„Kiedy wygłosił w Krakowie wykład o koncepcji >>wiecznego powrotu tego samego<<, żartowaliśmy, że to o nim, o jego przyzwyczajeniach. Jako człowiek będący nieustannie w ruchu potrzebował pewnych stałych punktów i ludzi, z którymi nie będzie rozmawiał o interesach”. Publikujemy wspomnienie o Krzysztofie Michalskim pióra Wojciecha Bonowicza. Skrócona wersja tego tekstu pt. „Nadzieja na nieznane” ukazała się w „Tygodniku Powszechnym” (nr 8/2012)

Na pierwsze spotkanie umówiliśmy się w hotelu „Bristol”. Zszedł na dół w szarych dżinsach, białej, starannie zmiętej koszuli i ciemnych okularach. Zza tych okularów uważnie mi się przyglądał. Dziwne uczucie: nie widziałem jego oczu, ale czułem na sobie ich przenikliwe spojrzenie. Z początku mówił niewiele, raczej badał, kim jestem, jakie mam intencje. Niełatwo było zdobyć jego zaufanie. Ale jeśli się je zdobyło, otwierał serce. Kilka miesięcy później pisał już do mnie w listach „Drogi Stary”, a ja odpowiadałem, tak jak sobie życzył, „Drogi Wuju”.

Lubił elegancję. I wygodę. W Krakowie zatrzymywał się zazwyczaj „Pod Różą”, w Warszawie w „Bristolu”. Miał ulubionego kierowcę-gawędziarza, którego na czas pobytu w stolicy zamawiał na wyłączność. Kiedy wybierał się do Krakowa, prosił, żebym zarezerwował stolik w tej co zawsze restauracji i upewnił się, czy będą pierogi z mięsem i mrożona wódka. Przez wszystkie lata naszych krakowskich spotkań nigdy nie poprosił o nic innego. Kiedy wygłosił w Krakowie wykład o koncepcji „wiecznego powrotu tego samego”, żartowaliśmy, że to o nim, o jego przyzwyczajeniach. Jako człowiek będący nieustannie w ruchu, nieustannie niepokojony przez innych, potrzebował pewnych stałych punktów i ludzi, z którymi nie będzie rozmawiał o interesach.
Lubił też dobrą anegdotę. Kiedy o kimś mówił, wolał posłużyć się jednym czy drugim obrazkiem, niż robić długą charakterystykę. Już w czasie naszego pierwszego spotkania opowiedział mi, jak latem `80 roku ks. Tischner, z którym był zaprzyjaźniony, zabrał go do Castel Gandolfo na seminarium organizowane przez profesora Jerzego Janika. „Pierwszego dnia idziemy do papieża na Mszę”, wspominał, „i na schodach przyszła mi taka myśl, że przecież nie wypada być na papieskiej Mszy i nie iść do komunii. Mówię do Józka: >>Może byś mnie teraz wyspowiadał?<<. Popatrzył na mnie uważnie – a było wtedy na tej sesji jeszcze trzech innych księży – i mówi: >>Wiesz, idź lepiej do Życińskiego<<. Odeszliśmy z Życińskim na bok i wyspowiadałem się. Efekt był taki, że z Tischnerem przez następne lata nadal żyłem w bliskiej przyjaźni, a z Życińskim nasze drogi się rozeszły”.

