„Nie mogę i nie chcę oceniać ludzkich rozstań z wiarą. Są rozmaite rozstania, podobnie jak są rozmaite sposoby przeżywania wiary”, pisał ks. Józef Tischner. „Chcę powtórzyć: wiara nie jest spokojnie płynącym strumieniem, lecz wielkim wewnętrznym sporem człowieka o siebie, o swą miłość, o swego bliźniego i swego Boga”.

 

Zachęcamy bardzo do lektury fragmentów eseju „Wiara w godzinie przełomu”, którego całość można przeczytać w książce „To co najważniejsze”. Książka od kilkunastu tygodni utrzymuje się na liście bestsellerów księgarni internetowej Wydawnictwa Znak. Można ją zamówić tutaj.

 

Święty Paweł napisał: „Któż nas odłączy od miłości Chrystusa? Czy prześladowania, czy śmierć…?”. Nie ma takiej siły, bowiem „miłującym wszystko pomaga do zbawienia”. Słowa te kryją dramat. Z pewnością są wyrazem dumy człowieka z własnego człowieczeństwa, które jest wyższe niż demoniczne moce doczesności, a które odznacza się zdolnością do bezwzględnej wierności. Są jednak również przejawem tragizmu: czy miłość nie bywa złudzeniem miłości i czy nie potrafi sprowadzić człowieka na bezdroża? Czy nie lepiej byłoby niejednemu, gdyby uciekł od pewnych „miłości”? Jest tyle miłości, które wiodą na zatracenie…

Trzeba podkreślić, że naszej wierze w wybranie towarzyszy niepokój: czy wszyscy są wybrani? Czy jest możliwe, by Bóg jednych wybrał, a innych porzucił? To był wielki problem Hioba. Hiob, tak jak przed nim Abraham, „wbrew nadziei uwierzył nadziei”. Czy dobrze, że uwierzył? Czy dobrze, że powierzył się bez reszty w ręce Boga? Może gdyby nie uwierzył, że to Bóg zesłał na niego chorobę, poszedłby – jak zauważył kiedyś Leszek Kołakowski – do dermatologa, a nie czekał na Boskie zmiłowanie. Czy miłość Hioba do Boga nie była dla niego zgubą? W naszych czasach miliony ludzi znajdują się w sytuacji podobnej do sytuacji Hioba. Kiedy czytamy Heban Ryszarda Kapuścińskiego, książkę o głodującej i krwawiącej Afryce, przed naszymi oczami przewijają się obrazy z piekła rodem. Kto ma jeszcze odwagę mówić o „wybraniu” i „uznaniu”? Podobne sceny przychodzą ku nam z naszej własnej przeszłości: Oświęcim, Kołyma… Warłam Szałamow opisuje wrażenie, jakie zrobił na nim tomik poezji, który wpadł mu do rąk na Kołymie. Nie o to chodzi, że był to głos z innego świata, ale o to, że był to głos absurdu. W świecie, w którym zbrodnia była czymś normalnym, poezja stała się czymś absurdalnym. Czy podobnym absurdem nie jest ewangeliczna mowa o „wybraniu”? Czy trwanie przy wierności nie prowadzi do zguby?

Friedrich Nietzsche powiedział: „Człowiek staje się ateistą, gdy poczuje się lepszy od swego Boga”. Søren Kierkegaard w rozważaniach nad dylematami Abrahama dodał: po przygodach z wierzącym ojcem „Izaak stał się ateistą”. Pamiętamy też, jakie owoce zrodził widok cierpienia dzieci w duszy Dostojewskiego.

Może jednak są siły, które odrywają człowieka od wiary w miłość Chrystusową? Nie muszą to być siły demoniczne. Człowiek czasami woli odebrać Bogu istnienie, niż oskarżyć Go o winę niedopełnionego wybrania. Aby nie rzucać kamieniami w niebo, człowiek postępuje tak, jakby niebo było puste. Jak długo nie ma Boga, tak długo nie ma Jego winy. Tak rysuje się jedna z dróg odejścia od Boga – nie w imię zapomnienia o Nim lub nienawiści do Niego, ale w imię miłości.

