Wybitny historyk Kościoła, znakomity publicysta, postać barwna i godna uwagi – ks. Jan Kracik. W 2014 r. za całokształt swoich dokonań otrzymał Nagrodę Znaku i Hestii im. ks. J. Tischnera. Nie mógł jej odebrać osobiście, był ciężko chory. Wkrótce potem zmarł. Sylwetkę tego nietuzinkowego uczonego i kapłana kreśli jego uczeń – bp Grzegorz Ryś.
Publikujemy obszerne fragmenty artykułu „Ksiądz Jan Kracik. Dwie trzecie biografii”. Artykuł ten powstał na 70. urodziny uczonego, nie obejmuje więc całości jego życia i dorobku, bardzo dobrze pokazuje natomiast pryncypia, jakimi się kierował. Cały tekst można znaleźć w opublikowanej niedawno książce bp Grzegorza Rysia „Jeden, święty, powszechny, apostolski. Spotkania z historią Kościoła”.
Nie jest zadaniem uczniów (a do tych mam zaszczyt się zaliczać) – jakiekolwiek recenzowanie swojego mistrza (a tak mam zaszczyt nazywać ks. prof. Jana Kracika). Nie zamierzam więc niczego takiego czynić. Postanowiłem wszakże – na siedemdziesiąte jego urodziny – na podstawie dostępnych źródeł (nadwerężając co nieco obowiązującą jeszcze w odniesieniu do nich tajemnicę) opisać wpierw jego lata seminaryjne, a następnie wczesne lata posługi kapłańskiej, splecionej ze studiami i pracą młodego, a potem już w pełni samodzielnego uczonego. Kwerenda źródłowa dotycząca tamtego okresu pozwala – jak się wydaje – doszukać się kilku zasadniczych kluczy do świata wartości, pisarstwa i osobowości Kracika dojrzałego i późnego.
Kleryk
„Ksiądz Jan Kracik, syn rolnika ze Spytkowic ad Chabówka – pobożny, bardzo pracowity i obowiązkowy, zdolny (o zacięciu naukowym i pisarskim), nerwowy, trochę ekscentryczny” – taką opinię wystawił o nim na podsumowanie sześcioletniej formacji rektor krakowskiego seminarium ks. Eugeniusz Florkowski. Był koniec czerwca 1965 r. Przeszło dwa miesiące wcześniej (11 kwietnia) bohater cytowanej opinii otrzymał w katedrze wawelskiej święcenia kapłańskie z rąk abp. Karola Wojtyły. Data święceń nie była przypadkowa – jak zapisał seminaryjny kronikarz – była „powrotem do dawnej tradycji w diecezji”; i utrzymano ją, mimo iż zdawała się kolidować z soborowym kalendarzem metropolity, który przybył na święcenia prosto z Rzymu, niemal od stołu obrad nad „Schematem 13” . Takich powrotów do dawnych tradycji, inspirowanych przez nowoczesnego biskupa i współautora najodważniejszych soborowych przemian, ówcześni klerycy przeżywali wiele. Rok wcześniej arcybiskup zatrzymał kleryków w seminarium na cały okres Triduum Sacrum. Jan Kracik (wtedy kleryk piątego roku) komentował rzecz następująco: „Wracają stare tradycje. Po parudniowej przerwie – w Wielką Środę – wracamy do Seminarium. Będziemy tu do Poniedziałku Wielkanocnego. To jest okazja do wielu rzeczy. Do większego zrozumienia i umiłowania bogatej liturgii katedralnej, do uświadomienia sobie rodzinnego charakteru Seminarium, do uczenia się, że święta przyjdzie kiedyś spędzać w ogóle poza domem. To jest okazja. Ale wcale niełatwo wykorzystać ją. Najłatwiej narzekać, ale to zajęcie – jak wiadomo – mało produktywne”.
