„Nie zapominajcie uścisnąć ręki także waszemu tu przeciwnikowi. Z takich gestów rośnie duch Rzeczypospolitej”, mówił w 1981 r. do uczestników Zjazdu Delegatów NSZZ Solidarność ks. Józef Tischner.

Poniższe wystąpienie zostało przez ks. Tischnera wygłoszone 5 października 1981 r., podczas dziesiątego dnia I Krajowego Zjazdu Delegatów NSZZ Solidarność, odbywającego się w Hali Sportowej „Olivia” w Gdańsku. Zostało potem przez autora włączone do „Etyki solidarności” jako rozdział „Czas zakorzenienia”. Ks. Tischner mówi w nim przede wszystkim o pracy, ale jego słowa mają sens szerszy. Na zjeździe zarysowały się silne podziały, wzmocnione jeszcze przez rywalizację wyborczą. Tischner, który towarzyszył obradom, obserwował, jak pękać zaczyna pierwotna jedność, mnożą się animozje i oskarżenia. Żeby jakoś temu zaradzić, mówiąc o pracy, zaczął mówić o podejrzliwości. Stopniowo od tematu własności (prywatyzować czy nie?) przeszedł do tematu różnic i tego, że w historii Polski różnorodność zawsze okazywała się płodna. W rocznicę podpisania porozumień sierpniowych przypominamy jego słowa.

 

W „Księgach narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego” napisał Mickiewicz słowa, które chciałbym podsunąć wam dziś pod rozwagę. Słowa te zachowywałem na końcową godzinę Zjazdu. Niestety, z powodu obowiązków w Krakowie, nie będę już mógł dotrwać tu do końca. Proponuję więc rozważyć je już teraz.

A więc pisał Mickiewicz: „A każdy z was w duszy swej ma ziarno przyszłych praw i miarę przyszłych granic. O ile powiększycie i polepszycie duszę waszą, o tyle polepszycie prawa wasze i powiększycie granice wasze”.

Raz jeszcze przypomnę słowa encykliki Jana Pawła II: „Praca jest siłą budowania wspólnoty”. Praca sama jest fundamentem i źródłem wspólnoty. Im bardziej rośnie praca, tym bardziej powiększa się i pogłębia ludzka wspólnota. Jeśli tak jest, to mamy prawo powiedzieć, że wszystko, co przeszkadza w dojrzewaniu wspólnoty, przeszkadza także naturalnemu rozwojowi pracy. Wszystko, co rośnie, potrzebuje ziemi, żeby mogło rosnąć. Jakiej ziemi potrzebuje praca?

Powiedzieliśmy tutaj: polska praca jest chora. Jesteśmy tu po to, ażeby uleczyć polską pracę. Co mamy począć, ażeby uleczyć polską pracę? Chciałbym na tle słów Mickiewicza zwrócić uwagę na dwa podstawowe warunki uzdrowienia.

Wyobraźmy sobie teraz polski krajobraz, a w nim poczciwą starą kuźnię. Z kuźni dochodzi do nas dźwięk kujących żelazo młotów – kilku ludzi kuje młotami żelazo. Uderzają równo, rytmicznie, jakby naśladowali jakąś muzykę. Praca jest porozumieniem człowieka z człowiekiem, ludzi z ludźmi. Nie trzeba wielu słów, aby wyczuć stosowny rytm. Kto tylko czuje stosowny rytm, ten będzie wiedział, kiedy się ze swoim młotem włączyć. Wyobraźmy sobie jednak, że nagle w kuźni zapada zupełna ciemność. Ludzie nie wiedzą, gdzie stoi kowadło, gdzie są obcęgi, gdzie drugi człowiek. Rytm pracy łamie się, urywa, ustaje. Nie można pracować, bo jest ciemno. Zachodzi niebezpieczeństwo, że młot ugodzi drugiego człowieka. Niby wszystko jest – wszystko, czego do pracy trzeba. Jest żelazo, kowadło, młoty. Brak jednak tego, co jest najistotniejsze – brak światła.

