Józef Tischner zaczął prowadzić swój dziennik jesienią 1944 r. jako trzynastolatek. Początkowo opisywał głównie swoje perypetie w drodze do i ze szkoły (dojeżdżał najpierw do Czarnego Dunajca, a potem do Nowego Targu) oraz akcje partyzantów, a także zapisywał informacje krążące wśród mieszkańców Podhala. Publikujemy kilka fragmentów „Dziennika” pochodzących właśnie z tego czasu. Premiera „Dziennika 1944-1949” – 25 września!

21 X 1944
Wieczorem, jadąc pociągiem do domu, siedząc z powodu ścisku na platformie, [zauważyłem, że] wszedł młody niemiecki żołnierz, który wyszedł z sąsiedniego towarowego pociągu. Trochę umiał po polsku, więc nawiązała się między ludźmi a nim pogawędka. Wszedł, pytając, czy nie ma gdzie młodych kobiet, znalazł jedną. Zaczął ciągnąć ją do towarowego pociągu, ta nie chciała, zdziwiony pytał ją, dlaczego się opiera, ta z pewnością siebie palnęła: „Tak, żeby mnie ostrzygli?!”. Bo AK, do której należeli i ludzie z okolicznych wsi, strzygli kobiety obcujące z Niemcami. Niemiec się pyta wszystkich nas: „Skąd jadą?”. Przeważna część jechała z okopów, które robiono w Łopusznej. „A! – mówi – dobrze pracować, źle iść na front”. Następnie pyta się: „Wszyscy tu Polocy?”.
– Wszyscy!
„Módlta się – odpowiada – wnet będziecie mieć zbawienie”. Wnet, wnet, toć przecie walki toczą się na granicy niemieckiej i żołnierze niemieccy bynajmniej nie chcą walczyć, lecz boją się giestapa.
Oto na obławę do lasu poszły dwie kompanie wojska. Zaledwie weszli na początek lasu, cof[nę]li się przed strzałami AK. Raz po raz przychodzą wieści o coraz to nowych figlach AK. (…)
Teraz przerabiam 1-szą klasę gim[nazjum:] łacinę, rachunki, historię i inne przedmioty, za miesiąc mam zdawać. AK postarała się o danie nam profesorów do zdawania, żebyśmy nic nie stracili na nauce. Oczywiście zdawanie odbywa się w wielkiej tajemnicy.

Dnia 23 X [19]44
Wczoraj byłem w szkole [w Nowym Targu]. Chłopcy z Kowańca próbowali nas zaczepić, aleśmy ich przegonili, gdyż było ich bardzo mało. P[ani] nauczycielka z p[anem] kierownikiem szukają wolnej sali w mieście, gdyż chcą zażegnać bójki. Pierwszy raz wczoraj przyjechałem do domu bez biletu jako robotnik z okopów (robotnicy jeżdżą za darmo). Za oprawienie książeczki pewnej kobiecie ta uprzędła mi sznurek do latawca, z czego się b[ardzo] cieszę, gdyż w najbliższym czasie mam zamiar puszczać latawca. (…)

30 X [1944]
Przyjechałem ze szkoły, pragnę opisać jazdę pociągiem w wieczór. Przychodzę na stację [w Nowym Targu], na stacji tłok i zaduch, bilet mam już. Podchodzę do grupki ludzi z Rogoźnika, jeden z nich, 16-stoletni chłopak, lamentuje: skradł mu ktoś portfel z pieniędzmi. Pieniędzy dużo nie było, ale najgorzej, że razem z portfelem zginęła kartka od robót przy okopach, uciekam od tego.
Wypuszczają na Rogoźnik. Ludzie, a zwłaszcza robotnicy, przeskakują przez płot. Niemiec spędza wszystkich z powrotem. Wsiadam do wagonu, z braku miejsca – do towarowego. W wagonie sami robotnicy z okopów, ławek nie ma, więc siadamy bezpośrednio na ziemi. Niektórzy siadają na stopniu, nogi spuszczając w dół. Pociąg rusza. Kilku Cyganów gra na organkach, kilku robotników zaczyna śpiewać. Ludzie posiadający jaki taki słuch zatykają sobie uszy, jedziemy przez las. Na polu jasno, księżyc świeci, trochę tylko zimno. Wyjeżdżamy z lasu, pociąg zwalnia, przejeżdżamy przez most. Ludźmierz, kilku pcha się do drzwi, krzyżują się pytania: „Wysiados? To poć. Coz sie pchos? Puscoj, bo dostanies. Puscoj-ze warcyj!!”. Wreszcie pociąg rusza, jedzie pomału teraz, kilku wyskakuje, my, tj. ja i mój kolega, jedziemy dalej. „Rogoźnik!”, woła konduktor, wysiadamy. Idzie nas więcej, ktoś mówi, że desanci mają jutro wysadzić most w Podczerwonym. Wreszcie jestem w domu.