Przejrzenie tomów „Kroniki” Wyższego Seminarium Duchownego obejmujących zwłaszcza ostatnie lata formacji rocznika Jana Kracika wywiera na czytelniku nieodparte wrażenie co do uczestnictwa biskupa (następnie arcybiskupa) Karola Wojtyły w życiu seminaryjnym. Jest zapewne najczęściej wymienianą w „Kronice” osobą. Przychodzi do seminarium przed każdym wyjazdem na sobór. I po każdym powrocie z kolejnych jego sesji. Dopinguje do modlitwy, dzieli się doświadczeniem, streszcza soborowe dyskusje. Z soboru przesyła klerykom pozdrowienia. Jakby chciał ich uczynić uczestnikami dokonującego się w Kościele przełomu. Przywozi dary – znaki, które mają zakodować w sobie pamięć o tymże przełomie. Jednym z nich jest znajdujący się po dziś dzień w kaplicy seminaryjnej pobłogosławiony przez Pawła VI obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy przywieziony z Rzymu. Przychodzi też z innych powodów: na św. Mikołaja i na jasełka, na śpiewanie kolęd i na dzień skupienia zorganizowany – z jego inspiracji – dla matek kleryków (absolutna nowość!). Do siebie z kolei zaprasza kolejno diakonów: asystują mu do porannej mszy św., a potem razem spożywają śniadanie.
Jaki podczas tych spotkań rodził się w tamtych klerykach pomysł na Kościół? I na własne w nim kapłaństwo? Czy nie właśnie taki, jaki wyraźnie prezentował ich biskup: w twórczej syntezie ukochanego i przeżywanego dziedzictwa przeszłości (skondensowanego w wawelskiej katedrze) oraz odważnego i entuzjastycznego otwarcia na nowość soborowego aggiornamento? Jeśli tak – to możemy bez lęku powiedzieć, iż młody Jan Kracik pilnie odrobił i na zawsze przyswoił sobie tę lekcję. Zanim jednak prześledzimy jej dalsze etapy, odnotujmy jeszcze (dla biograficznej przyzwoitości) ważniejsze momenty wcześniejsze.
Nasz bohater urodził się 11 listopada 1941 r. w Spytkowicach koło Chabówki jako pierwsze dziecko Antoniego i Katarzyny z domu Bachórz; po nim
na świat przyszło jeszcze czterech braci: Józef, Stanisław, Marian i Władysław, oraz dwie siostry: Marysia i Józia (obydwie zmarły, nie osiągnąwszy pierwszego roku życia). Po ukończeniu szkoły podstawowej w rodzinnej miejscowości Jan poszedł do liceum w Jordanowie (…); historią interesował się od zawsze – prenumerował „Mówią Wieki”, zdobywał nagrody w konkursach wiedzy historycznej. Wszakże po maturze w roku 1959 zdecydował się złożyć papiery nie na historię, lecz do seminarium duchownego w Krakowie. Przyjmował go jeszcze ks. rektor Karol Kozłowski (…).
Drogę Jana Kracika do kapłaństwa znaczyły etapy jeszcze dawnego modelu: tonsura (17 kwietnia 1962; na trzecim roku), minorki (23 maja 1962), następnie subdiakonat (15 listopada 1964 z rąk bp. Jana Pietraszki w katedrze wawelskiej) i diakonat (w gronie jeszcze innych siedmiu Podhalan) – 21 grudnia 1964 w Nowym Targu z rąk abp. Karola Wojtyły. Od trzeciego roku formacji Jan pokazuje się wśród seminaryjnych funkcyjnych: przez dwa kolejne lata jako bibliotekarz, a potem jako jeden z redaktorów wznowionego w 1964 r. kleryckiego pisma „Novum Tempus Liberum” (NTL). Pierwsze próby literackie zapowiadają jego późniejszy styl: wnikliwa obserwacja, skupienie się na tym, co inni (piszący o tym samym) pominęli, równie trafny, co zwięzły komentarz (do zapamiętanych kluczowych słów, do zdjęcia), pełna humoru puenta. (…)
Ksiądz i student