Trzeba robić naukę

Wychował się na Żoliborzu. Przez całe życie był bardzo mocno związany z mamą, wcześnie stracił ojca. W rozmowach często powtarzał: „Ale co mama na to?”, żartował, że analizy miłości, które robi w swoich książkach, są trochę odcieleśnione, bo a nuż mama przeczyta… Maturę zdawał w „Lelewelu”. Z grona pedagogicznego wspominał głównie nauczycielkę historii, Annę Radziwiłł, po 1989 roku wiceminister edukacji, która wtedy dopiero rozpoczynała pracę w szkole średniej. Opowiadał, że po każdej wizycie u niej w domu wracał z torbami pełnymi pożyczonych książek. Z tego okresu pochodziła jego fascynacja językiem Piłsudskiego; sam byłem świadkiem, jak – wiele lat później – wychodził z antykwariatu na Krakowskim Przedmieściu z całym naręczem dzieł Marszałka. Niezależnie od poglądów, był to dla niego wzorzec polszczyzny – mięsistej, żywej, nie spetryfikowanej.
Ale „Lelewel” to były przede wszystkim znajomości i przyjaźnie wśród kolegów. W szkole poznał między innymi Lecha i Jarosława Kaczyńskich, Lejba (Lonię) Fogelmana i starszego o dwa lata Andrzeja Seweryna, który szybko stał się jednym z najbliższych jego przyjaciół. Wspólnie jeździli autostopem „w Polskę”, wspólnie czytywali na głos literaturę (m.in. Norwida). Po maturze, latem 1965 roku, Michalski pojechał z Sewerynem – wówczas już studentem szkoły teatralnej – na wyjazd organizowany przez ZMS w ramach akcji „Lato”. W powiecie łosickim, wysuniętym najdalej na wschód krańcu Mazowsza, młodzi ludzie wygłaszali wykłady i organizowali wieczory artystyczne, na których śpiewano m.in. pieśni Okudżawy. Michalski poznał tam całą grupę opozycjonistów, z którymi Seweryn był zaprzyjaźniony, m.in. Barbarę Toruńczyk, Seweryna Blumsztajna i Mirosława Sawickiego. Trwał akurat proces Kuronia i Modzelewskiego i zebrani napisali wspólny list do ich żon: „Uśmiechnijcie się od nas Jackowi i Karolowi”.
Przez następne lata Krzysztof był związany z grupą „komandosów”, ale nie angażował się bezpośrednio w jej działania. W lutym 1967 roku pojechał na spotkanie młodych opozycjonistów w Kampinosie, ale nie brał udziału w naradach. W Marcu `68 roku także trzymał się na uboczu. „Krzysiu, ty się w to nie mieszaj, bo oni to między sobą rozgrywają”, usłyszał od kogoś, z kogo zdaniem się liczył. Po latach wspominał też inną rozmowę z tego czasu – z Adamem Michnikiem, któremu wyznał, że chce przede wszystkim „robić naukę”, a nie politykę. I że nie da się uczciwie zajmować jednym i drugim. Michnik miał wtedy odpowiedzieć, że obie drogi są równie potrzebne.
Jak bardzo były potrzebne, okazało się zaraz po Marcu. Wydział Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, na którym studiował, został rozbity. A był, zdaniem Krzysztofa, na najwyższym światowym poziomie. „Zrozumiałem to”, mówił po latach w wywiadzie dla kwartalnika „Kronos”, ,,dopiero, gdy zacząłem jeździć po świecie i porównywać tamten uniwersytet z uniwersytetami w Niemczech, Anglii czy USA. Nie tylko nasi nauczyciele byli świetni – Baczko, Kołakowski, Pomian, Stanosz, Zabłudowski, Suszko, Przełęcki, Chwedeńczuk, inni (…). Także studenci byli bardzo dobrzy, entuzjastyczni, pilni”. We wspomnieniach często przywoływał nazwiska najzdolniejszych kolegów: Pawła Hoffmana, Witolda Nowotnego, Andrzeja Rapaczyńskiego, Włodzimierza Rabinowicza, którzy potem robili kariery naukowe za granicą. Opowiadał, jak Nowotny poszedł na egzamin z filozofii nowożytnej do Bronisława Baczki. Wyszedł po dłuższym czasie z gabinetu czerwony z emocji i na pytanie: „Jak tam profesor?”, odparł z podziwem: „Umie Hegla”. „To wszystko w marcu 1968 szlag trafił; wielu wyjechało, wydział się rozpadł. (…) Skończyłem dwa pozostałe mi lata w jeden rok, nie było się czego uczyć”.

