Widzowie filmów „Twarze Łopusznej” Beaty Dzianowicz, a potem „Tischner – życie w opowieściach” Artura Więcka zapamiętali go jako przyjaciela księdza Tischnera, który bez fałszywej skromności wyznawał: „Tym filozofem to zostoł przez nos. Duzo Ksiądz wiedzioł ode mnie. Ta filozofia to chyba jest ino moja nauka”. Publikujemy wspomnienie o zmarłym pióra Łukasza Tischnera.

Może potem przydały się jeszcze nauki Ingardena, ale Ludwik Maciasz się nie mylił. Zdziwienie światem, zachwyt nad fenomenem życia, akceptacja kruchości ludzkiego losu i nadzieja miały swój początek w platońskich dialogach, które Józef Tischner prowadził od dzieciństwa z kolegami z Łopusznej. Jednym z nich był właśnie Ludwik z Niżnego Zarębku, który przez całe życie pasł owce i hodował pszczoły, więc nigdy nie nauczył się czytać ani pisać. Powszechnie go lubiano, ale mieszkał i żył na uboczu. Choć był postawny i miał skromne gospodarstwo, nigdy się nie ożenił, co – jak pamiętamy z „Historii filozofii po góralsku” – nie obiecuje łatwego życia: „Baby we wsi nie sanujom niezyniatyk. Cheba ze ksiendza”.
Jego życie nie było idyllą. Ojciec był sparaliżowany i poruszał się o kulach, a w domu się nie przelewało, bo Ludwik miał jeszcze trzech braci i siostrę. Potem przyszła wojna, o której opowiadał smutne i niezwykłe historie. Przesuwanie się frontu zapamiętał jako wędrówkę wilków, które szły od wschodu, wabione zapachem ludzkiego mięsa. Nigdy później nie widział tylu wilków w Gorcach. Nigdy też nie spotkał tak agresywnych watah. W 1946 r. w trakcie zabawy weselnej został raniony siekierą jego brat. Tak się złożyło, że równocześnie z Łopusznej wyruszyły dwie furmanki do Nowego Targu. Na jednej Ludwik wiózł umierającego brata, na drugiej jechała Weronika Tischner, która czuła już mocne bóle porodowe. W nowotarskim szpitalu na jednej sali urodził się Kazimierz Tischner i umarł brat Ludwika.
Być może pod wpływem tych tragicznych doświadczeń Ludwik uciekał od ludzi. Był bacznym obserwatorem przyrody, czemu sprzyjał jego tryb życia. Pół roku spędzał wysoko, na polanie pod Koszarami Łopuszańskimi, gdzie miał bacówkę dla owiec. Wychodził z nimi w listopadzie, a wracał w okolicach stycznia, kiedy zjadły już zgromadzone siano. Wiedział wszystko o lesie i jego mieszkańcach, znał też każde zioło na łące. Nie ufał doktorom, więc leczył się naturalnymi sposobami. Z chorobą wrzodową poradził sobie, pijąc w odpowiednich dawkach i o określonych porach samą wodę.
Był człowiekiem wrażliwym i bardzo inteligentnym. Ze swoich obserwacji czerpał mądrość, której naczelną zasadą była harmonia wszechświata (może to on był natchnieniem dla szkoły cyfrowacy, czyli pitagorejczyków na Wyżnim Zarębku?), zagłuszana przez ludzką głupotę. Za największy cud uważał to, że istnieje życie. Był też przekonany, że jest ono dane po to, by żyć dla innych. W świecie natury widział okrucieństwo, ale też prawo pokojowego współistnienia. Kto znał jego reguły, unikał jadu żmii. Na znajomości tych zasad oparł swoje rozumienie wolności, która polega na tym, żeby żyć i pozwolić drugiemu na to samo.
Od początku tego roku Ludwik sporo chorował i nie mógł wyjść w góry z owcami. Śmierć zabrała go w środku lata, kiedy jego pszczoły zbierały pyłki z kwiatów lipy.