Wakacje to czas, kiedy odpoczynek można połączyć z myśleniem. W ramach niniejszego cyklu zapraszamy do lektury nieco lżejszych lub mniej znanych tekstów autora „Etyki solidarności”. Dziś prezentujemy esej „O sumieniu romantycznym słów kilka”, który ukazał się już po śmierci księdza jako wstęp do wyboru myśli Cypriana Kamila Norwida „Sumienie słowa” (Ossolineum 2003). Dziś część pierwsza.

Mamy się zająć ,,sumieniem norwidowskiego słowa". Ale Norwid to dziecko romantyzmu. Czym jest u Norwida ,,sumienie słowa"? Jest samym Norwidem.
Przypomnijmy najpierw kilka podstawowych prawd o romantyzmie w ogóle. Pisze Georges Gusdorf: ,,Wiek romantyczny – z psychologicznego, moralnego, estetycznego i religijnego punktu widzenia – jest czasem pierwszej osoby, czasem Ja, które może być związane z Ty i które po zespoleniu z innymi Ja, może ukonstytuować My, które z kolei rodzi nowe zabarwienie przestrzeni społecznej i politycznej" ("L’homme romantique", Paris 1984).
A więc: odkrycie i radykalny zwrot ku Ja. Pierwsza osoba zajmuje należne jej miejsce. W tym punkcie romantyzm najwyraźniej przeciwstawia się tradycji oświecenia, a pośrednio również całej tradycji religijnej, dla której Ja miało wartość wyłącznie jako część obejmującej wszystko całości. Powstaje pytanie: co to Ja znaczy?
Zanim spróbujemy odpowiedzieć na to pytanie, posłuchajmy raz jeszcze cytowanego historyka kultury: ,,Poczynając od niemieckiego wybuchu w ostatnich latach wieku – za początek można uznać publikację Ateneum braci Schlegel (1798-1800) – romantyzm daje się definiować jako oddanie należnego hołdu Ja. Chrześcijańska tradycja Ja, które powinno budzić odrazę zgodnie z zasadami pokory, podobnie jak uniwersalizm oświecenia spychały lub neutralizowały pierwszą osobę, która teraz w wyniku przewrotu wartości staje się miejscem zakotwiczenia wszelkiej prawdy. Odwrócenie pierwszeństwa dotyczy nie tylko jednostki; oświecenie mówiło nie tylko o człowieku, lecz również o Bogu. Upadek teologii szedł w parze z upadkiem antropologii, którego wyrazem jest wyblakła postać człowieka Locke’a, Condillaca i Destutta de Tracy. Wszelka prawda zostaje przykrojona do wzorca legalności i obiektywności naukowej; deizm proponuje minimalny stopień istnienia Boga. Bóg d’Alemberta i Condorceta, Bóg deistów angielskich lub liberalnych teologów luterańskich w Niemczech nie jest niczym więcej, jak pozbawionym substancji bytem lingwistycznym, ogołoconym z realnej tożsamości. Epoka oświecenia jest wiekiem eutanazji boskości, związanej zresztą z eutanazją indywidualności".
Odzyskanie przez romantyków Ja oznacza odzyskanie ludzkiej tożsamości. Romantycy protestują przeciwko podziałowi człowieka na duszę i ciało, na rozum i uczucie, na zewnętrzność i wewnętrzność – w imię zasadniczej spoistości bytu ludzkiego, w imię harmonii. Pociąga to za sobą przemianę teorii poznawania człowieka. Nie to jest istotne, co ma do powiedzenia o człowieku zewnętrzny obserwator, ale to jest istotne, co sam człowiek ma o sobie do powiedzenia. ,,Ja mówię" jest ważniejsze od ,,on mówi o mnie". Ale mowa jest tu pojęta dość szeroko, nie tylko jako mowa ,,o czymś", ale przede wszystkim jako ,,mowa podmiotowa", jako w y r a ż a n i e siebie tańcem, śpiewem, płaczem, uśmiechem, bluźnierstwem, modlitwą. Człowiek mówi, gdy wyraża siebie. Nie wystarczy opis, potrzeba wyrazu. Dotyczy to nade wszystko etyki. Czym jest etyka? Jest najpierw i przede wszystkim sposobem bycia człowieka.
Mamy się zająć ,,sumieniem norwidowskiego słowa". Ale Norwid to dziecko romantyzmu. Czym jest u Norwida ,,sumienie słowa"? Jest samym Norwidem. Norwid pozwala, by strumień życia przepływał przez jego wnętrze i znalazł tam swój sąd, jeśli nie ostateczny, to jednak nieodwołalny. Szukamy u Norwida definicji sumienia. Czym było? Jak je rozumieć? Oto definicja: sumieniem jest sam Cyprian Kamil Norwid.