Po święceniach neoprezbiter Jan Kracik został skierowany do parafii św. Floriana w Żywcu-Zabłociu. Pracował w niej rok. Za krótko, aby nabyć duszpasterskiego doświadczenia?… Za długo, by nie odzwyczaić się od studiów, do których nakazano mu wrócić?… W każdym razie wystarczająco – by zostawić po sobie mocne wrażenie. Żegnając go w sierpniu 1966 r., proboszcz ks. Stanisław Słonka pisał o nim w opinii: „Robił na mnie wrażenie przede wszystkim bardzo umartwionego kapłana (…). Jego przyjaciółmi, których najczęściej odwiedzał i przypuszczalnie obdarowywał, byli ubodzy i chorzy, których miał pod opieką w parafii (…). Był wielkim adoratorem Najświętszego Sakramentu”. Dalej dowiadujemy się, że z własnych dochodów odnawiał zapuszczone naczynia liturgiczne… Z powodu ujawnionego przez młodego księdza charakteru proboszcz nie prorokował mu łatwego życia. „Będzie bardzo wykorzystywany – pisał – w kierunku usług i pracy”. Neoprezbiter pokazał się bowiem jako ktoś, kto nie umie odmówić pomocy („chętnie wszystkich zastępował, a sam nie prosił o zastępstwa”), inicjatyw zaś miał tyle, że roztropny proboszcz musiał je ograniczać (następcy nie byliby w stanie ich podjąć i kontynuować). „Kocha sport” – stwierdzał proboszcz na koniec, wymieniając rodzaje aktywności, którym profesor miał pozostać wierny już na całe swoje życie: rower i góry.
Lata 1966–1973 to w życiu ks. Jana Kracika ponownie okres studiów. Od roku 1967 odbywał je w Lublinie, wieńcząc je doktoratem w roku 1972. Rozprawę doktorską pt. „Duszpasterstwo parafialne w dekanacie Nowa Góra w 1. poł. XVIII wieku” napisał pod kierunkiem ks. prof. Mieczysława Żywczyńskiego (recenzował ją o. prof. Hieronim Wyczawski). Przygotowując ją, po raz pierwszy poczuł smak archiwów – nie tylko tych najpoważniejszych (centralnych) i zadbanych, ale także tych małych, lokalnych (przede wszystkim parafialnych), z reguły nie do końca uporządkowanych, ale za to świetnie dokumentujących historię małych ojczyzn i życie codzienne zwykłych ludzi. Od swego profesora nauczył się z całą pewnością dwóch pozawarsztatowych postaw: odwagi myślenia (zarówno w stawianiu pytań, jak i w formułowaniu uzyskanych w badaniach odpowiedzi) oraz szacunku dla odrębności i samodzielności uczniów (w szkole Żywczyńskiego wychowali się ludzie tak różni, gdy chodzi o tematykę i warsztat uprawiania historii, jak ks. Kumor i ks. Zieliński, ks. Wolny i ks. Związek i in.). Drugim swoim mistrzem z czasów lubelskich profesor chętnie nazywa Tadeusza Żychiewicza, od którego uczył się rozumienia Kościoła w duchu eklezjologii Vaticanum II.
Następny rok po doktoracie spędził w Louvain, uczęszczając na seminarium prof. Roberta Auberta. W kwietniu 1973 (w liście do kard. Wojtyły) podsumowywał ten pobyt następująco: „Dziękuję za kolejny objaw troski o moją formację historyczną. Roczny prawie pobyt w louvańskim ośrodku uniwersyteckim był dla mnie ogromnie przydatny: zapoznanie się z innym nieco warsztatem pracy, kierunkiem zainteresowań i stylem zajęć. Porównanie z tym, co robi się w Polsce, nie przyprawia o kompleksy niższości, ale i wyższości też nie (…). Skorzystałem niemało z seminariów mojego mistrza R. Auberta…” Wszakże na sformułowaną przez kardynała propozycję przedłużenia stypendium jeszcze o rok odpowiada równie grzecznie, co zdecydowanie: „Nie!”. Powód? Brak… archiwów! Są świetne biblioteki, to prawda, ale jemu marzy się kwerenda archiwalna. Nie chce spędzić kolejnego roku ani w Louvain, ani w jakimkolwiek innym „środowisku uniwersyteckim »bezarchiwalnym« – jak tutejsze”. Tęsknota młodego historyka jest precyzyjnie ukierunkowana i dotyczy „polskich archiwów kościelnych”. Przed powrotem do kraju prosi kard. Wojtyłę jedynie o zgodę na zorganizowanie kwerendy w archiwum watykańskim i w archiwach wiedeńskich oraz o ewentualną pomoc w jej przeprowadzeniu. Nie chce jednakże na to kolejnego roku. Wystarczą „2–3 miesiące forsownej pracy – pisze – a taką lubię”.
