W związku z odsłonięciem tablicy upamiętniającej Hannę Malewską, wieloletnią redaktor naczelną miesięcznika „Znak”, publikujemy rozdział książki „Spotkanie. Z ks. Józefem Tischnerem rozmawia Anna Karoń-Ostrowska” (Znak, wyd. 2 – 2008) zatytułowany „Szkoła pisania”. W rozdziale tym ks. Tischner opowiada o swoich związkach z miesięcznikiem „Znak” i o tym, czym w latach 60. i 70. było pismo kierowane przez Malewską.

Anna Karoń-Ostrowska: Chciałabym, żebyśmy porozmawiali o redakcji miesięcznika „Znak”. Było to dla Księdza miejsce dość istotne, bo tam właśnie nauczono Księdza pisać. Mówił Ksiądz kiedyś, że wielką rolę odegrała tu Hanna Malewska…

Ks. Józef Tischner: Redakcja „Znaku” tym się w latach sześćdziesiątych charakteryzowała, że pracowała około trzech godzin dziennie, przy czym ta praca polegała głównie na przyjmowaniu gości i rozmawianiu z nimi. Hanna Malewska zapisywała na pudełkach od zapałek swoje uwagi i rozdawała je przychodzącym. Czytaniem i poprawianiem tekstów redaktorzy zajmowali się głównie w domu.
Oprócz Malewskiej pracowała tam Halina Bortnowska, która spełniała najbardziej szare zadania redakcyjne, czyli tłumaczyła autorom, że ich teksty są głupie i nie nadają się do publikacji. Tym samym cały żal autorów brała na siebie. Staszek Grygiel był łącznikiem między redakcją a Kościołem katolickim, głównie w osobie kardynała Wojtyły, co przychodziło mu bez specjalnych trudności. Często pojawiał się w redakcji Władek Stróżewski, którego poznałem na seminarium Ingardena. No i był też techniczny fundament redakcji – Franek Bajda, który załatwiał sprawy z drukarnią i z cenzurą.

Dużo było problemów z cenzurą?

Większość problemów to były problemy z cenzurą – zamierzone i niezamierzone, przewidywane i nieprzewidywane. Często numery były bardzo opóźnione właśnie z powodów cenzuralnych. Cenzorzy długo trzymali teksty, wszędzie dopatrywali się aluzji politycznych. Zawsze trzeba było mieć kilka tekstów w zapasie na wypadek, gdyby któryś odrzucili.

 

Czy Znak miał wtedy asystenta kościelnego?

Nie, nie miał nigdy. Nie było potrzeby. Teologiczne wykształcenie członków redakcji było stosunkowo wysokie. Nie ubliżając profesorom rozmaitych katolickich uczelni, często przewyższało ich pod wieloma względami. „Znak” wcześnie, jeszcze przed Soborem, lansował mało znanych teologów, którzy stali się później współtwórcami tego wydarzenia. Był bardzo otwarty na teologiczną myśl zachodnią i nie było właściwie znamienitszego autora, który nie byłby jednocześnie autorem „Znaku”.
W ogóle dostać się na łamy „Znaku” to była wielka promocja.

Ksiądz nie od razu dostąpił tego zaszczytu.

Po raz pierwszy pojawiłem się jako głos w dyskusji na temat autentyczności człowieka, tego, co to znaczy być sobą. Ze względu na przyjaźń ze Staszkiem Grygielem i z Władkiem Stróżewskim dość często tam zachodziłem i wtedy się zaczęło: „Niech Ksiądz coś napisze…” Na początku strasznie mnie przerabiali. Musiałem się uczyć eseistyki filozoficznej, pisać teksty dające do myślenia, a nie zamknięte w hermetycznym filozoficznym języku.

Czyli w zasadzie było to trochę jak uczenie się nowego języka?

Trochę tak. Ksiądz profesor Kłósak, przy całym moim szacunku dla niego, miał – oprócz wielu zalet, takich jak otwarcie na myśl współczesną – niedobry styl pisarski. Nie zwracał uwagi na formę, pojawiało się w jego tekstach wiele obcych pojęć, niezręczności stylistycznych. I nieświadomie akceptował przede wszystkim teksty podobne do jego tekstów. Dlatego ja też tak pisałem.

 

Polska filozofia chyba nigdy nie miała dobrych piór. Ingarden też nie pisał ładnie.