O tym, jak bardzo potrzebne jest światło do pracy, dowiadujemy się dopiero wtedy, kiedy nam to światło zostanie odebrane. I na tym właśnie zdaje się polegać choroba polskiej pracy: na braku światła. Niby wszystko, czego potrzeba do pracy, jest – jest żelazo, obcęgi, ogień, koks. A jednak coś paraliżuje tę naszą pracę. Jakaś niepewność, jakaś mniej lub bardziej wyraźna wątpliwość, dwuznaczność. Nie wiemy, czy gdy jeden uderzy w kowadło, to drugi także uderzy. Nie wiemy, co się stanie z podkową, którą kujemy. Nie wiemy. I dlatego jesteśmy podejrzliwi.

Jesteśmy podejrzliwi. Czy to dziwne, że jesteśmy podejrzliwi? Podejrzliwość rodzi się tam, gdzie jest ciemność. Nie można nie być podejrzliwym w ciemności. W ciemności drzewa wyglądają jak ludzie, a ludzie jak upiory. To z ciemności, z mroków, z kłamstwa bierze się nasza podejrzliwość. Przyczyny tego są znane. Ludzie są u nas zarażeni podejrzliwością. Ale czy można przejść przez rzekę i nie zamoczyć nóg? Kiedyś, zaraz po wojnie, Antoni Gołubiew napisał o młodzieży, która przeżyła wojnę: „zarażeni śmiercią”. O tych, co przeszli przez polski kryzys pracy, trzeba by powiedzieć: „zarażeni podejrzliwością”. Trzeba leczyć podejrzliwość. Ale czy można leczyć objawy, nie usuwając przyczyny?

Dlatego pierwszym i podstawowym lekiem na chorobę polskiej pracy jest: więcej światła! Na każdym kroku: więcej światła. Więcej światła. Jeśli wśród nas pojawi się jakiś upiór, to znaczy także: więcej światła wśród nas.

Praca buduje wspólnotę. Zachodzi głębokie podobieństwo między pracą a muzyką. Właściwie nie wiadomo, co od czego pochodzi. Czy rytm muzyki wziął się z rytmu pracy, czy rytm pracy wziął się z rytmu muzyki. Każda praca ma swój rytm i każdy człowiek ma własny rytm pracy. Kiedy rytm pracy ogarnia wielu ludzi, rodzi się wspólnota pracy, jak gdyby jakiś wielki taniec. Źródłem wspólnoty jest przede wszystkim owoc pracy – owoc przeznaczony dla braci. Dlaczego kowale kują razem żelazo? Dlatego że chcą ludziom zrobić tę samą podkowę, a podkowa jest potrzebna. I tu dotykamy niesłychanie ważnego problemu – problemu uspołecznienia pracy. Kiedy praca jest naprawdę pracą społeczną? Nasz Zjazd dotknął tego problemu uspołecznienia pracy, gdy omawiał sprawę uspołecznienia warsztatów pracy.

Często w Polsce znajdujemy się między dwiema skrajnościami. Jedni mówią: uspołecznić pracę to znaczy uspołecznić środki produkcji – młot kowala, kowadło kowala, kuźnię kowala. Inni zaś są przeciwnego zdania i mówią: nie ma sensu uspołeczniać pracy, bo praca jest prywatną sprawą człowieka. Młot jest przedłużeniem ręki kowala, kowadło – jego ziemi, kuźnia przedłużeniem jego domu. Tego nie można uspołecznić, bo to jest prywatne. Wciąż jeszcze wydaje się niektórym, że między tymi sprzecznościami nie może pojawić się nic trzeciego. Dlatego mówi się: kto nie jest za pierwszą koncepcją, ten widać musi być za drugą, za tą „prywatną”. I mówi się, że ktoś taki jest zdrajcą i wrogiem pracującego człowieka.

W oparciu o taką zasadę, o taki obraz pracy, zaczął się u nas proces uspołecznienia pracy poprzez uspołecznienie środków produkcji. Temu, kto chciał mieć podkowy, ofiarowano całą kuźnię. Temu, kto chciał mieć chleb, ofiarowano uspołecznione odłogi. A ten, komu zależało na książce, dowiadywał się, że jest współwłaścicielem drukarni. W ten sposób zostaliśmy wtrąceni w ogromną iluzję. Trzeba było dopiero widma głodu, ażeby iluzją tą wstrząsnąć. Mimo to zdarzają się ludzie, którzy zdają się żyć w tej iluzji. Dla nich wszyscy, którzy atakują iluzję, są – jak im się wydaje – zwolennikami poglądu przeciwnego. Bo trzeciej możliwości nie widzą.