W kolejnym liście (z 20 maja), wysłanym do kard. Wojtyły już z Rzymu (a więc w trakcie badań w Watykanie), powtarza z determinacją swoją prośbę o zgodę na powrót do Krakowa. Zdaje sobie oczywiście sprawę z tego, że jego studia nie są jeszcze „dokończone”, ale chce archiwów! Chce także – jeśli to tylko możliwe – rozpocząć własne wykłady, gdyż te – jak uważa – zmuszą go do poukładania sobie dotychczas zdobytej wiedzy na nowo. Pod koniec czerwca kardynał ustąpił. (…)
Wykładowca i uczony
Pierwszy angaż ks. dr. Jana Kracika – na stanowisku adiunkta Papieskiego Wydziału Teologicznego w Krakowie – nosi datę 1 października 1974 r. Z uczelnią związany był już jednak w poprzedzającym go roku akademickim – świadczy o tym Kronika Wydziału (przechowywana w archiwum seminarium krakowskiego), prowadzona przezeń (wyraźnie na bieżąco) przez rok 1973/197412. Z czasem, po kilku latach, już inni kronikarze odnotują w niej kolejne etapy jego drogi naukowej. 23 października 1979 – kolokwium habilitacyjne oparte na książce „Vix venerabiles. Z dziejów społecznych niższego kleru parafialnego w archidiakonacie krakowskim w XVII–XVIII wieku”; kolokwium odbyło się w pałacu arcybiskupim i zakończyło nadaniem ks. Kracikowi stopnia doktora habilitowanego oraz sformułowaniem wniosku o docenturę. Skądinąd wiadomo, iż nowy docent pierwotnie chciał przeprowadzać swój przewód habilitacyjny na KUL-u; zrezygnował wszakże z tych planów na wyraźne życzenie nowego metropolity krakowskiego abp. Franciszka Macharskiego.
8 grudnia 1981 r. papież Jan Paweł II motu proprio Beata Hedvigis przekształcił dotychczasowy Papieski Wydział Teologiczny w Krakowie w Papieską Akademię Teologiczną (dziś: Uniwersytet Papieski Jana Pawła II w Krakowie). Uczelnię miały tworzyć odtąd trzy wydziały: teologiczny, filozoficzny i historii Kościoła. Pierwszy z nich miał już za sobą niemal sześćsetletnią tradycję, dla dwóch pozostałych trzeba było dopiero stworzyć programy studiów i struktury do ich realizacji. W skład zespołu roboczego przygotowującego powstanie Wydziału Historii Kościoła został powołany także ks. Kracik; w czerwcu 1982 r. pierwszym dziekanem nowego wydziału została prof. dr Janina Bieniarzówna, pierwszym prodziekanem – ks. doc. Kracik. Najwyraźniej jego głos i zaangażowanie w okresie przygotowawczym musiały być znaczące; podobnie jak i kompetencje badawcze w stosunkowo wąskim jeszcze przecież środowisku naukowym. A jednak…
Funkcję prodziekana pełnił krótko – w połowie kadencji w zdecydowany sposób podał się do dymisji. Rzecz była bolesna. 16 i 17 listopada 1982 r. odbyło się w Krakowie, w pałacu arcybiskupim, sympozjum naukowe poświęcone św. Kazimierzowi. Posiedzenie miało charakter raczej elitarny – obradowano w zamkniętym gronie uczonych (historyków, historyków sztuki, teologów, historyków literatury). Wobec takiego audytorium ksiądz profesor przedstawił wykład, którego tezy nie dziwią dziś nikogo. Stwierdził mianowicie, iż średniowieczne żywoty świętych stanowią swoisty rodzaj literacki, że ich dosłowna interpretacja tak naprawdę rozmija się z zamysłem hagiografów i że łatwiej z nich wydobyć propagowany przez elity i pożądany przez społeczeństwo model świętego niż