Heidegger w oryginale

Wykładowcą, który musiał w tych latach zrobić na nim największe wrażenie, był Leszek Kołakowski. Chociaż Krzysztof bywał bezkompromisowy w sądach i nawet o najwybitniejszych filozofach potrafił wyrazić się ostro, dosadnie, nigdy nie słyszałem, żeby krytykował Kołakowskiego. Niemniej przyznawał, że w czasie studiów był – podobnie jak inni studenci filozofii – w pewnej opozycji do autora „Kultury i fetyszy”. „Naszych profesorów – Kołakowskiego, Baczkę, Pomiana – uważaliśmy za historyzujących sceptyków; siebie uważaliśmy za >>realistów<<”, tłumaczył w „Kronosie”.
Na drugim roku napisał dla Krzysztofa Pomiana pracę o pojęciu czasu u Kanta. Przygotowując ją, zetknął się z myślą Martina Heideggera (którego czytał w oryginale) i zafascynował nią. Po magisterium postanowił uczynić ją przedmiotem swego doktoratu. Ale na uniwersytecie nie było już z kim rozmawiać o autorze „Sein und Zeit”. Irena Krońska poradziła mu, żeby zwrócił się do czeskiego fenomenologa Jana Patočki, a Henryk Krzeczkowski, który był związany z „Tygodnikiem Powszechnym”, dodał, że jest w Krakowie taki ksiądz, który wykłada Heideggera klerykom. „Był chyba rok 1973. Pojechałem do Krakowa w którąś niedzielę i trafiłem akurat na Mszę Tischnera dla przedszkolaków. To mi się dość spodobało. Po Mszy Tischner zabrał mnie do siebie do mieszkania i tam przez kilka godzin dyskutowaliśmy o filozofii”. Był to początek przyjaźni, która przetrwała ponad ćwierć wieku.
Wybrał się również do Pragi. Patočka był już wówczas na przymusowej emeryturze, mieszkał w suterenie domu swojego zięcia i utrzymywał z dawania lekcji angielskiego. Przez trzy dni spacerowali po Pradze i rozmawiali. W 1974 roku Michalski obronił doktorat na podstawie rozprawy o dziele Heideggera na tle kilku nurtów współczesnej filozofii. Formalnie jego promotorem był Jan Legowicz, historyk filozofii średniowiecznej. Podczas obrony Legowicz oświadczył, że praca tak naprawdę powstała pod opieką Patočki i publicznie mu za to podziękował. Trzy lata później wybitny czeski filozof został rzecznikiem Karty `77. Zmarł w marcu tego samego roku po wyczerpujących przesłuchaniach przez czeską służbę bezpieczeństwa.
W tym czasie Michalski, młody asystent na UW, niespodziewanie dostał paszport; było to tym dziwniejsze, że starając się o stypendium Fundacji Humboldta, korzystał z listów polecających od Patočki i Kołakowskiego. Wyjechał do Niemiec, większość czasu spędził w Kolonii pod opieką Ludwika Landgrebego, ucznia Edmunda Husserla, któremu zamierzał poświęcić kolejną rozprawę. Kiedy wracał do kraju, w księgarniach pojawiła się właśnie jego pierwsza książka – „Heidegger i filozofia współczesna”. „Michalski pisze o Heideggerze wnikliwie, fascynująco, pięknym polskim językiem”, recenzował Tischner. „Książkę przenika rzetelna pasja zrozumienia, pieczołowitość w prezentacji cudzej myśli, rzadko spotykana przenikliwość w wyczuwaniu potrzeb czytelnika. (…) Jeśli się uwzględni, że pisząc ją, nie miał jeszcze trzydziestu lat — można popaść w zadumę. Gdybyż tylko w zadumę! Słyszałem, że niektórzy adepci filozofii nabawili się już z tego powodu niejakich kompleksów”. W krótkim odstępie czasu ukazały się też zredagowane przez Michalskiego tomy esejów Heideggera i Hansa-Georga Gadamera, które ugruntowały jego pozycję jako jednego z najciekawszych filozofów młodszego pokolenia.

 

