Rafał Woś pisze o swoim rozczarowaniu. Wojciech Bonowicz – o tym, jak rozumieć użyte przez Tischnera pojęcie. Przez łamy „Tygodnika Powszechnego” przetoczyła się dyskusja o tym, co wydarzyło się przed 30 laty.

 

Rafał Woś w tekście „Homo sovieticus po latach” („TP” nr 22/2019) wraca do artykułów i wystąpień ks. Józefa Tischnera z początku polskiej transformacji. I jest wobec nich bardzo krytyczny.  Pisze w pewnym momencie: „Nie mogę darować Tischnerowi, że wolał występować w spotach Kongresu Liberalno-Demokratycznego, zamiast napisać drugi tom >>Etyki solidarności<<: traktat o godności pracy na świeżo zbudowanym wolnym rynku”.

Oto fragment jego artykułu: „Czytany dziś tekst [Tischnera] >>Homo sovieticus między Wawelem a Jasną Górą<< (opublikowany w maju 1990 r. na pierwszej stronie >>Tygodnika Powszechnego<<) może rozczarować – zwłaszcza tych, którzy poznali Tischnera później, jako sypiącego anegdotami księdza-górala-intelektualistę, a od pewnego momentu także celebrytę, bez którego nie mógł się nawet obejść pierwszy odcinek polskiej wersji >>Ulicy Sezamkowej<<. W tekście z 1990 r. Tischner w tonie dość suchym diagnozuje, że choć upadł w Polsce komunizm, to jednak >>człowiek sowiecki<< zagnieździł się w Polakach głęboko. Autor operuje tu dość wysokim stopniem ogólności. Nie do końca wiadomo, czy chodzi mu bardziej o sovieticusa siedzącego w polskim Kościele (wśród wiernych? wśród hierarchów?), czy może jednak jest to diagnoza odnosząca się do całego społeczeństwa. >>Zawsze pełen roszczeń, zawsze gotów do obwiniania innych, a nie siebie, chorobliwie podejrzliwy, przesycony świadomością nieszczęścia, niezdolny do poświęcania siebie<< – oto charakterystyka figury, której nazwę Tischner zaczerpnął z pism rosyjskiego dysydenta Aleksandra Zinowiewa.

Być może ów tekst zostałby szybko zapomniany, gdyby nie późniejsze o pięć miesięcy wystąpienie telewizyjne autora. Był 28 listopada 1990 r. Trzy dni wcześniej inteligencka Polska doznała pamiętnej traumy: Tadeusz Mazowiecki odpadł z gry o prezydenturę już w pierwszej turze. I to z kim? Ze Stanisławem Tymińskim, postacią obśmiewaną w kampanii jako >>przybysz z najmroczniejszych zakamarków Peru<< czy >>Kaszpirowski polskiej polityki<<. Telewizja – wciąż kontrolowana przez ludzi Mazowieckiego – stoi dla Tischnera otworem, a ksiądz korzysta z zaproszenia. Występuje z ostrym publicystycznym komentarzem. Mówi: >>Wybory są dla mnie przede wszystkim dniem pewnej prawdy. Oto w tym dniu ujawnił swą obecność między nami homo sovieticus – człowiek sowiecki. W ostatnią niedzielę pokazał swoją prawdziwą twarz<<. Po czym znów daje opis: sovieticus to ten Polak, który kiedyś ustawił się przed straganem z obietnicami komunistów. Popierał komunizm dopóty, dopóki na straganie był towar. A kiedy się skończył, podniósł bunt. Teraz stragan został wymieniony. Ale sovieticus wciąż się domaga. Tym razem od ludzi Solidarności, którzy stanęli za ladą. Ten bezwolny i interesowny sovieticus jest zakałą polskiej demokracji. Skłonny zaakceptować każdego proroka, który obieca mu pewną bezodpowiedzialność i pewien stopień konsumpcji. Może podpalić katedrę, byle sobie przy tym ogniu usmażyć jajecznicę.

Przygotowując się do pisania przeczytałem sporo tekstów Tischnera i o Tischnerze. Wydaje mi się, że potrafię zrozumieć, dlaczego to powiedział. Jednocześnie mimo wszystkich tych lektur wciąż nie potrafię zaakceptować tego, że to powiedział”, konkluduje ten fragment artykułu Rafał Woś.

Kolejny numer „Tygodnika” (nr 23/2019) przyniósł głos polemiczny: artykuł Wojciecha Bonowicza „Kołysanki nad uchem”. Ściśle rzecz biorąc, tekst Bonowicza był próbą pokazania kontekstu, w jakim Tischner zdecydował się sięgnąć po pojęcie użyte pierwotnie przez Zinowiewa, a także przybliżenia, jak on sam je rozumiał.

