„Po wojnie rzucaliśmy się na wiedzę jak spragnieni na wodę”, wspominał ks. Józef Tischner. Niektórzy uczniowie przychodzili do szkoły z bronią, żeby… uspokoić kolegów, którzy przeszkadzali w lekcjach. Bywało, że zastraszano nauczycieli, ale nie tych, którzy dużo wymagali, tylko tych, którzy źle uczyli. Publikujemy fragmenty książki „Tischner. Biografia” Wojciecha Bonowicza, poświęcony pierwszym latom spędzonym przez jej bohatera w gimnazjum.
Zamknięte przez Niemców Gimnazjum im. Seweryna Goszczyńskiego w Nowym Targu wznowiło działalność dwa tygodnie po zajęciu miasta przez Rosjan. W okazałym ceglanym gmachu przy placu Krasińskiego mieścił się wówczas szpital wojskowy, a następnie sanatorium dla sowieckich żołnierzy. Zajęcia odbywały się więc najpierw w opróżnionych sklepach wzdłuż ulicy Waksmundzkiej, a następnie w budynku apteki przy Szaflarskiej. Klasy były przepełnione, uczniowie siedzieli na podłodze, parapetach i stopniach. Najstarsi, by nadrobić stracony czas, przerabiali program skrócony – w ciągu roku zaliczali nawet trzy klasy. Józek Tischner do lipca 1945 roku zrobił w ten sposób drugą klasę i po wakacjach rozpoczął naukę w trzeciej.
„W drugiej klasie gimnazjum musiałem nadrabiać różne przedmioty, między innymi łacinę, i dojeżdżałem z Rogoźnika do Nowego Targu na dodatkowe lekcje” – opowiadał Annie Karoń-Ostrowskiej. „Zbliżała się wiosna, front był jeszcze niedaleko, ciężkie transporty zupełnie zniszczyły drogi i Rosjanie łapali, kogo się dało, żeby te drogi naprawiać. Zwinęli mnie na rynku w Nowym Targu i włączyli do ogromnej kolumny. Ta kolumna szła akurat w stronę mojego domu w Rogoźniku, więc nie miałem specjalnych powodów, żeby w niej nie iść. Niemniej widziałem, jak koledzy zwiewali bardzo zręcznie: ktoś złapał porzuconą łopatę i mówił: »Czego ode mnie jeszcze chcecie? Ja tu drogę naprawiam!«, ktoś inny udał się za krzak za przyrodzoną potrzebą i już nie wyszedł, tyle go widzieli. W każdym razie, jak doszliśmy na miejsce robót w Rogoźniku, to z tej ogromnej kolumny zostało już niewielu ludzi. A Rosjanie postanowili jeszcze spisać tych, których złapali. To spisywanie trwało bardzo długo, bo trzeba było wszystko przesylabizować na bukwy, a przy moim nazwisku szło to szczególnie ciężko. Zaczął się robić wieczór, no i już nie było po co zabierać się do roboty, zwłaszcza że Rosjanie mieli zasadę, iż socjalistyczna brygada pracy kończy o czwartej czy o piątej po południu, już dokładnie nie pamiętam. W dodatku okazało się, że był tam w pobliżu mój ojciec, który też przy remoncie drogi pomagał. Jak mnie zobaczył w tej kolumnie, opieprzył strasznie Rosjanina, który tę kolumnę prowadził, że jak oni mogą brać dziecko do przymusowych robót. Ojciec był bardzo energiczny, miał taki sposób bycia kierownika szkoły, więc Rosjanin się przestraszył i mnie bez problemów zwolnił”.
2 maja wojsko opuściło budynek gimnazjum. Razem z łóżkami i sprzętem medycznym omal nie wyjechało wyposażenie szkoły, ale dyrektorowi Piusowi Jabłońskiemu udało się powstrzymać rabunek. Sale były zdewastowane, sprzęty rozszabrowane, w kątach walały się zużyte bandaże i gipsowe łuski. Zwożono meble i książki z biblioteki, przez lata okupacji przechowywane w prywatnych domach. Już trzy dni po odjeździe żołnierzy do pospiesznie wysprzątanej i odmalowanej szkoły wkroczyła młodzież.
