Na okładce najnowszego „Tygodnika Powszechnego” (nr 4/2017) pojawił się Karol Modzelewski – historyk-mediewista, działacz antytotalitarnej opozycji, laureat Nagrody Znaku i Hestii im. ks. J. Tischnera, a ostatnio Medalu Św. Jerzego. W środku – obszerny wywiad przeprowadzony przez Kalinę Błażejowską.

Karol Modzelewski jako historyk był związany z Uniwersytetem Warszawskim. Tam rozpoczynał karierę naukową, która została przerwana w 1964 roku, kiedy usunięto go z uczelni, a następnie skazano na 3,5 roku więzienia. Powodem represji było zaangażowanie w działalność dysydencką, a zwłaszcza opublikowanie wraz z Jackiem Kuroniem „Listu otwartego do partii”. Był jednym z głównych bohaterów Marca 1968. Działał w KOR, a następnie współtworzył NSZZ „Solidarność” od momentu powstania związku. Jest autorem wielu prac historycznych, m.in. „Chłopi w społeczeństwie polskim” i „Barbarzyńska Europa”.
W 2014 roku otrzymał Nagrodę Znaku i Hestii im. ks. J. Tischnera za autobiografię „Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca”. Nagroda została przyznana w kategorii publicystyki lub eseistyki na tematy społeczne, która uczy Polaków przyjmować „nieszczęsny dar wolności”. Ta sama książka przyniosła mu potem kolejne wyróżnienia: Nagrodę Nike oraz Nagrodę im. Kazimierza Moczarskiego. Kilka tygodni temu Karol Modzelewski otrzymał też Medal Św. Jerzego.
Wywiad przeprowadzony dla „Tygodnika Powszechnego” przez Kalinę Błażejowską nosi tytuł „Nie bij słabszego. I dlaczego”. Oto jego fragmenty:

Kalina Błażejowska: Cztery lata temu ostrzegał Pan: demokracja się sypnie, jeśli rządzącym nie przypomni się o braterstwie i równości.
Chyba się nie przypomniało. Długo panował prąd umysłowy, który miał w tym miejscu jakąś zapadkę, szlaban.

Skąd ten szlaban?
On był tam zawsze, tylko niewidoczny. Pokazał się dopiero w momencie rozpadu Związku Radzieckiego. Zniknęło imperium głoszące równość i zniknęło wyzwanie, które na Zachodzie wymusiło państwo dobrobytu i politykę społecznej równowagi. A więc to, co podtrzymywało więzi społeczne, pozwalając je nazwać braterstwem.

Nawet Solidarność zapomniała o równości i braterstwie. Jak to się stało, że z ojców założycieli tylko Pan i Jacek Kuroń potrafili to przyznać?
Bo myśmy mieli większą wrażliwość klasową, uczciwsze uszy. Dla nas obu środowiska robotnicze były głównym punktem odniesienia. I myśmy je traktowali bardzo serio.

A reszta nie traktowała serio?
Traktowała, nawet się nimi zachłysnęła w 1980 r., jak swego rodzaju odkryciem. Ale potem, w stanie wojennym, już nie.

Dlaczego nie?
Bo ta druga część tak zwanego sojuszu inteligencko-robotniczego poniosła klęskę. Stan wojenny był wielką klęską psychologiczną. Tak jak i sama rewolucja solidarnościowa była zjawiskiem psychospołecznym, zbiorowym stanem ducha, który wszystko zmieniał. Ludzie żyjący dotychczas z pochylonym karkiem się wyprostowali, zrzucili normę konformizmu, poczuli się panami siebie samych, swoich środowisk, zakładów, Związku, kraju. Ogromne przeobrażenie wewnętrzne. (…) w stanie wojennym, kiedy górę wzięło myślenie inteligenckie, pojawiło się poczucie… nie wiem czego, chyba wyższości wobec „tych roboli, którzy dali za wygraną”. Przy tym płynęła do Polski z Zachodu, czyli naszej mekki, nowa myśl – podziemne wydania von Hayeka, Friedmana. (…) Koniec końców zaczęto traktować to, co zostało z klasy robotniczej, jako siłę konserwatywną, przeszkodę na drodze do nieodzownej modernizacji neoliberalnej. Leszek Balcerowicz skutecznie zwalczał rady pracownicze, czyli to, na czym – przy innym pojmowaniu transformacji – można by się oprzeć. Myślenie ekipy Balcerowicza bardzo łatwo wniknęło w świadomość inteligencką. Powiadam: była to inna Solidarność, już nie tamta „przedwojenna”. W tamtej Solidarności nikt by się nie ważył adresować takich postulatów, bo one byłyby odrzucone przez trzon robotniczy.