9 XI [1944]
Długo nie pisałem pamiętnika, gdyż byłem chory, bolał mnie żołądek i ucho. W uchu mi zaległo, że mało co słyszałem, ale dzięki Bogu przeszło mi wszystko. Listopad, przygotowuję się do Bożego Narodzenia, robię marionetki do szopki. Marionetki robię z gliny, a potem suszę na piecu. Wysuszone maluję. Wczoraj desanci wysadzili most przed Chabówką, wskutek tego pociąg do Krakowa nie idzie. Uczę się dalej. Dzisiaj spadł pierwszy śnieg, gdy piszę, jeszcze pada, jest go dotąd bardzo mało. Ludzie młócą zboże maszynami poruszanymi końmi lub motorem, chcą mieć spokój. Mostu w Podczerwonym nie wysadzili, ktoś puścił bajkę, w ogóle na linii Nowy Targ – Sucha Góra cisza, tylko czasem pociąg [się] spóźni. Na p[rzykład] wczoraj pociąg mający przyjść o 11-ej przyszedł wpół do 4. Był gdzieś het na Słowacji.
Końca wojny nie widać. Poza tym nic ważnego nie słychać, oczywiście prócz strzałów na południu, gdzieś na Słowacji. Bolszewicy napierają.

14 XI 1944
Przyszedłem ze szkoły. Koło 9-tej godz[iny] ktoś puka bardzo ostrożnie do drzwi, które były już zamknięte. „Kto tam?”, pyta się mamusia. „Proszę się nie obawiać, swój!”, brzmi odpowiedź zza drzwi. Mamusia puszcza. Wchodząc[y] mówi: „Proszę się nie obawiać. Jesteśmy chłopcy z lasu!”, przedstawia się. Chłopcy z lasu – myślę – oho, nikt inny, tylko Armia Krajowa. Wchodzi czterech. Pierwszy sierżant, niskiego wzrostu, krępy, z bardzo rozłożystymi barkami, ubrany jest w skórzaną kurtkę, na głowie furażerka z orzełkiem, u pasa rewolwer, spodnie zielone jak polskie wojsko, buty z cholewami. Za nim wchodzi zapewne jego adiutant, bardzo wysoki, w hełmie, w polskim mundurze, na ręce ma opaskę z godłem Polski i litery AK. Dalsi dwaj młodzi, wysocy, ubrani są podobnie. Wchodzą bardzo grzecznie, witają się ze wszystkimi, mówiąc, że przyszli w sprawie służbowej do zlewni mleka. Biorą wykazy i wszystkie papiery dotyczące mleka, żartując przy tym. Jednego z nich posłali po siekierę do sąsiada i aby przyprowadził świadka, jak będą bić bornie [bańki – przyp. red.] z mleka. Po chwili wraca.
Biorą się do borni, wyjrzałem oknem, cały dom obstawiony zbrojnymi. Ci, co przyszli, są z granatami, z karabinami ręcznymi i maszynowymi. Operacja [tłuczenia] borni kończy się, do jednej wsypują próbki z mleka i tłuką kolbą po nich. Mamusia pyta się, czy byli w drugiej zlewni. „To się pani jutro dowie”, odpowiadają. W Ludźmierzu też nie byli, bo – mówią – nie można wszystkich zlewni naraz, ale i tam zaglądną. Wychodzą wszyscy, adiutant na zdjętych pokrywkach bębni, śpiewając:

Hej! Strzelcy wraz, nad nami Orzeł Biały,
A przed nami śmiertelny stoi wróg!

Wychodząc, chwalą tatusia, że jest dobry dla ludzi. Mówią też, że jak będą bornie inne, to przyjdą je potłuc, że będą częściej do wsi zaglądać. Adiutant mówi do mnie: „Rośnij chłopcze, ale życzymy ci, żebyś już nie chodził jak my po zlewniach i po lasach”.

Książkę „Dziennik 1944-1949. Niewielkie pomieszanie klepek” będzie można zamówić tutaj.