„Pojęcie fundamentalizmu wydawało się nam dotychczas dość sympatyczne. Podsuwało przed oczy obraz fundamentu i zachęcało do troski o wartości podstawowe. Wiedzieliśmy: nie należy budować domu na piasku. Ostatnio jednak (…) bardziej sympatyczne treści znaczeniowe schowały się w cieniu, a na plan pierwszy wysunęła negacja: to wszystko, co się oddala od >>fundamentu<<, jest odstępstwem i zdradą”, pisał w 1992 roku ks. Józef Tischner.

Publikujemy jeden z rozdziałów książki „Nieszczęsny dar wolności”, której nowe, poprawione i uzupełnione wydanie ukazało się nakładem Znaku. Książkę można zamówić tutaj. Zachęcamy do skorzystania z atrakcyjnych pakietów, dzięki którym można zamówione książki kupić nawet z 50-procentową zniżką.

Nie tylko ludzie, również pojęcia mają swą pokrętną historię. Pojęcie fundamentalizmu wydawało się nam dotychczas dość sympatyczne. Podsuwało przed oczy obraz fundamentu i zachęcało do troski o wartości podstawowe. Wiedzieliśmy: nie należy budować domu na piasku. Ostatnio jednak słowo to zaczyna wyglądać ponuro i brzmieć groźnie. Te bardziej sympatyczne treści znaczeniowe schowały się w cieniu, a na plan pierwszy wysunęła negacja: to wszystko, co się oddala od „fundamentu”, jest odstępstwem i zdradą.
Aby rozjaśnić powstałą sytuację, trzeba wyjść od następującego stwierdzenia: fundamentalizmem stała się dziś taka postawa, w której czytamy radykalne zaprzeczenie pluralizmu. Aby więc zrozumieć dzisiejsze znaczenie fundamentalizmu, trzeba zacząć od pluralizmu.
Rozważmy przykład: oto Chrystus i Jego uczniowie. Przychodzą do Chrystusa ludzie i każdy z nich ma swoiste, za każdym razem nieco inne, doświadczenie Chrystusa: Jan Chrzciciel widzi siekierę przyłożoną do korzeni wszelkiego zła, Piotr-rybak czyta najpierw wezwanie do łowienia ludzi, jawnogrzesznica widzi tego, który przebacza, Łazarz boską siłę, która pokonuje śmierć. Jest wiele doświadczeń, choć Chrystus jeden. Można również powiedzieć, że doświadczeniom tym towarzyszy bez wątpienia jakaś miłość do Chrystusa. Miłość ta ma wiele imion, w końcu jednak jest to zawsze ta sama miłość wdzięczności, podziwu, radości. Miłość ich jednoczy, choć doświadczenia różnią. Czy można powiedzieć, że któreś z tych doświadczeń „jest lepsze” od innego? Byłoby to absurdem. Wiadomo, że doświadczenie człowieka przez człowieka może się rozwijać w nieskończoność, tym bardziej doświadczenie Boga-człowieka. Na tym przykładzie widzimy, czym jest pluralizm. Jest wielością w jedności, jednością w różnorodności. Uznając konieczność różnic, tworzy się jedność. Możemy powiedzieć: pluralizm polega na tym, że ludzie nawzajem uznają swoje prawa do różnic.
Fundamentalizmem w sensie negatywnym nie byłoby więc uznanie prawa do różnic, lecz zaprzeczenie tego prawa. Wyobraźmy sobie świętego Piotra, który ogłasza: „Tylko moje doświadczenie Chrystusa jest ważne, inne są nieważne”. Powinny zamilknąć świadectwa Jana Chrzciciela, jawnogrzesznicy, Łazarza i wszystkich innych. Tylko to, co „moje”, jest fundamentem. Aby nie stwarzać pozoru wielu fundamentów, co może prowadzić do rozbicia jedności, należy przekreślić inne doświadczenia. Fundamentalizmem w tym znaczeniu jest sprowadzenie do jedności poprzez przekreślanie różnic. Niewątpliwie także w tym przypadku wchodzi w grę jakaś miłość. Jest to jednak wyłącznie miłość siebie i miłość tego, co „moje”, o ile jest „moje”. Jeśli nawet miłość ta kocha Chrystusa, to jako „mojego Chrystusa”, nie chcąc słyszeć, że Boża rzeczywistość jest bogatsza niż przyjemność jednej ludzkiej duszy.
