„Słowo >>solidarność<< wymawia po polsku. >>Ludzie w Polsce długo walczyli o wolność i solidarność<<, mówi. >>Tę solidarność trzeba wciąż praktykować<<”. Marcin Żyła prezentuje sylwetkę Giusi Nicolini, burmistrz Lampedusy, która otrzymała w tym roku Medal św. Jerzego.
Reportaż Marcina Żyły ukazał się w „Tygodniku Powszechnym” nr 51-52/2016. W najnowszym numerze „Tygodnika” (1/2017), w specjalnym dodatku poświęconym uchodźcom i migrantom, znaleźć można rozmowę z Giusi Nicolini oraz relację z ceremonii wręczenia Medalu św. Jerzego. Zapraszamy również na poświęconą uchodźcom wystawę „Kto gdzie”, która została otwarta 17 grudnia w Muzeum Etnograficznym im. Seweryna Udzieli w Krakowie.
Tych trzydziestu jeden dotarło tu w czwartek, w eskorcie straży przybrzeżnej. Sześć dni wcześniej wypłynęli z dużego portu Afryki. Krzyczą teraz, na przemian, nazwę swojego kraju i nazwisko jego dyktatora. Na środku morza sieć zahaczyła o ster ich kutra. Przyszedł sztorm, więc wezwali na pomoc Włochów. Proszą o butlę z tlenem („sami wyplączemy sieć pod wodą”) i o to, by nie informować ich władz o incydencie („bo będą kłopoty”). „Spokojnie, to lokalna procedura, zaraz wypłyniecie”, poklepuje któregoś z rybaków urzędnik kapitanatu. To jedna z wielu scen portowych z Lampedusy. Ludzie, którzy się przemieszczają, są częścią tej wyspy od dawna. Burmistrzyni Giusi Nicolini, zapytana, kiedy zdała sobie sprawę z ich obecności, chwilę milczy.
– Tu zawsze byli ludzie nie stąd. Jak ci z Mazara del Vallo, największego portu rybackiego Sycylii… Już jako dziewczynka wiedziałam, że choć u nas nie mieszkają, są z nami – odpowiada.
Urzęduje w podłużnym, jednopiętrowym budynku dawnego aresztu. W gabinecie sporo odznaczeń, zdjęcie z papieżem, fotografie plaż i klifów wyspy. Nicolini siada przy stole i – to już ceremoniał – kładzie na nim kalendarzyk, chusteczki, zapalniczkę i papierosy. Pali dużo. (…)
Od czasu, kiedy wiosną 2012 r. objęła urząd, przez niespełna sześciotysięczną Lampedusę przewinęło się kilkaset tysięcy migrantów i uchodźców podróżujących do Europy. Mówi się o niej: „sumienie kontynentu”. Spekuluje się, czy zostanie przyszłą gubernatorką Sycylii.
Ale nawet na wyspie przybywa zwolenników populistycznego Ruchu 5 Gwiazd, jeszcze jednej partii antysystemowej, które rosną w siłę w całej Europie.
– Żyjemy w czasach średniowiecza współczesności – mówi Nicolini, zapytana o Putina i Trumpa. – Musimy walczyć, i to walczyć twardo. Być obecni, aktywni, świadczyć o wartościach, które wyznajemy, i o tym, jaki naprawdę jest świat. Nie mam chandry, nie czuję się przygnębiona. Wiem, że jesteśmy po właściwej stronie historii. Ale jeśli dziś ktoś liczy, że te czasy można przeczekać siedząc cicho, nie robiąc nic… Tego nie rozumiem.
Latem 2013 r. na Lampedusę, z pierwszą pielgrzymką swojego pontyfikatu, przyjechał papież Franciszek. Trzy miesiące później, w wypadku, do którego doszło 150 metrów od brzegu („Słyszeliśmy w porcie krzyki, z początku braliśmy je za odgłosy mew”, mówią miejscowi rybacy) zginęło 360 osób. Niektórzy utonęli, inni spalili się, gdy nasiąknięte benzyną ubrania zajęły się ogniem z płonącego silnika.
Giusi Nicolini pisała z Lampedusy listy otwarte: „Na naszym cmentarzu nie ma już wolnych miejsc. Wygospodarujemy nowe. Ale jak duży ma być cmentarz na mojej wyspie?”.
Tylko w kwietniu 2015 r. w ciągu tygodnia w wodach na południe od Lampedusy utonęło około tysiąca osób. Potem Europa skierowała swoją uwagę na uchodźców podróżujących przez Grecję i Bałkany. O szlaku przez środkową część Morza Śródziemnego – choć ginie tu coraz więcej ludzi – media informują rzadziej.
Pytam o tamten, drugi brzeg. Nicolini była na nim tylko raz – w Tunisie. Kiedyś przelatywała nad Afryką. Nie mogła oderwać się od okna. Wymienia listę krajów, które chciałaby zobaczyć najbardziej: Erytrea, Etiopia, Libia. Tak dużo dowiedziała się o nich od ludzi, którzy dopłynęli na wyspę. (…)
Słowo „solidarność” wymawia po polsku. – Cieszę się, że przyjeżdżam do Polski. To dla mnie kraj-symbol. Odmówił udziału w systemie relokacji uchodźców, choć poproszono go o przyjęcie niewielkiej grupy ludzi. Chciałabym się dowiedzieć, dlaczego wasze władze tak zdecydowały. Ludzie w Polsce długo walczyli o wolność i solidarność. Tę solidarność trzeba wciąż praktykować – mówi Nicolini.