jakiekolwiek jego rysy indywidualne. Owo ABC dzisiejszego mediewisty okazało się wszakże w tamtym czasie i miejscu naukową prowokacją, na którą zareagowano zgoła nienaukowo. Tekst Kracika wycofano (jako jedyny!) z publikacji materiałów posesyjnych w „Analecta Cracoviensia” – co więcej, w obszernym sprawozdaniu z sesji w ogóle przemilczano jego nazwisko i wystąpienie. Profesor uznał, że w ten sposób odmówiono mu naukowej i moralnej wiarygodności, a więc i tytułu do sprawowania urzędu na katolickiej uczelni. Zrezygnował z funkcji prodziekana. Rada nie chciała rezygnacji przyjąć, bagatelizując rzecz samą w sobie i deklarując – poniewczasie – swoją dla niego życzliwość i solidarność z nim. W protokole z posiedzenia Rady 23 maja 1984 czytamy: „zdecydowano – nie podejmując dyskusji nad meritum sprawy – prosić pisemnie ks. Kracika o cofnięcie rezygnacji”. To wpłynęło jedynie na usztywnienie jego stanowiska. W liście skierowanym do pani dziekan 5 czerwca 1984 podkreślał, że rzecz nie dotyczy przecież jego własnej osoby, ale „niezbywalnych jak powietrze zasad funkcjonowania myśli w środowisku naukowym”. Rada nie chciała stanąć w ich obronie. Miała zapewne takie suwerenne prawo. On wszakże decyzji nie zmienia; „powodów bowiem nie ubyło, lecz zgoła przybyło – nie każdy pokój jest święty!”.
Jeszcze na progu kolejnego roku akademickiego (8 października 1984), na pierwszym posiedzeniu Rady, prof. Bieniarzówna prosiła swego zastępcę o cofnięcie decyzji. Odpowiedział, że uważa sprawę za zakończoną. Zarządzono więc wybory. Na sześć oddanych głosów (w tym jeden nieważny) otrzymał… cztery. Wyboru nie przyjął. Impas trwał niemal cały kolejny rok. Nowego prodziekana wybrano skutecznie dopiero 28 czerwca 1985 (został nim ks. Jan Związek). Tyle mówią źródła – należy wszakże do zarejestrowanych przez nie faktów dodać jeszcze wspomnienie: w gronie najbliższych uczniów niczego nigdy nie usłyszeliśmy od profesora na ten temat. Wiedzieliśmy, że coś się stało, ale nigdy nie usłyszeliśmy co. Jego lojalność wobec Wydziału i Rady, dyskrecja i milczenie pozostawały zawsze niewzruszone. W tej postawie był równie stanowczy jak w swojej decyzji o dymisji.
Po takim inicjacyjnym doświadczeniu funkcyjnym profesor już nigdy nie zdecydował się na następne. Wybierany przez Radę Wydziału w kolejnych kadencjach na różne stanowiska, zawsze konsekwentnie odmawiał ich przyjęcia (jeden jedyny raz zgodził się pełnić funkcję przedstawiciela Rady Wydziału do Senatu Akademii). PAT zapewne na tym traciła; zyskiwała – nauka i jej popularyzacja. Stanowisko profesora nadzwyczajnego otrzymał 8 maja 1990 r. (nihil obstat Kongregacji pro Institutione Catholica nosi datę 17 sierpnia 1989); tytuł profesorski uzyskał w roku 1998 (30 listopada); profesorem zwyczajnym został mianowany 1 grudnia 2008 r. Był kierownikiem Katedry Historii Kościoła w Czasach Nowożytnych, wypromował czterech doktorów; magistrów – kilkudziesięciu (zarówno na Wydziale Historii, jak i Teologii UPJP II); blisko czterdzieści kolejnych roczników księży diecezjalnych (krakowskich, bielsko-żywieckich, częstochowskich, sosnowieckich) i zakonnych (saletyni, benedyktyni i in.) zawdzięcza mu swoje rozumienie historii Kościoła.