Spróbujmy zrozumieć myślenie Norwida-sumienia, rzucając je na nieco szersze tło romantyzmu. Wybierzmy w tym celu kilka cytatów z klasyków romantyzmu i pozwólmy im oświetlić naszą postać. Nie chodzi jednak o śledzenie wpływu jednego myśliciela na drugiego, lecz raczej o pokazanie, w jaki sposób te same idee podstawowe urzeczywistniają się w konkretnych przypadkach.
Nie jest prawdą, jakoby romantyzm – podnosząc znaczenie Ja – absolutyzował jednostkowość i czynił z niej ,,monadę bez okien". Prawdą jest natomiast, że odrzucał taką koncepcję wspólnoty, w której nie było miejsca dla Ja. Ja romantyczne wychodzi z siebie i wchodzi w intymne związki z Ty, ma też nadzieję, że na tej drodze osiągnie nowe My – nową wspólnotę. Jak wygląda droga od Ja do Ty i My? Oto jeden z klasyków francuskiego romantyzmu Maine de Biran. Czy Norwid znał jego prace? Trudno na to pytanie odpowiedzieć. Zdumiewające jest jednak podobieństwo dróg.
Wychowany w tradycji empiryzmu, którego rzecznikami byli Condillac oraz Destutt de Tracy, staje się Maine de Biran wielkim odkrywcą wymiaru Ja i jego związków z Ty i My. Pisze on o trzech poziomach stosunku człowieka do człowieka. Poziom pierwszy jest wspólny człowiekowi i zwierzętom, zwłaszcza zwierzętom społecznym. Istota żywa – człowiek, zwierzę – ,,współodczuwa" drugą istotę żywą. Stąd możliwe są wspólne zachowania: zabawa, rozmnażanie, budowanie gniazd, karmienie potomstwa. Autor cytuje Rousseau: ,,czuję, że w nim jestem i aby samemu nie cierpieć, nie chcę, aby on cierpiał". Już na tym poziomie natrafiamy na jakiś zarodek ,,zmysłu moralnego". Ogniskiem jest cierpienie. Cierpienie jest ciężarem, ale zarazem jedynym w swoim rodzaju wtajemniczeniem. Mój ból łączy się z bólem innego, ból innego łączy się z moim bólem. Jeden nosi ciężar drugiego. Jeden drugiego wyzwala z jego ciężaru.
Poziom drugi jest poziomem specyficznie ludzkim. ,,Współodczuwanie" – consensus – staje się ,,współodczuwaniem osobowym". Człowiek odkrywa i uznaje w drugim coś, co odkrywa w sobie: ,,wolną aktywność, osobową własność, a w następstwie tego również prawa podobne do swoich". Można przeniknąć we wnętrze drugiego, można rozmawiać z nim, można nawet przemówić do niego jego własnymi słowami. Czytamy: ,,Jak przez consensus sympatyzujący, człowiek współodczuwa afekty, jakich drugi doznaje, tak przez consensus osobowy, czynnościowy, poznaje razem z nim jego wrażenia, a umiejscowiony jakby w centrum inteligencji oraz woli, która jest zarazem w nim i z nim, osądza z tego wyższego miejsca jego uczucia, jego najbardziej intymne chcenia, jego skryte działania: jako bezstronny świadek pochwala je i potępia, i jest przekonany, że słyszy rozbrzmiewający w swej duszy głos, jak echo odbite, na które odpowiada słowami drugiego; jednostka wie wraz z drugim, co się w niej dzieje, i poprzez siebie wie, co się dzieje w drugim" (Maine de Biran "Oeuvres choisies", Paris 1942).
Człowiek przekracza mur dzielący go od drugiego człowieka. Nie niszczy jednak człowieka. Romantyzm zadaje kłam metodologii pozytywistycznej, która – próbując poznać człowieka – poddaje go schematom zewnętrznym, obiektywnym, rzeczowym. Poznanie pozytywistyczne reifikuje. Jest przykładem tego, jak można poznać i jednocześnie nie rozumieć. Aby rozumieć, trzeba wyjść poza swą skorupę i otworzyć się na słuchanie. Jest w duszy przestrzeń, w której odbija się, jak echo, mowa drugiego. Mogę swoim głosem wypowiadać jego prawdę. I drugi może swoim głosem wypowiadać moją prawdę.
Myślę, że całe myślenie Norwida znajduje się na tej linii. Jego pozorny ,,obiektywizm" jest w gruncie rzeczy ,,subiektywizmem w wielości". ,,Sumienność słowa" znaczy nie tylko po prostu trafność. Znaczy wydobywanie znaczenia słów z treści sumienia. Osadzanie ich na sumieniu. To stara sokratejska zasada: tak mówić, by stać się akuszerem prawdy. Dać słowo i… odejść. Odtąd słowo samo dookreśli, uformuje sumienie. I kiedy człowiek obdarowany takim słowem zechce w jakiejś chwili zrobić sobie rachunek sumienia, nawet nie będzie wiedział, że robi go za pomocą słowa, które kiedyś zasiał w nim poeta.