Z Ingardenem była inna para kaloszy. Kiedy zacząłem się przedzierać w świat opisu fenomenologicznego, okazało się, że problem z pisaniem nie polega jedynie na zmianie stylistyki, ale i na takim doborze słów, terminów, który uwzględni słuchacza lub czytelnika.
Pisarstwo filozoficzne powstające w kręgach tomistycznych uwzględniało odbiorcę w niewielkim stopniu. Trochę to było tak, że jeśli ktoś nie rozumie, to znaczy, że jest głupi albo że nie przeczytał jeszcze jednej książki, która mogłaby go oświecić. To założenie stwarzało, oczywiście, barierę między czytelnikiem i autorem.
Kiedy zacząłem pisać dla „Znaku”, trzeba było zmienić założenie: jeżeli czytelnik nie rozumie, to znaczy, że autor jest niezdarny. Wcale nie było łatwo przyznać się do tego będąc profesorem filozofii, a z drugiej strony – nie można było Malewskiej, Grygielowi czy Stróżewskiemu wmawiać, że nie zrozumieli, bo są za mało inteligentni albo za mało czytają.

Zdobywał Ksiądz kolejne stopnie naukowe, pisał filozoficzne rozprawy i pierwsze artykuły, a jednocześnie pracował w parafii, głosił kazania, uczył religii. Musiał więc Ksiądz jakoś popularyzować swoją filozoficzną wiedzę.

Można powiedzieć, że był to etap, w którym prowadziłem „podwójne życie”. Z jednej strony próbowałem jakoś zastosować moją wiedzę filozoficzną i teologiczną dla potrzeb moich uczniów, a z drugiej – była we mnie wielka pogarda dla tej mojej umiejętności, kiedy przechodziłem na grunt filozofii. Zajmując się filozofią, operowałem takim stylem myślenia i językiem, jakiego się nauczyłem. Był zatem we mnie samym ogromny dysonans. Jeszcze raz podkreślam: to nie była sprawa jedynie słownictwa. To był o wiele głębszy metodologiczny problem.
Dopiero kiedy sobie powiedziałem, że fenomenologia jest tą metodą, którą chcę pracować, uzyskałem jakieś wewnętrzne kryterium, w oparciu o które mogłem pójść dalej. Tego kryterium filozofia tomistyczna nie była mi w stanie dać. Tomizm proponował syntezę rozumianą jako łączenie wody z ogniem: trzeba było pisać o Kancie słowami Kanta, o Tomaszu językiem Tomasza. Dawało to z reguły mieszankę piorunującą i kończyło się tezą, że synteza jest niemożliwa, bo autorzy operują na innym poziomie doświadczeń. Czyli – Jaś wie swoje, Kasia wie swoje i nie ma co mówić o żadnym porozumieniu. Najlepiej będzie, jak Kasia wyrzuci Jasia za drzwi. Koniec. Do tej pory widzę to często u różnych autorów, że tak właśnie poczynają sobie z tekstem, jak ja to robiłem, zanim nie zbliżyłem się do „Znaku” i „Tygodnika”.

 

Jakie teksty filozoficzne podobały się wtedy „Znakowi”?

„Znak” preferował teksty o szerokich horyzontach, najlepiej z pogranicza różnych dyscyplin – filozofii i teologii albo psychologii i filozofii. Szczególnie cenione były teksty z historii idei. Ja wtedy nie byłem zbyt dobry w tej dziedzinie. Ale dzięki temu zrozumiałem, że każdy profesor filozofii powinien przejść przez etap wykładania historii filozofii.
Pierwsze teksty dla „Znaku” były więc bardziej z pogranicza historii idei: o postaci Jezusa w filozofii postheglowskiej, o problemie natury Boga w filozofii nowożytnej. Dziś widzę, że są to teksty będące raczej wprowadzeniem do problemu niż jego rozstrzygnięciem, niemniej wiele się na nich nauczyłem. „Znak” wydobył ze mnie coś niesłychanie istotnego, dlatego później wszystkie moje ważne teksty filozoficzne tam właśnie publikowałem. Niektórzy mi nawet zarzucali, że zamiast posyłać je do pism stricte filozoficznych, drukuję je w „Znaku”. Kłósak ciągle mówił, że „Znak” nie jest pismem naukowym, ale popularyzatorskim, w związku z czym może powstać problem, czy drukowane tam teksty będą mogły być zaliczane do mojego dorobku naukowego. On miał bardzo pozytywistyczną ideę naukowości.
A jednak to właśnie obecność w „Znaku” oznaczała w tamtym czasie wkroczenie w sam środek intelektualnego „tajfunu”, który przechodził przez Polskę – i przez całą Europę. W „Znaku” – na długo przedtem nim stało się o nich głośno – drukowani byli Karl Rahner czy Hans Küng, źle widziani teologowie, którzy stali się później ojcami II Soboru Watykańskiego. W dużym stopniu właśnie dzięki „Znakowi” mogliśmy po wyborze Papieża wsiąść na intelektualną europejską karuzelę bez kompleksów, dość swobodnie. Nota bene śmialiśmy się w „Znaku”, że Künga udaje się nam drukować jedynie dzięki temu, iż nikt nie wie, kto to jest.