Przez kolejne miesiące nauka w odzyskanym budynku toczyła się równolegle z remontami. Wykorzystywano każdy wolny dzień. W sylwestra 1945 roku zrywano zniszczone podłogi w jednej z klas na pierwszym piętrze. Nagle oczom pracowników ukazały się ładunki wybuchowe, których Rosjanie nie wykryli podczas wcześniejszego rozminowywania szkoły. Wezwano wojsko. Okazało się, że przez ostatnie miesiące młodzież uczyła się, mając pod nogami… pięćdziesiąt kilogramów trotylu i minę talerzową.
Józek Tischner mieszkał już wówczas w Nowym Targu, na stancji, w małym domku przy ulicy Ludźmierskiej (później przeniósł się do bursy). „Po wojnie rzucaliśmy się na wiedzę jak spragnieni na wodę” – wspominał. Książek było niewiele, podstawę stanowił wykład nauczyciela. – Do historii w liceum były trzy podręczniki, w dodatku każdy inny – opowiada Maria Marek (z domu Chudoba). – Zaraz po lekcjach zbieraliśmy się w kilka osób, porównywaliśmy notatki, sprawdzaliśmy w podręcznikach i tak wspólnie opracowywaliśmy dany temat. Potem to opracowanie szło do innych, oni czytali, odpisywali, zeszyt wracał do właściciela późnym wieczorem albo na drugi dzień rano.
Zespół nauczycieli był wyjątkowy, większość miała piękną kartę z lat okupacji. Dyrektor Pius Jabłoński był pełnomocnikiem tajnej oświaty na powiat nowotarski; dwukrotnie aresztowany, przetrzymywany w zakopiańskiej willi Palace (nazywanej „katownią Podhala”), nie zaprzestał prowadzenia podziemnej pracy nauczycielskiej. W 1942 roku groziło mu za to wywiezienie do obozu, zdołał jednak zbiec i do końca okupacji ukrywał się w Dolinie Będkowskiej. To jego uporowi należy przypisać tak szybkie uruchomienie gimnazjum po wojnie.
Dyrektorem był jednak krótko. Władzy, która nastała, nie podobało się, że powierzona mu młodzież z niechęcią odnosi się do nowej rzeczywistości, a część wprost współpracuje z antykomunistycznym podziemiem. Za obronę uczniów aresztowanych przez Urząd Bezpieczeństwa Jabłoński sam został zatrzymany i 1 listopada 1946 roku przewieziony do więzienia w Krakowie. W sfingowanym procesie oskarżono go o kontakty z podziemną organizacją Wolność i Niezawisłość i skazano na dwa lata pozbawienia wolności w zawieszeniu na jeden rok. W dzienniku Tischnera opisana jest przejmująca scena, kiedy po uwolnieniu dyrektora uczniowie spotykają go przypadkiem w Krakowie. Wielu chłopców na jego widok ze wzruszenia nie potrafi powstrzymać łez.
Tajnym nauczaniem w czasie wojny zajmował się też historyk Józef Grzybek. Był wymagającym nauczycielem. Lekcje rozpoczynał na ogół od żartu, ale potem w klasie zapadała cisza: profesor wymieniał jakiś fakt i wskazany uczeń musiał natychmiast podać datę – nim jeszcze zdążył podnieść się z krzesła. Albo rzucał datę, a uczeń musiał szybko dopasować do niej określone wydarzenie. Potrafił w ten sposób w ciągu jednej lekcji przepytać całą klasę nawet trzy razy i nieprzygotowanym uczniom wstawić po trzy dwóje. – Myśmy przed historią zawsze „Pod Twoją obronę” odmawiali – śmieje się Maria Marek.