Spór o wiarę w Boga znajduje odbicie w wewnętrznym sporze człowieka z samym sobą. Rodzi się pytanie: co jest w stanie ocalić świat od złego? Praca rozumu czy modlitwa o zbawienie? Modlitwa o zbawienie oznacza otwarcie na ofiarę. Aby zbawić świat, trzeba złożyć ofiarę, i to ofiarę z życia. Kto ma złożyć tę ofiarę? Człowiek? Bóg? Bóg–człowiek? Wszystko jedno. Czy jednak samo oczekiwanie na ofiarę, dopuszczenie możliwości ofiary, a tym bardziej domaganie się ofiary, nie wydaje się zamaskowaną formą okrucieństwa? Rozum wzdraga się przed taką perspektywą, proponuje inną drogę – mówi: „Róbmy wszystko, ale nie wymagajmy od nikogo ofiar; zwłaszcza nie wymagajmy tego od naszego Boga”. I tak we wnętrzu człowieka rozum spiera się z potrzebą poświęcenia, a potrzeba poświęcenia spiera się z rozumem. Czy to także nie jest odejściem od religii? Jest odejściem od „religii zbawienia”, ale uznaniem dla „religii objawienia”: korzystajmy ile się da z objawienia, aby poprzez nie osiągnąć zbawienie. Wszystko inne grozi popadnięciem w „religię okrucieństwa”. To też wytycza drogę odejścia.

Jest jeszcze inne niebezpieczeństwo, zagrażające wierze w „wybranie”, niebezpieczeństwo, na które zwraca uwagę psychoanaliza. Można rozbudzić w człowieku instynkt masochistyczny i wtrącić go w stan swoistego „rozkochania” w cierpieniu. Można uczynić cierpienie częścią aksjologicznego Ja – częścią siebie. Kim wtedy jestem? Jestem raną, jestem wielkim bólem, jestem niezagojoną blizną. Wiszę na krzyżu i mój krzyż jest moją chlubą. Można tak pokochać krzyż, że się zrezygnuje z zejścia z krzyża w dniu zmartwychwstania. Zejście z krzyża oznaczałoby bowiem odebranie człowiekowi męczeńskich „odznaczeń”. Instynkt masochistyczny pozostaje jednak w ścisłym związku z sadyzmem. Wtedy ten, kto cierpi, nie znosi widoku szczęśliwych. Inni też powinni cierpieć. A jeśli chwilowo nie mają powodu do cierpień, powinni cierpieć dlatego, że męczennik cierpi, a oni nie. Ukrzyżowana „wiara” nie jest w stanie znieść obok siebie widoku krzyży, na których nie ma żadnego łotra. Bóg jeden wie, ile w dzisiejszych polskich głosach o nieprzebaczanie komunistom jest wołania o zaludnienie Golgoty.

Nie mogę i nie chcę oceniać ludzkich rozstań z wiarą. Są rozmaite rozstania, podobnie jak są rozmaite sposoby przeżywania wiary. Jest wiara bohaterów Pieśni nad pieśniami, wiara Jonasza siedzącego w brzuchu ogromnej ryby, jest wiara Maryi, wiara Piotra, wiara Pawła. Każda jest inna, wystawiona na inne pokusy. Podobnie rzecz się ma z niewiarą. Z pewnością można robić porównania, ustalać podobieństwa i różnice, konstruować typologie, ale zawsze pozostaje świadomość abstrakcji. Chcę powtórzyć: wiara nie jest spokojnie płynącym strumieniem, lecz wielkim wewnętrznym sporem człowieka o siebie, o swą miłość, o swego bliźniego i swego Boga.

Czy są jakieś znaki na ziemi i niebie, że człowiek jutra będzie wewnętrznie dojrzewał poza dramatem Abrahama i Hioba, że nie będzie mierzył swej dobroci miarą dobroci Boga, że pójdzie przez życie tak, jak go poprowadzą jego instynkty i podstawowe potrzeby? Nic na to nie wskazuje. A gdyby tak być miało, mielibyśmy przed sobą wielce żałosną perspektywę. Życie ludzkie jest dramatyczną grą. Idzie nie tylko o to, co człowiek ma robić, by nie przegrać swego losu, ale przede wszystkim o to, w jakim dramacie ma mieć udział. Chrystus jest propozycją dramatu, propozycją „gry”. Nikt nie musi podjąć tej propozycji. Czujemy wszelako, że jest to propozycja niezwykła. Godność człowieka zależy od tego, w jakim dramacie bierze udział. Bez Chrystusa bylibyśmy jeszcze bardziej ubodzy, zagubieni i ślepi na samych siebie.

Niekiedy w spór o kształt wiary wtrąca się duszpasterz. Mądry duszpasterz może zrobić wiele dobrego, głupi sieje niebywałe spustoszenia. Czy jednak jakiś duszpasterz jest zdolny do tego, by podtrzymać w cierpiącym człowieku wiarę w absolutne wybranie? Nie, nie jest zdolny. Urząd natrafia tu na nieprzekraczalną granicę. Wiara jest łaską i urząd o tym wie. Cokolwiek by się krytycznie powiedziało o urzędzie, przekonanie, że ostatecznie „wiara jest łaską”, stanowi zdecydowane samoograniczenie roszczeń do totalnej władzy nad człowiekiem. Trzeba to uznać i trzeba powiedzieć, że pielęgnując to przeświadczenie, Kościół dowodzi swej wielkości.