Z błogosławieństwem papieskim

Latem 1978 roku Tischner zaprosił go do Krakowa na sympozjum organizowane pod auspicjami kardynała Karola Wojtyły. W czasie jednego z posiłków posadził Krzysztofa blisko arcybiskupa, tak żeby przyjaciel mógł mu opowiedzieć o Heideggerze i wręczyć swoją książkę. Wkrótce kardynał pojechał do Rzymu na drugie w tym roku konklawe. W jakiś czas później jeden z zachodnich dziennikarzy, którego tuż po wyborze Jana Pawła II wpuszczono do krakowskiej kurii, opowiedział Michalskiemu, że na nocnym stoliku w pokoju kardynała ze zdumieniem zauważył jego książkę. Była otwarta, Wojtyła musiał ją czytać w ostatnich dniach przed wyjazdem.
Krzysztof miał talent do poznawania ludzi. Pobyt na Zachodzie wykorzystał do nawiązania jak największej liczby kontaktów. „Wprowadził mnie w świat, do którego nigdy bym nie wszedł”, wspominał Tischner, „w świat Gadamera, Ricoeura, Weizsäckera. Znałem ich książki, ale bez Krzysztofa ich samych nie poznałbym nigdy”. W marcu 1980 roku pojechali razem do Dubrownika na seminarium „Hermeneutyka i sztuka” organizowane przez Krzysztofa w porozumieniu z Gadamerem. Pewnego ranka przyjaciele odbyli długi spacer brzegiem morza. Michalski zwierzył się Tischnerowi, że myśli o stworzeniu placówki naukowej, w której mogliby się spotykać myśliciele ze Wschodu i Zachodu. Ale niezależnej, wolnej od jakichkolwiek politycznych zobowiązań.
„Są dwa sposoby rozwijania filozofii”, mówił później Tischner. „Jeden, który ja uprawiam, to pisanie tekstów i książek. A drugi to tworzenie instytucji, które działając w świecie, wyznaczają bieg myśli. Powstawanie średniowiecznych czy renesansowych uniwersytetów wyznaczało kiedyś bieg myśli europejskiej. Tak samo dziś organizowanie sympozjów, tworzenie instytutów, proponujących płaszczyznę badań, spotkań, debat, wyznacza kierunek myśli współczesnej”. To właśnie chciał robić Krzysztof.
Tischner poradził, żeby o pomoc poprosić Jana Pawła II. Okazja nadarzyła się szybko; w sierpniu pojechali razem do Castel Gandolfo na wspomniane wcześniej sympozjum. Michalski wyznał papieżowi, że najlepiej byłoby, gdyby instytut miał siedzibę w Austrii, na styku obu światów, które miały się w nim spotykać. Papież obiecał, że pomoże. Kilka miesięcy później z rekomendacją papieską i listem polecającym od kardynała Agostino Casarolego przyjaciele pojechali szukać sojuszników w Wiedniu. Spotkali się między innymi z kardynałem Franzem Königiem (jego pierwsze słowa brzmiały ponoć: „No dobrze, a kto da na to pieniądze?”) i wiceburmistrzem miasta Erhardem Buskiem. „Busek udzielił nam swego poparcia”, opowiadał Michalski, „pozyskując jednocześnie dla idei instytutu ówczesnego burmistrza Leo­polda Gratza, mimo że jeden reprezentował partię konserwatywną, a drugi socjalistyczną”.
Zaczęło się zbieranie funduszy. „Z błogosławieństwem papieża stworzyliśmy instytut za pieniądze George`a Sorosa”, śmiał się po latach Michalski.