Fundamentalizm pojęty jako negacja pluralizmu łączy się ściśle z pragnieniem władzy i używaniem przemocy. Jak inaczej bowiem zmusić człowieka do tego, by się wyrzekł swoich doświadczeń, a uznał moje? Jak go przekonać, że mój rozum jest miarą prawdy? Jedyną drogą jest uruchomienie przemocy. Przemoc może mieć rozmaite postacie, zawsze jednak poza nią stać będzie strach – jakiś strach. Czasem strach o życie, czasem strach o miejsce na ziemi, o prestiż lub los najbliższych. Ostatnio natrafiłem na polemikę jednego z naszych etyków, skierowaną przeciwko jakiemuś tam poglądowi etycznemu, z którym autor – zresztą słusznie – się nie zgadzał. W polemice nie było argumentu rzeczowego. Było tylko „zgorszenie”: jak gazeta może coś takiego drukować! Ciekawe. Czy nie ma w tym jakiegoś echa fundamentalizmu negatywnego, który nie mogąc doprowadzić do jedności mniemań, wzywa redakcję do cenzury?
Widząc niebezpieczeństwo fundamentalizmu negatywnego, nie powinniśmy jednak przeoczyć pozytywnego znaczenia tego pojęcia. Przede wszystkim musimy sobie uświadomić, że ostatecznym źródłem zrozumienia człowieka jest i pozostanie miłość do niego. Miłość umożliwia zrozumienie. Kto naprawdę kocha Chrystusa, a nie siebie, ten kocha każdy ślad pozostawiony przez Niego na tej ziemi, w tym także na duszy człowieka. Taka miłość umożliwia wzajemne wzbogacenie. Piotr ubogaca się doświadczeniem Łazarza, a Łazarz doświadczeniem jawnogrzesznicy. Dziś wiemy, że doświadczenie Chrystusa może być szersze niż zasięg widzialnego Kościoła. Także poza Kościołem – widzialnym Kościołem – istnieje jakaś wiedza o Chrystusie, przeżycie Chrystusa, jakaś nadzieja położona w Chrystusie. Miłość do Chrystusa nie smuci się z tego powodu, lecz napawa tym większą radością. Ludzie Kościoła mogą się uczyć Chrystusa również z tego, co o Nim wiedzieli inni. Jak widział Chrystusa Kajfasz, który mówił, że „umrze za naród”? Co widział w Chrystusie Piłat? Nasz Tuwim pisał: „Jeszcze się kiedyś rozsmucę, jeszcze do Ciebie powrócę – Chrystusie…” Czy takie świadectwa nie mogą ubogacić nawet tych wierzących? Fundamentalizm w tym pozytywnym sensie oznacza: wszystko trzeba sprowadzić do fundamentu wszelkiego rozumienia, jakim jest miłość.
O miłości jako podstawie rozumienia można w nieskończoność. Nasze czasy nie są – niestety – czasami rozumienia miłości. Miłość jest raczej tym, co najmniej rozumiemy. Kto zna jako tako współczesną psychologię, współczesną filozofię, a nawet współczesną teologię, ten wie, jak mało mogą one powiedzieć o miłości. Dlatego nasze czasy są czasami wędrówek po pustyni. Pozostała nam tylko miłość do siebie i wszystkie wynikające z niej „fundamentalizmy”.
Ale właśnie w tej sytuacji ogromne znaczenie mają dla nas ci nieliczni, którzy w naszych czasach posiedli większą niż my wiedzę o miłości. Postacią taką jest Jan Paweł II. Przyznam, że nie zawsze i nie wszystko z jego nauk jednako rozumiem. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że przy wszelkich między nami a nim podobieństwach dzieli nas przepaść: on wie, co to jest miłość, a ja nie wiem. Może coś tam wiem, ale przy jego wiedzy moja wiedza jest niewiedzą. Dlatego jest on dla mnie „fundamentem”. Nie w tym jednak sensie, żeby się spierać o rangę doświadczeń, ale w tym, żeby się otwierać na to, co jest warunkiem wszelkiego rozumienia i porozumienia.