Niemniej Grzybek świetnie wykładał i był bardzo lubiany przez młodzież, głównie za niezależność postawy. Tischner wspomina w dzienniku, że kiedyś podczas lekcji profesor zapytał uczniów, który kraj na świecie jest najszczęśliwszy. „Nikt nie wiedział, a miała być KUBA. Bo w środku jest UB, a dookoła AK”. Nie przejmował się, że wśród uczniów mogą być donosiciele. Uczył według programu przedwojennego, a jednocześnie – zdając sobie sprawę, że absolwenci muszą potem zdać egzaminy na studia – omawiał pokrótce to, co zawierały programy państwowe. Mrugając znacząco okiem, wysyłał wtedy uczniom sygnał, jak mają traktować tę „wiedzę”, którą zmuszony był im referować. Przez krótki czas, od sierpnia do grudnia 1949 roku, Grzybek był nawet dyrektorem gimnazjum. W końcu pod naciskiem UB zwolniono go z pracy. Zachował jednak prawo do prowadzenia chóru, który był jego drugą pasją. (…)
Ogromną sympatią uczniów cieszyła się Daria Kopystiańska, nauczycielka fizyki, córka księdza prawosławnego. Zawsze konkretna, troszcząca się o precyzję wykładu, każdą lekcję kończyła sakramentalnym: „Czy jest to jasne?”. Problemy miała natomiast biolożka Maria Markocka. Uczniowie przeszkadzali jej w lekcjach, a ona z powodu słabego wzroku nie umiała opanować rozrabiających. Na którejś lekcji jeden ze starszych uczniów nie wytrzymał, wyjął przyniesiony do szkoły pistolet, strzelił przez otwarte okno i ryknął: „Spokój!”. Klasa natychmiast się uciszyła i profesorka dokończyła wykład.
Uczniów chodzących z bronią było sporo; część chłopców przyszła do gimnazjum prosto z lasu. „Pamiętam, jaki respekt odczuwałem w stosunku do kolegów, którzy (…) nabrali pewnej swobody w traktowaniu siebie” – opowiadał Tischner. „W moim pokoleniu było to związane z wojną – wielu młodych przeszło wtedy ryzyko śmierci. To bardzo ciekawe. Hegel powiada: żeby być wolnym, trzeba zaryzykować życiem. Oni to mieli za sobą”.
– Obyczaje były powojenne – wspominał ksiądz Mieczysław Zoń, który chodził z Tischnerem do jednej klasy. – Mieliśmy w gimnazjum profesora, który nie umiał nic. Poszliśmy do dyrektora, żeby szukał kogoś innego na jego miejsce. Na dużej przerwie wychodzimy na dziedziniec, zrobiło się nagle ciasno koło tego nauczyciela, jeden z nas doskoczył i dał mu w buzię. Nie żeby zabolało, ale żeby się zniechęcił. Dyrektor widział całe zajście, ale nawet nie dochodził, kto to zrobił. Do takiej ordynarności się towarzystwo posuwało! Ale jaki był motyw? Żeby ten, który miał uczyć, uczył, a nie zabierał czas. Czasu straciliśmy już dosyć. Dyrektor Krupa, który przyszedł po Jabłońskim, miał nawet taką frazę: „Polska się odbudowuje, a wy?”.
Na pewno nie traciła czasu polonistka Irena Skodowa, która uczyła licealistów. Bywała cierpka, potrafiła uczniowi powiedzieć, że ma pismo „jak sparaliżowana praczka”. „Jak nikt potrafiła rozbudzić zainteresowanie literaturą, ale nie tolerowała uczniów przeciętnych, którzy traktowali język polski jak każdy inny przedmiot. Polskim trzeba się było pasjonować. Jej lekcje to były po prostu misteria i chciała, żeby wszyscy tak je przeżywali” – wspomina Hanna Rayska.
Rozczytana w literaturze romantycznej, najwięcej uwagi poświęcała Mickiewiczowi, Słowackiemu, Krasińskiemu, Norwidowi. Kształtowała uczniów w duchu romantycznie pojmowanego patriotyzmu, a jednocześnie dbała, aby wiedzieli, co aktualnie dzieje się w kulturze. Kazała robić składkę i prenumerować „Kuźnicę”, „Nowiny Literackie”, „Odrodzenie”, „Twórczość”. Organizowała wieczory poezji i wyjazdy do teatru w Krakowie. „Zawieźli nas z klasą licealną na przedstawienie »Wesela« Wyspiańskiego” – opowiadał Tischner. „Jechaliśmy pociągiem całą noc. Potem cały dzień ogromną bandą chłopaków zwiedzaliśmy miasto. Wieczorem zaprowadzili nas do teatru. Jak zasnąłem na początku, tak obudziłem się, kiedy spadła kurtyna”.