Ale dopiero na trzecim poziomie świadomość staje się pełną świadomością moralną. Rości ona sobie pretensje do wypowiadania sądów absolutnych. Świadomość moralna jest sądzeniem absolutnym – sądzeniem siebie i innego, innego i siebie. Od takiego sądu nie będzie już odwołania. Wzmianka o sądzie ,,absolutnym" nie powinna dziwić, ponieważ dla Maine de Birana ,,nie ma nauki, jak tylko nauka o absolucie, o tym, co trwa, mimo zmienności". Rzetelna wiedza jest współ-wiedzą z Bogiem. Człowiek, który osiąga taką wiedzę, wznosi się do punktu widzenia Boga i ogląda to, co konieczne, to, co jest. Nie jest już w czasie, jest w wieczności i widzi prawdy wieczne. Oczywiście, ideał ten nie jest łatwy do osiągnięcia. Ale jest możliwy. Przede wszystkim w dziedzinie moralnej.
Pisze Maine de Biran: ,,Aby człowiek zmysłowy i zarazem obdarzony inteligencją mógł być podmiotem działań moralnych, trzeba, żeby mógł przenieść swe Ja we wnętrze każdej sobie podobnej formy, uznając w niej takie samo Ja, przyznając wolę, moc działania, czucia, uczucia i prawa, jakie sam posiada. Tak więc nie może on zamykać się w sobie, nie może działać wyłącznie w sobie i dla siebie, jakby stanowił jedyne centrum świata zmysłowego, lecz musi odnaleźć siebie we wszystkich bytach sobie podobnych. Przypisując drugiemu wrażenie bólu i przyjemności, człowiek podziela w jakimś stopniu jego uczucia lub zgadza się na nie; a gdy próbuje ulżyć w bólu i słabości innemu, to jakby sam siebie wyzwalał za zło, jakiego doznaje".
Granice zostały przekroczone. Powstała świadomość moralna jako świadomość szczególnej wspólnoty – świadomość ,,moralnego zjednoczenia", jak się wyrażał Norwid.
Pisze Maine de Biran: ,,Tak rodzi się świadomość moralna w sensie właściwym, nie będąca niczym innym jak świadomością Ja, która się podwaja i widzi siebie w drugim, jak w ożywionym zwierciadle, które odbija mu jego obraz".
Kluczem do moralności pozostaje nadal cierpienie. Jak ulżyć w cierpieniu? Jak podtrzymać w słabości? Jak wyzwolić spod zła, które zabija? Odpowiedzią nie jest zachowanie takiego lub innego przykazania, odpowiedzią nie jest ,,uczynek" – odpowiedzią jest cały sposób bycia człowieka.
Rozważmy jeszcze jeden charakterystyczny fragment z Maine de Birana: ,,Silny mierzy swe prawa wedle swych sił; słaby podlega prawu konieczności. Wyposażcie jednak silnych uczuciem sympatii i miłości, a wtedy jego względna siła rozciągnie się nad słabym w celu podtrzymania go a nie uciskania, ponieważ ucisk i nieszczęście kogoś podobnego jest dla uciskającego źródłem cierpienia, a nadużycie siły widziane od strony silnego jednocześnie go rani i porusza; natomiast spiesząc z pomocą słabemu i nieszczęśliwemu zaspokaja pierwszą potrzebę swej ekspansywnej wrażliwości i słucha pierwszego krzyku swego sumienia, poddaje się pierwszemu prawu swej moralnej natury, władającej nim powinności, której złamanie sprawia ból".
Wydaje się, że romantyczna propozycja rozwiązuje stary dylemat świadomości moralnej: jak, nie będąc samemu świętym, można pouczać o świętości innych? Bohater romantyczny nie kryje swoich wad. Boleje nad nimi. Mimo to świadomość znikomości moralnej nie zwalnia go od ,,poprawiania" innych. Wymagania, jakie stawia innym, są zarazem wymaganiami, jakie stawia samemu sobie. Jego krytyka innych jest bardziej z pozycji wiedzącego niż z pozycji świętszego.
Z tym istotnym uzupełnieniem, że ,,wiedzący" nie znaczy ,,lepiej poinformowany", lecz ,,głębiej wtajemniczony" – wtajemniczony przez cierpienie. Bo są prawdy i prawdy – prawdy, do których można dojść przez czytanie książek i prawdy, do których dochodzi się przez pracę przy pługu, przez modlitwę u stóp krzyża, przez cichy płacz w chwilach zupełnej bezradności. Kto posiadł taką prawdę, ma prawo sądzić wedle niej świat nie wyłączając siebie samego.