Przestrzeń dla myślenia

Instytut Nauk o Człowieku zaczął działać w 1982 roku. W radzie naukowej nowej instytucji znalazły się same wielkie nazwiska – oprócz Gadamera i Kołakowskiego, między innymi sir Isaiah Berlin, Ernst-Wolfgang Böckenferde, Paul Ricoeur, Robert Spaemann, Charles Taylor i Jacek Woźniakowski.
Jednym z pierwszych pomysłów Michalskiego i Tischnera było zawiezienie tych sławnych ludzi do papieża, żeby mógł przysłuchać się ich dyskusjom. Tak narodziła się idea kolokwiów w Castel Gandolfo, które odbywały się co dwa lata, począwszy od sierpnia 1983 roku, i gromadziły elitę intelektualną z całego świata. Krzysztof redagował tomy będące efektem kolejnych spotkań. Cieszył się jak dziecko, że udało mu się przedstawić Janowi Pawłowi II myślicieli, którzy – gdyby nie ta możliwość – pewnie nigdy nie poznaliby osobiście następcy św. Piotra. „To niesamowite”, powiedział kiedyś jeden z uczestników, „uświadomić sobie, że my zaczynamy dzień od czytania gazet, a on od rozmowy z Bogiem”. Ze szczególnym wzruszeniem Krzysztof opowiadał o spotkaniu z Emmanuel Lévinasem i jego żoną; oboje pochodzili z Litwy, skąd udało im się uciec przed Zagładą. Z dzieciństwa pamiętali tylko jedną polską kołysankę. „Mam ich jeszcze przed oczyma, malutkich, prawie osiemdziesięcioletnich staruszków, (…) jak w pałacu papieża śpiewają mi tę dziecinną polską piosenkę, a za oknem Lago Albano”, wspominał.
Kilka razy zapraszał na te spotkania kardynała Josepha Ratzingera, ale ten nigdy nie mógł znaleźć czasu. Spotkali się za to na jakiejś włosko-niemieckiej konferencji w Rzymie. Ratzinger zaimponował mu sprawnością inteligencji. Podczas debat Włosi nie rozumieli Niemców i na odwrót, bo tłumacze nie radzili sobie z dość skomplikowanymi wypowiedziami. „Wtedy zirytowany Ratzinger zaczął sam tłumaczyć dla nas wszystkich i nagle wszystko można było zrozumieć”, opowiadał po latach Michalski w rozmowie dla „Dziennika”..
Cezary Wodziński, który brał udział w seminariach prowadzonych przez Michalskiego na przełomie lat 70. i 80., a potem bywał kilkakrotnie gościem wiedeńskiego instytutu, wspomina w książce „Między anegdotą a doświadczeniem”, że nie sposób porównać tej placówki z jakąkolwiek instytucją naukowo-badawczą na świecie. „Niepoliczalna ilość debat, dyskusji, konferencji, wykładów, odczytów, seminariów z udziałem najwybitniejszych intelektualistów świata. Z wielkich żyjących myślicieli nie zabrakło bodaj ani jednego, który by bezpośrednio lub pośrednio nie brał udziału w budowie i rozbudowie tej niezwykłej przestrzeni wymiany myśli”. Stypendia dla młodych uczonych pozwalały im na spokojne pisanie prac, a jednocześnie stwarzały okazję do spotkań z największymi. Najwięksi z kolei nie tylko mogli nie niepokojeni pisać w Wiedniu kolejne książki – jak Taylor i Tischner, ale też Jose Casanova czy Tony Judt – lecz także zderzyć swoje przemyślenia z intuicjami najzdolniejszej młodzieży, przybyłej z rożnych stron świata.
Zdaniem Wodzińskiego, wiedeński instytut był „urzeczywistnioną ideą autorską”, niczym „Kultura” Giedroycia. Z jedną istotną różnicą: Michalski nie zrezygnował z własnych ambicji i projektów pisarskich. Owszem, czasu na skupienie miał niewiele, kolejne teksty powstawały w bólach, w 1986 opublikował książkę o Husserlu „Logika i czas”, na kolejną – o Nietzschem – trzeba było czekać przeszło dwie dekady. Skarżył się, że podczas wyjazdów gubi notatki, że giną mu przesyłane z miejsca na miejsce książki. W jednym z listów napisał: „Wiktor Osiatyński mówi mi, że to z pewnością Palec Boży; B-Tatuś chciał mi dać znać, że za dużo robię notatek, a za mało piszę. Naturalnie mógłby mi to powiedzieć w jakiś łagodniejszy sposób”.
Kierowanie instytutem, a zwłaszcza zdobywanie środków na jego działalność, było niezwykle absorbujące, a przecież na tym nie kończyły się jego obowiązki. Od 1986 roku – najpierw gościnnie, a potem na stałe – wykładał filozofię w Bostonie; z czasem wrócił też na Uniwersytet Warszawski, gdzie stworzył Katedrę im. Erazma z Rotterdamu i prowadził seminarium. Brał udział w niezliczonych konferencjach, zasiadał w wielu polskich i międzynarodowych gremiach. Sam inicjował coraz to nowe przedsięwzięcia: był między innymi współtwórcą Instytutu Spraw Publicznych w Warszawie, a także jednym z pomysłodawców krakowskich Dni Tischnerowskich oraz Nagrody Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera, w której jury zasiadał.
W 2005 roku wspólnie z Marcinem Królem zaczął organizować w Warszawie Debaty Tischnerowskie wedle sprawdzonych na Zachodzie wzorów – obok wybitnych intelektualistów z kraju i zagranicy sadzał za stołem zawsze dwóch rodzimych polityków. „Niech się podciągną”, mówił. W ostatnich latach wspominał o jeszcze jednym pomyśle: stworzenia na Uniwersytecie Warszawskim katedry, która nosiłaby imię Leszka Kołakowskiego i zapraszała myślicieli z samej światowej czołówki.