Wycieczka odbyła się pod koniec stycznia 1947 roku. „Cały Kraków niekoniecznie miłe wywarł na mnie wrażenie” – czytamy w dzienniku Tischnera. „Najpiękniejsze budynki, teatry nie przykryją całkowicie nędzy ludzkiej. Wygląda ona z każdego niemal rogu ulicy”.
Właśnie w tym czasie, po przeszło dwuletniej przerwie, Józek wraca do systematycznego zapisywania, co się dzieje. 2 lutego notuje, że na półrocze jest pierwszym uczniem w klasie, a następnie krótko i dowcipnie charakteryzuje wszystkich kolegów. Dwa dni później wyznaje, że chciałby zostać „literatem (dziennikarzem)”, ale szyfruje tę informację, zapisując ją rosyjskimi bukwami. Nie wiadomo, czy chce ją ukryć przed kolegami, czy przed rodzicami, ale raczej przed tymi drugimi, bo koledzy znają przecież rosyjskie litery. Wszystko, co zarobi lub dostanie, wydaje na książki. 15 lutego przyznaje się, że za pieniądze otrzymane od ciotki od razu kupił trzy książki, wśród nich „Kamienie na szaniec”.
Oprócz zapisów w dzienniku powstają w tamtym okresie także inne utwory.
– Przeważnie były to opowiadania o wydarzeniach wojennych, po części prawdziwych, częściowo zmyślonych – wspominał Stefan Łaciak (jego charakterystyka w dzienniku: „fajny chłop, uczy się kupę, Orawiak, w czasie wojny poraniony granatem, nigdy się o nic nie gniewa, podbujany w dziewczynie”). – Lubił opisywać zwłaszcza akcje partyzantów. Ciągle dawał mi coś do czytania, był bardzo podniecony, pytał: „Podoba ci się czy nie?”.
Józef Klamerus (z Tischnerem dwa lata w jednej ławce; w dzienniku: „też z Łopusznej, siedzi teraz koło mnie, więc nic nie piszę”): – Jedno z jego opowiadań profesorka Skodowa odczytała przy całej klasie. O czym było? Wiem tylko, że było inne od pozostałych, bardzo charakterystyczne. Od razu było widać, że Józek ma duże poczucie humoru. Istniała gazetka ścienna, którą prowadził starszy kolega, Witek Magierski. Pamiętam, że teksty Józka tam wisiały.
Tischner pisał też w tym czasie humoreski i wiersze, a także felietony i rozprawki na ogłaszane w prasie i w radiu konkursy. Co jakiś czas notował w dzienniku, że pracuje nad „większą całością” – powieścią o życiu górali pod okupacją – nie udało mu się jej jednak ukończyć. Jeszcze w latach gimnazjalnych zaprenumerował wychodzący w Krakowie tygodnik „Młoda Rzeczpospolita”. Pismo poświęcało wiele miejsca historii, literaturze, ruchowi harcerskiemu. Jesienią 1946 roku wszczęło dyskusję o romantyzmie, konspiracji i powstaniu warszawskim. Publikowało teksty uczniów szkół średnich; w jego poczcie literackiej można spotkać nazwiska ważnych autorów pokolenia wojennego: Andrzeja Bursy, Leszka Herdegena, Marka Hłaski, Janusza Tazbira. Nie wiadomo, czy Tischner wysłał tam swoje opowiadania, wiadomo natomiast, że wysłał esej zatytułowany „Co dla niej robimy”; kartką datowaną 7 lipca 1947 roku redakcja zawiadomiła go: „artykuł zatrzymujemy w tece do ewent[ualnego] wykorzystania w okresie powakacyjnym”. Jednak po wakacjach „Młoda Rzeczpospolita” przestała się ukazywać.
Książkę Wojciecha Bonowicza „Tischner. Biografia” można zamawiać tutaj.