„Kiedy tuż po wyborach jesienią 1990 r. Tischner powiedział w telewizji o tym, iż ujawnił swoją obecność między nami homo sovieticus, miał na myśli nie tyle konkretnych ludzi, ile pewien odruch pielęgnowania złudzeń. Tischner zwracał uwagę, że świat, który właśnie odchodził w przeszłość, szybko zaczął być mitologizowany. Mówiono: w PRL-u wszyscy mieli pracę, stać ich było na skromne, ale godne życie, ludzie byli dla siebie lepsi itd. Dopiero kiedy pojawił się Balcerowicz, >>małpa z brzytwą<<, jak go wówczas publicznie nazwano (tak, tak, język debaty publicznej był ostry i wtedy), wszystko się załamało. >>Stara władza może i wyzyskiwała lud, ale śpiewała mu także kołysanki nad uchem. Nowej władzy ani się śni taki śpiew<<, zauważał Tischner w artykule >>Cierpkie winogrona a chytrość rozumu<<.

Telewizyjne wystąpienie rzeczywiście ściągnęło nań falę krytyki; pisałem o tym już kilkakrotnie, więc zacytuję sam siebie. Po raz pierwszy >>pojawiła się tak wyraźna rysa między nim a częścią opinii publicznej. Tischner był krytykowany z prawa i z lewa: przez tych, którzy uważali, że nie można oskarżać narodu polskiego o uleganie sowieckim wpływom, i tych, którzy argumentowali, że w komunizmie plusy przeważały nad minusami. Źródłem nieporozumień było do pewnego stopnia samo pojęcie: homo sovieticus to nie zespół cech, które można by przypisać tej czy innej osobie, ale raczej pewne zjawisko, postkomunistyczna forma ‘ucieczki od wolności’<<. Natomiast >>pychy intelektualisty<< i >>pogardy dla prostego człowieka<<, o których pisał Władysław Siła-Nowicki, ja w wystąpieniu Tischnera nie usłyszałem (…)

Inaczej niż Rafał Woś”, pisze dalej Bonowicz, „nie lekceważyłbym też artykułu >>Homo sovieticus między Wawelem a Jasną Górą<<. Na kilka miesięcy przed wspomnianym występem w telewizji Tischner zarysował w nim najważniejsze wątki przyszłej krytyki. Przede wszystkim jednak – homo sovieticusowi przeciwstawił człowieka solidarności, wskazując trzy elementy, które na ruch Solidarności wywarły szczególny wpływ: ideę dialogu, prymat osoby przed pracą oraz świadomość narodową jako świadomość etyczną. Bez nich, pisał, ruch ten, jeśli w ogóle by zaistniał, miałby charakter >>sekciarski, partyjny, wąski<<.

Czytając ten artykuł, chwilami można istotnie odnieść wrażenie, jakby Tischnerowi mieszały się plany: czy mowa o całym społeczeństwie, czy tylko o Kościele? Ale w tamtej rzeczywistości plany faktycznie mieszały się ze sobą: Kościół stanowił jedyne forum, na którym można było przedstawiać alternatywne propozycje ideowe, a jednocześnie przenikały doń na różny sposób trucizny, które zatruwały całe społeczeństwo. W Kościele dokonywało się przezwyciężenie komunizmu, ale było w nim też miejsce na >>wiarę legalistyczną, wiarę ucieczki od rzeczywistości<<, a także na >>nieodpowiedzialność z pretensjami<<. Jeśli Kościół miał pomóc społeczeństwu w przejściu do wolności, musiał – taka jest finałowa teza Tischnera – odkryć w sobie te złogi i podjąć dzieło odnowy. Skorzystałby na tym nie tylko on, ale i rodząca się demokracja. Jeszcze raz podkreślę: homo sovieticus w tym i innych tekstach to nie konkretne środowisko, grupa czy klasa, lecz fenomen, zjawisko, którego elementy odkryć może w sobie każdy”.

To oczywiście tylko jeden watek dyskusji między Wosiem a Bonowiczem. Oba teksty odnoszą się bowiem także do kształtu polskiej transformacji i do szerszego sporu o to, czy musiał on wyglądać tak, jak wyglądał, i jaka byłaby dziś Polska, gdyby wybrano alternatywne scenariusze. Zachęcamy do uważnego przeczytania obu artykułów. Artykuł Rafała Wosia znajduje się tutaj.  A polemikę Wojciecha Bonowicza można przeczytać tutaj.