„Wypełzł z namiotu, przeciągnął się jak niedźwiedź i głośno zaintonował melodię bez słów. Od razu skojarzyłem, że tak śpiewa ksiądz podczas Podniesienia i powiedziałem, że jakby nie wspomniał o tym redaktorze, to bym go wziął za proboszcza. Skwitował to śmiechem”. Publikujemy opowieść Wacława Mendysa, która w konkursie ogłoszonym przez Wydawnictwo Znak otrzymała wyróżnienie w kategorii wspomnień.

Wodne „Szczęść Boże!”

Księdza spotkałem na spływie kajakowym w roku 1968 na Drawie. Płynąłem z moim kolegą Jurkiem i któregoś wieczoru na zakręcie spotkaliśmy tamtych. Ich kajak stał przy brzegu, odpoczywali. Przystanęliśmy na moment, pogadaliśmy i dalej płynęliśmy już razem. Potem był piękny słoneczny dzień, ludzie plażowali na brzegach, a facet z tamtego kajaka opowiadał kawały. Takie góralskie, soczyste. Głos miał donośny, słychać go było daleko. O Franku, którego baba wessała, o kapeluszu na wodzie i inne. Ludzie na brzegach słuchali i ryczeli ze śmiechu. I tak dopłynęliśmy do Drawin. Z rozmów wyszło, że facet jest redaktorem w jakimś tygodniku. Zachowywał się też jak redaktor, ale nie wchodźmy w szczegóły. W każdym razie
okoliczności nie wskazywały na księdza. Krótko mówiąc, był zbyt swobodny. Zacząłem domyślać się, że jest inaczej, kiedy następnego dnia rano wypełzł z namiotu, przeciągnął się jak niedźwiedź i głośno zaintonował melodię bez słów. Od razu skojarzyłem, że tak śpiewa ksiądz podczas Podniesienia i powiedziałem, że jakby nie wspomniał o tym redaktorze, to bym go wziął za proboszcza. Skwitował to śmiechem.
Od tego spływu minęło ze dwadzieścia lat. Ksiądz Tischner miał odczyt w Krośnie. „To blisko, trzeba pojechać. Będziemy z nim rozmawiać?” – zastanawialiśmy się z Jurkiem. „Pamięta nas, a może woli nie pamiętać?” Wykład się skończył, podeszliśmy i powiedzieliśmy, że chcemy zamienić dwa słowa. Ksiądz zaczął się nam przyglądać, więc nieśmiało przypomniałem dawne czasy, a Jurek walnął prosto z mostu, że byliśmy razem na Drawie. Ksiądz momentalnie się odprężył, zrobił z Jurkiem „niedźwiedzia”, ale chyba coś się mu przypomniało, bo nagle skurczył się i usiadł na ławce, jakby na coś czekał. Trzeba było rozładować sytuację, więc podsunąłem mu książkę i poprosiłem o autograf. Wtedy Ksiądz wpisał tekst: „Z wodnym szczęść Boże. Na wspomnienie wspólnego błota”. Oddając książkę, popatrzył mi prosto w oczy i powiedział tak jakoś bardzo poważnie: – Wiesz, wtedy było sporo błota.