Nowy sens śmierci

Znajomość z Tischnerem zaowocowała jeszcze jedną niezwykłą przygodą. W 1993 roku Michalski i Tischner zaproponowali papieżowi serię rozmów „o jego życiu i ideach, które to życie organizowały”. Rozmowy miały być kanwą pierwszej książki-wywiadu z Janem Pawłem II. „Przez parę dni”, mówił Michalski „Tygodnikowi Powszechnemu”, „siedzieliśmy po kilka godzin we trzech: papież, ksiądz Tischner i ja, przy stole, pod palmą, patrząc na Lago Albano w dole, u stóp pałacu (…). Nie był to wywiad, raczej rozmowa; my zaproponowaliśmy tematy, ale naturalnie inicjatywę miał Papież. Choć trzymał na kolanach kartki z naszymi pytaniami, wymiana zdań toczyła się swobodnie, odbiegając często od scenariusza. (…) Ja byłem kimś w rodzaju hydraulika. Kimś, kto z zawodowej konieczności musi orientować się w debatach filozoficznych czy ideologicznych na Zachodzie. Podawałem więc, kiedy było trzeba, uszczelki i rurki. A Józek doprowadzał do tego, że płynęła woda”.
Zapis tych rozmów był później wielokrotnie przeredagowywany, odkładany na półkę, znów redagowany i uzupełniany. Michalski cierpliwie współpracował przy powstawaniu kolejnych wersji, proponował nowe rozwiązania, w końcu jednak dał za wygraną; książkę przygotowali do druku redaktorzy watykańscy. Tak powstała „Pamięć i tożsamość”, która ukazała się w pięć lat po śmierci księdza Tischnera i na dwa miesiące przed śmiercią Jana Pawła II. Krzysztof mówił, że żałuje, iż w ostatecznej wersji rozmów niemal nie ma śladu pierwotnej naturalności, z jaką papież opowiadał o swoich przeżyciach i przemyśleniach. Jedynie zamykająca książkę rozmowa o zamachu daje pewne pojęcie o tym, jak książka mogłaby wyglądać, gdyby nie późniejsze ingerencje.
Bardzo przeżył chorobę, a potem śmierć Tischnera. „Był dla mnie kimś ważniejszym niż tylko partnerem do wymiany myśli”, wyznał w cytowanej rozmowie dla „Kronosu”. Decydujące było „ciepło, które z niego emanowało, spontaniczna sympatia, bezinteresowna życzliwość dla drugiego człowieka, w której topniały zwykle (w moim przypadku zawsze) lody różnych głupstw i uprzedzeń”. Kiedyś napomknął mi mimochodem, że mimo upływu lat wciąż nie jest w stanie słuchać płyt z głosem Józka, po prostu ściska go w gardle… „Pisząc o religii i Nietzschem”, mówił w wywiadzie dla „Nowych Książek”, „starałem się oddać ducha tej religijności, jakiej nauczyłem się przede wszystkim od Tischnera. Jakoś ją pojęciowo wyrazić, choć pewnie nieudolnie”.
Książka wyrosła z refleksji nad Nietzschem, „Płomień wieczności” – którą pisał tak długo i całym sobą – ukazała się w końcu w 2007 roku. Jej przyjęcie chyba trochę go rozczarowało, liczył, że sprowokuje dyskusję, tymczasem recenzji było niewiele. Niemniej zaczął się przygotowywać do podjęcia kolejnego tematu. „Z czasem już skończyłem, teraz zajmę się Bogiem”, powiedział mi kiedyś przez telefon. Nie wiem, czy powstały jakieś szkice do nowej książki. Pięć lat temu opublikował w „Gazecie Wyborczej” przejmujący esej „Sens zmartwychwstania”, a w „Europie” (dodatku do „Dziennika”) esej „Cisza śmierci” – być może pierwsze fragmenty tego, co zamierzył.
Sięgnąłem po tekst z „Wyborczej”, kiedy – jak cios obuchem w głowę – przyszła wiadomość, że nie żyje. „Siła śmierci i miłości”, pisze w nim Krzysztof, „polega na tym, że potrafią rozbić, co jest, i wyzwolić moje życie na nowe, niepojęte możliwości. Niepojęte – a więc nie ma tu miejsca na pewność, jaką może dać wiedza, nie ma tu miejsca nawet na szacunek prawdopodobieństwa. Co najwyżej na nadzieję – ale nadzieję inną niż te, jakie znamy. Nie nadzieję na zadośćuczynienie, nie nadzieję na nagrodę, nie nadzieję, że będzie tak dalej, tyle że lepiej, niż jest. (…) Nadzieja, o jaką tu chodzi, to nadzieja na nieznane, dotąd ukryte, nadzieja, co nie podważa rzeczywistości śmierci, nie usuwa jej grozy”, lecz „nadaje śmierci inny, nowy sens”.