Tyle że robotnicy z początku nie protestowali.
Obowiązywała ufność swoim, ufność ślepa. (…) Dopiero jak poszczególne zakłady stawały się ofiarami restrukturyzacji i redukcji, albo zwyczajnie padały, odbiło się strajkami i protestami. Tylko że wtedy te strajki i protesty były rozproszone i bez nimbu społecznej słuszności. To zaś, co nazywaliśmy klasą robotniczą, czyli ta wielka, świadoma swojej siły siła została rozbita. Ci ludzie gdzieś są, coś zarabiają, nawet niekoniecznie gorzej niż przedtem. Ale relatywnie są w dużo gorszej sytuacji. Zwłaszcza jeśli chodzi o społeczny prestiż.

Godność.
Tak jest, godność. Oni się czuli godnie, czuli się bohaterami tego społeczeństwa. A okazali się być jego pariasami. Psychicznie to jest straszne.

I PiS im tę godność przywrócił?
Stara się przywracać im godność poprzez populistyczną demagogię.
Przede wszystkim zwrócił na nich uwagę. Bo do tej pory odczuwali tylko lekceważenie kręgów, które utożsamiły się z transformacją. W odpowiedzi dojrzewała głucha niechęć, może nawet nienawiść, do wszystkich, którym się relatywnie powiodło.

I myśl: „Wasze dobro to nasza krzywda”. Tak Pan ją sformułował.
To w związku z frazesem na temat „dobra wspólnego”. Ja nie tylko tak to sobie wyobrażam, ja tych ludzi często spotykam. Moi sąsiedzi to sieroty po Hucie Warszawa.

A gdzie Pan mieszka?
Na Bielanach. W bloku komunalnym z ’70 roku, zasiedlonym na dzień dobry oficerami milicji, Wojska Polskiego, i menelami z wyburzonych kamienic, fajna mieszanka. Natomiast dookoła stoją bloki spółdzielcze, hutnicze. Pamiętam, jak parę lat temu mieszkaniec jednego z nich przewrócił się pod naszymi drzwiami. Facet taki po trzydziestce. Pijany. Zadzwoniłem po sąsiada, wzięliśmy go pod ręce i odprowadziliśmy do domu. Coś mnie tknęło i pytam: „Pan pracował w Hucie Warszawa?”. On: „Jjj… ja nie. Ale… mój… dziadek”. I wtedy sobie uprzytomniłem, że to już przeszło przez dwa pokolenia. Te dzieci i wnuki zdegradowanej awangardy społeczeństwa już nie bardzo pamiętają, o co chodzi, ale dzielą poczucie krzywdy, a może bardziej – poczucie wzgardy, z ojcami i dziadkami.

Bo ta pogarda się nie skończyła.
Ale to działa w dwie strony. Poczucie krzywdy rodzi potrzebę rewanżu. Z pewną przesadą, ale powiem, że w jedną stronę idzie pogarda, a w drugą agresja. (…)

Panu się wryło w pamięć zdanie Lechosława Goździka, przywódcy z Żerania z 1956 r.: „Nie wolno lekceważyć ludzi, którzy dbają jedynie o kiełbasę, nie o wolność słowa”. Dzisiaj to by mogło brzmieć: „Nie wolno lekceważyć ludzi, którym bardziej zależy na 500 plus niż na obronie demokracji”?
Mogłoby, absolutnie. 500 plus jest ważne – nie jako środek na demografię, ale jako prosta odpowiedź na wielki problem biedy wielodzietnych rodzin. I uważam, że nas na to stać, tylko nie wolno szastać budżetem i zmniejszać podatków, przeciwnie, trzeba umieć je powiększyć, wesprzeć tę decyzję redystrybucją. I nie wolno obniżać wieku emerytalnego. Inaczej wszyscy się znajdziemy w głębokich tarapatach. (…)

„Już trochę jestem za stary, żeby dźgać włócznią, ale rozumiem, że to wyróżnienie zobowiązuje. I będę się starał” – tak Pan mówił, odbierając Medal św. Jerzego. Jak Pan będzie wojować?
Nie wiem, pani Kalino. Wojuję głównie, jak mnie szlag trafia.

Częściej będzie Pan zabierał głos w mediach?
Jak mnie media zechcą i jak mnie szlag trafi, to tak. Muszą być te dwa warunki. Ale czas na nowe pokolenie, na miłość boską! Nawet pospolite ruszenie miało jakąś granicę wieku.

W najnowszym „Tygodniku” (nr 4/2017) polecamy też inne materiały związane z laureatami Nagrody Znaku i Hestii im. ks. J. Tischnera: wywiad z s. Małgorzatą Chmielewską „Zacznijmy od siebie” (rozmowę przeprowadził Piotr Żyłka) oraz portret Ryszarda Kapuścińskiego „Reporter wśród Innych” autorstwa Adriana Stachowskiego. Więcej informacji o tym numerze można znaleźć tutaj.