Na Lampedusie, mimo lokalnych sporów i wątpliwości, jakoś się to udaje. Zdarza się nawet, że burmistrzyni reprezentuje nie tylko mieszkańców wyspy. Jak wtedy, po wydarzeniach sprzed czterech lat.
6 września 2012 r. na plaży w tunezyjskim Safakis ok. 130 osób wsiadło na drewnianą łódź, która obrała kurs w stronę Sycylii. Kuter straży przybrzeżnej, który przez chwilę jej towarzyszył, podobno ostrzegł pasażerów, że ich łódź jest przeładowana, a na morzu trwają burze. Podobno informację o nim przekazał też Włochom.
Łódź zatonęła wieczorem tuż przy Lampione, 200 metrowej skale położonej 17 km od Lampedusy. Dopiero o drugiej w nocy niemiecki okręt wojenny wyłowił z wody pierwsze dziewięć ciał. Większość z 56 osób, które ocalały z katastrofy, o własnych siłach dopłynęła do klifu Lampione.
Trzy dni później w tunezyjskim El Fahs, skąd pochodziło wielu pasażerów łodzi, wybuchły zamieszki. Ich rodziny chciały prostej informacji: kto zginął, kto żyje, czyich ciał nie odnaleziono. Zablokowano ulice, podpalono komisariat. W kolejnym roku rodziny zorganizowały dwa protesty przed włoską ambasadą. Napisały do Unii Europejskiej. Bez skutku. Nie doczekały się nawet wiadomości, czy we Włoszech pobrano od zmarłych odciski palców…
W końcu matki zaginionych poprosiły o wsparcie Giusi Nicolini. Odpisała im: „Jako burmistrzyni Lampedusy, wyspy, która ratuje życie wielu ludzi zmuszonych do podjęcia »podróży nadziei« oraz roztacza opiekę nad ciałami, które zwróciło morze, czuję obowiązek wesprzeć wasze żądanie prawdy – i zaoferować wam pomoc – choćby tak małą, jak małe są moja wyspa i mój głos. Jesteście wspaniałe i wielkie – tak jak wielkie są wasze smutek i wytrwałość w niezgodzie na milczenie i rezygnację… Mam nadzieję, że będę w stanie wam w nich towarzyszyć, być waszą siostrą”.
To były wypadki, którym świat poświęcał jeszcze trochę uwagi. Dziś o wielu informuje wyłącznie prasa sycylijska. Oto te z ostatnich dni: 3 grudnia, na północ od Lampedusy, straż przybrzeżna podejmuje z wody 30 Tunezyjczyków; tego samego dnia na Plaży Króliczej, jednej z najpiękniejszych plaż Morza Śródziemnego, ląduje kolejnych dziewiętnastu; ponad 140 osób ratuje u wybrzeży Libii statek Lekarzy bez Granic. W dniu, w którym rozmawiam z Nicolini, na Lampedusę dociera 11 osób uratowanych na morzu przez włoską marynarkę wojenną. Wśród nich: czworo dzieci (w tym dwumiesięczne i półtoraroczne; opiekowała się nimi ciotka, która mówiła, że dzieci nie mają matki, a ojciec przebywa w sudańskim więzieniu), kobieta w ósmym miesiącu ciąży oraz mężczyzna z ranami wojennymi.
Z oświadczenia Giusi Nicolini, które wydała po jednym z zatonięć: „To Lampedusa – mieszkańcy, ludzie uczestniczący w akcjach ratunkowych, przyjmujący migrantów – oddaje godność tym ludziom, mojemu krajowi i całej Europie. Jeśli więc te śmierci musicie już traktować jako wyłącznie naszą sprawę, chcę od was otrzymywać telegramy z kondolencjami – po jednym za każde ciało, które wyda morze. Tak jakby ci ludzie mieli białą skórę, jakby byli naszymi własnymi synami, którzy utonęli tu na wakacjach”.
Wieczór. Na głównej uliczce Lampedusy zapalono dziś świąteczne dekoracje, ulica rozbłysła niebieskim światłem, zeszła się jakaś jedna piąta mieszkańców wyspy. Z lewej strony przyszła orkiestra dęta w czapkach św. Mikołaja. Z prawej procesja z figurką Matki Boskiej. Zaczekała, aż Mikołaje skończą „Cichą noc”. I wróciła do modlitwy.
I tak na via Roma, na krótką chwilę, przystanęli wszyscy: imigranci, lampeduzanie, chrześcijanie, muzułmanie, świat cały.
Pełny tekst reportażu Marcina Żyły zatytułowanego „Sprawy lokalne” można przeczytać tutaj.
Autorem zdjęcia jest Adam Walanus.