Etatu uczonego nie potraktował nigdy jako automatycznego zwolnienia z duszpasterstwa. Nigdy nie przestał być księdzem, i to nie tylko w okresach wakacyjnych (wyjeżdżając, jak niemal wszyscy duchowni uczeni, do parafii na Zachodzie, dla podreperowania języka, finansów i zasobu własnej biblioteki) – całe lata systematycznie pomagał w duszpasterstwie w parafiach położonych w okolicy Krakowa (w Rudawie, Woli Radziszowskiej) lub nieco dalej (ale wtedy sporadycznie, np. w Zakliczynie, Orawce). Na co dzień znali go dobrze parafianie od św. Floriana, gdzie mieszkał „od zawsze” i tam spowiadał, odprawiał Eucharystię, głosił Słowo.
Jego prawdziwym żywiołem było jednak pisarstwo! Jest autorem dwudziestu książek i ponad pół tysiąca artykułów (spośród nich niektóre liczą sobie w druku po sto i więcej stron i z powodzeniem mogłyby zostać opublikowane jako książki). Zawsze pisał kilka tekstów równocześnie – odpoczywał od jednego, studiując i opracowując temat drugiego. Jego bibliografia uderza różnorodnością: można w niej znaleźć medytacje pasyjne obok „żartów niepoświęconych”; katechizmowe (bardzo „uczesane”) biogramy świętych obok artykułów pozornie hagioburczych (tzn. ukazujących, iż kanonizacja nie jest aktem uznającym wszystkie ich czyny i słowa za właściwe i nieomylne); ostrą publicystykę skierowaną przeciw niektórym formom masowej (ludowej) dewocji obok sumiennych, źródłowych opracowań, które przyczyniły się do koronacji czczonych od dawna obrazów maryjnych (np. w Kętach czy Jordanowie). Lubił skromne formy – jest np. autorem ponad stu siedemdziesięciu krótkich biogramów zmarłych księży, publikowanych w krakowskich „Notificationes”. W ogóle wolał pisać o konkretnych ludziach niż o strukturach czy procesach dziejowych; rekonstruował i z pasją opisywał dzieje małych ojczyzn, takich jak: Jordanów, Spytkowice, Nowy Sącz, Niepołomice, Siewierz, krakowski Kleparz – i to te prace przede wszystkim mają charakter źródłowy (właściwie rodzą się w archiwach!). Wielkie i ogólne tematy wolał poruszać raczej w publicystyce, zwłaszcza w „Tygodniku Powszechnym” (sto dwadzieścia dwa teksty! – począwszy od 1984 r.) czy w „Znaku” (nigdy nie dał się namówić na napisanie podręcznika czy choćby skryptu do historii Kościoła); kochał czytać książki i pisać recenzje (w samych tylko „Nowych Książkach” opublikował ich czterdzieści trzy!).
Jego bibliografia warta jest przejrzenia zapewne z wielu powodów. Jednym z nich jest też z pewnością uzyskanie skutecznej odtrutki na funkcjonującą (głównie, niestety, w kościelnych kręgach) opinię redukującą pisarstwo księdza profesora do kilku tekstów, które – zupełnie wbrew zamiarom autora – czytano i komentowano w atmosferze sensacji, z oskarżeniem, iż skupia się na sprawach równie złych i wstydliwych, co marginalnych. Ci, którzy znają go bliżej, wiedzą, jak dalece jest mu obca w uprawianiu nauki jakakolwiek intencja śledcza czy demaskująca. Pytany – jako jeden z najwybitniejszych kościelnych historyków – o możliwość wzięcia udziału w pracach takich czy innych zespołów powołanych do prac lustracyjnych, zawsze odpowiadał: „Nie, dziękuję!”. Nie z braku odwagi przecież ani nie z lęku przed prawdą o Kościele. Ta prawda – jak napisał w zakończeniu swej rozprawy habilitacyjnej – „najlepiej broni się sama”. Tak też broni się cała twórczość mistrza Jana. I tak się bronią jej poszczególne fragmenty.
Książkę bpa Grzegorza Rysia „Jeden, święty, powszechny, apostolski. Spotkania z historią Kościoła” to można ją zamówić tutaj.