Encyklika Jana Pawła II potwierdza nam naszą drogę wyjścia z tej sprzeczności. Mówi się tam mniej więcej tak: miarą uspołecznienia jest owocowanie. Im bardziej jakiś warsztat pracy owocuje, tym bardziej jest społeczny. „Prawo osobistego posiadania jest podporządkowane prawu powszechnego używania, uniwersalnego przeznaczenia dóbr” – pisze Jan Paweł II. Praca nie jest prywatną sprawą człowieka, jak chcą zwolennicy „prywatyzacji”, bo siła pracy polega na budowaniu wspólnoty. Ale i społeczeństwu nie o to idzie, by mieć kowadło, ale o to, żeby mieć podkowy. Tylko taka praca jest uspołeczniona, która owocuje. Sprawę uspołecznienia środków produkcji należy rozpatrywać poprzez prymat owocowania, a nie na odwrót, od tyłu.

Mimo to dawna iluzja wciąż trwa. Dzieli ludzi na lepszych i gorszych. Wciąż stwarza iluzorycznych wrogów i iluzorycznych przyjaciół. Siedzi w naszej świadomości społecznej jak wylęgarnia widm. Praca nasza jest chora, bo chora jest wspólnota, którą miała stanowić, i na odwrót – wspólnota jest chora, bo chora jest praca. Raz po raz przelatuje przez nasz kraj, a nawet przez tę salę, duch złowrogiej podejrzliwości. Znaczy to, że wciąż jeszcze jest ciemno za oknami i ciemno w duszy. Dają się również słyszeć głosy wrogości, ostrzeżeń, oskarżenia, nienawiści. Znaczy to, że iluzja jeszcze wciąż gdzieś trwa.

Ludzie w Polsce są popękani, bo ich praca jest popękana. Myślę, że prawdzie trzeba spojrzeć w oczy: Polska jest dziś krajem okrutnie popękanym.

Powrócę do Mickiewicza: „A każdy z was w duszy swej ma ziarno przyszłych praw i miarę przyszłych granic. O ile powiększycie i polepszycie duszę waszą, o tyle polepszycie prawa wasze i powiększycie granice wasze”.

Patrzcie na przeszłość Rzeczypospolitej. Gdzieś u jej początków ogromne pęknięcie. Król zabija biskupa krakowskiego! Kto tu ma rację? Jedni mówią tak, inni inaczej. Młode ciało narodu u początków rozkładu. Mijają jednak wieki, a Rzeczpospolita rośnie i – przyznaje się do obydwu. Król pozostaje – mimo wszystko – kimś z Polski. I biskup jest kimś z Polski. Pozostają w historii jako dwa wielkie znaki ostrzegawcze. Rzeczpospolita rośnie, pokonując rozdarcia. Znów mija czas. Pograniczne wojny z Litwą. Leje się krew. Ktoś szuka zwycięstwa, ktoś chce zemsty. Przychodzi czas królowej Jadwigi. Unia z Litwą. Rzeczpospolita rośnie, pokonując poczucie zemsty, nieprzyjaźnie, pęknięcie, rozdarcia. Nie chodzi o to, że to ciało rosło. Ciało rosło dlatego, że duch rósł. Potem przychodzili tu różni ludzie. Było osadnictwo niemieckie, byli Ukraińcy, byli Rusini, Żydzi, arianie, protestanci, było wielu innych. Każde pęknięcie było pobudzeniem wzrostu. Rzeczpospolita okazywała się większa niż pęknięcia.

Dziś pochylamy się nad pęknięciami, które przechodzą przez nas. Szarpią nam nerwy, nie dają spać. Brakuje światła. Znów ktoś nie rozumie naszej drogi. Sami jesteśmy popękani.

Trzeba, abyśmy wyjechali stąd z powiększonymi duszami. Kto ma jeszcze jakiegoś upiora w duchu, niechże go wygna. Trzeba powiększyć duszę. „O ile powiększycie i polepszycie duszę waszą, o tyle polepszycie prawa wasze i powiększycie granice wasze”.

Wyjeżdżając stąd, drodzy bracia, nie zapominajcie uścisnąć ręki także waszemu tu przeciwnikowi. Z takich gestów rośnie duch Rzeczypospolitej.

Autorem zdjęcia jest Wojciech Bonowicz.