem instytucjonalnym. Aż w końcu zrozumiałem, że nie jestem mu do niczego potrzebny (rzecz jasna, poza poprawianiem statystyk i byciem potencjalnym klientem tego specyficznego „zakładu usług” w branży duchowości). Że on nawet nie ma ochoty mnie wysłuchać; że w ogóle nie jest ciekaw, kim jestem (mówiąc o sobie, mam oczywiście na myśli wielu z nas, szeregowych członków Kościoła – i nie chodzi tu wyłącznie o ludzi świeckich).
Pomimo to – inaczej niż Ty – nie zamierzam z Kościoła odchodzić. Chcę w nim pozostać, bo głęboko wierzę, że – bez względu na grzechy popełniane przez jego „funkcjonariuszy” i obecne w wielu jego strukturach – wciąż jest on wybraną i kochaną „oblubienicą” Chrystusa.
Przekonuje mnie – zasłyszana kiedyś z ust ks. Tomáša Halíka – wizja Jezusa stojącego nad brzegiem Jeziora Galilejskiego i namawiającego apostołów, zmęczonych i wściekłych z powodu nieudanego całonocnego połowu ryb, by podjęli jeszcze jedną próbę. „Można by się spodziewać, że każdego, kto by im tak mówił (…), raczej zrugają i przegonią. Właściwie powinni Mu powiedzieć, żeby sobie poszedł. Ale [oni] mówią: »Ze względu na Twoje imię«, ponieważ to Ty nam to mówisz – spróbujemy raz jeszcze”.
Czuję się dzisiaj jak ten galilejski rybak. Patrząc po ludzku, myślę, że nie warto w tym Kościele pozostać, ale skoro Ty, Panie, o to prosisz…
Ale jest jeszcze drugi powód mojej tu obecności. Pamiętam schyłek PRL-u i kolegę namawiającego nas obu na emigrację. Obaj w końcu zostaliśmy w Polsce – i stało się tak przecież nie tylko (i nie przede wszystkim) dlatego, że baliśmy się zaczynać od nowa. Chodziło o coś więcej…
Dziś również pojawia się przede mną pokusa duchowej emigracji. Nie skorzystam z niej choćby po to, by – ramię w ramię z papieżem Franciszkiem, z wnętrza, a nie tylko jako zewnętrzny obserwator – pomóc Kościołowi, ażeby przestał przypominać „jaskinię zbójców” i na powrót stał się wiarygodnym świadkiem Ewangelii.
Przez lata wtłukiwano nam katechizmową prawdę, że Kościół tworzą nie tylko osoby duchowne, ale że jesteśmy nim my wszyscy. Pora to wreszcie naprawdę usłyszeć – i to nie tylko w kontekście przykazań kościelnych (przypominających, że „wierni są zobowiązani dbać o potrzeby Kościoła”). Najwyższy czas, by z przekonania, iż przysługuje nam zaszczytne miano obywateli Kościoła, wyciągnąć praktyczne wnioski.
Kościół – lud Boży, za który swe życie oddał Jezus Chrystus – to sprawa zbyt poważna, abyśmy mieli ją pozostawić w rękach samych tylko księży i biskupów.
Proszę, przemyśl to raz jeszcze. I wróć do nas! Kościół bez Ciebie – bez Twojej prawości i bezkompromisowości – jest dużo uboższy.
J.
Więcej informacji o najnowszym miesięczniku „Znak” można znaleźć tutaj.