Opublikowany po raz pierwszy w 1999 roku tom esejów Józefa Tischnera „Ksiądz na manowcach” to jedna z najpopularniejszych jego książek. Do księgarń trafia właśnie jej kolejny dodruk, a my zachęcamy, żeby sprawdzić, czy książka ta nie stoi przypadkiem na półce w domowej biblioteczce. Jeśli nie, należy ten brak jak najszybciej uzupełnić. Jeśli tak – zachęcamy, by niezwłocznie zajrzeć do środka.

Eseje składające się na tom zatytułowany „Ksiądz na manowcach” powstawały w czasie dla Tischnera bardzo trudnym (okres walki z chorobą nowotworową), a jednocześnie bardzo owocnym (powstało wówczas mnóstwo artykułów, poświęconych w szczególności istocie religii, ale też będących krytycznym komentarzem do współczesnych wydarzeń, szczególnie polskich). Tom zredagowany przez Janusza Poniewierskiego ukazał się w momencie, gdy choroba znów zaatakowała i Tischner nie mógł już nawet pojawić się publicznie na promocji. Przejmujący spór o ewangeliczność polskiego chrześcijaństwa, jaki prowadzi w zebranych tekstach, nabiera w tym kontekście szczególnego znaczenia. Publikujemy krótki szkic „O kapłaństwie i złym świecie”, opublikowany pierwotnie w „Tygodniku Powszechnym” w cyklu zatytułowanym „Ksiądz na manowcach”, który dał potem tytuł całej książce.

O kapłaństwie i złym świecie

Mamy w Biblii dwie sceny odsłaniające tajemnicę kapłaństwa, które znalazło się w sporze ze złem tego świata, a w jakimś stopniu także z Bogiem, Panem świata.
Oto Abraham spiera się z Bogiem o prawo do życia Sodomy i Gomory. Biblia mówi, że były to „piękne miasta” – piękne i zarazem złe. Bóg chce zniszczyć złe miasta. Abraham staje jakby gdzieś pośrodku między Bogiem a tymi miastami i perswaduje: „A jeśli znajdę tam pięćdziesięciu sprawiedliwych? A jeśli znajdę czterdziestu? A jeśli dziesięciu? A jeśli pięciu?” Bóg za każdym razem odpowiada: „Nie zniszczę”. W sporze tym ujawnia się głęboka niewspółmierność świata dobra i zła, której wynikiem jest proste „nie warto”: nie warto wypalać kąkolu, jeśli miałby ucierpieć na tym choć jeden kłos pszenicy.

Scena druga jest opisana w Ewangelii: Chrystus rozsyła swoich uczniów do miast i miasteczek, a ci wracają – jedni z dobrymi, a drudzy ze złymi nowinami. Okazuje się, że są takie miejscowości, które nie przyjmują apostołów. Rozżaleni uczniowie mówią: „Rzuć ogień na te miejsca”; miejmy odwagę zniszczenia nawet całego łanu pszenicy, jeśli przy tej okazji pozbędziemy się kąkolu. Ale Bóg ognia nie rzuca.

Prawdy zawarte w obu tych biblijnych obrazach dają się przenieść na człowieka. Biblijne miasto – to człowiek. Człowiek jest mieszaniną pszenicy i kąkolu, dobra i zła. Kapłan, który widzi tę mieszaninę, może wołać: „Rzuć ogień!” Może też wołać: „Boże, powstrzymaj swój gniew. Być może jest tam dziesięć albo pięć procent uczciwości?” Nie ma dnia, by kapłan nie stawał przed takim wyborem. Kapłańskim losem jest szczególne „albo-albo”: albo być oskarżycielem, albo obrońcą człowieka.
Skąd bierze się taka różnica kapłańskich postaw? Bierze się ona z określonego przedrozumienia człowieka, a także z przedrozumienia natury zła, które uwiło sobie gniazdo w człowieku. Przyjrzyjmy się nieco bliżej temu przedrozumieniu.
Kto mówi: „Rzuć ogień”, ten widzi w człowieku przede wszystkim nosiciela zła. Człowiek jest niewyczerpalną wylęgarnią kąkolu, wyposażoną w niezwykły talent podstępu. Potrafi ukryć zło pod pozorami dobra. Człowiek jest kłamcą, któremu niekiedy przydarzy się powiedzieć prawdę; jest zdrajcą, któremu czasem przydarza się dochowywanie wierności; jest mistrzem skrywania i przeinaczania pożądań. Jest również „gorszycielem maluczkich” – wciąga w zło innych, aby przez ich grzech usprawiedliwić siebie. Z takiego przedrozumienia człowieka rodzi się w kapłanie postawa „demaskacji” – zrywania zasłon i obnażania „prawdziwej twarzy kłamców i gorszycieli”. Trzeba przyznać, że postawa ta ma głębokie korzenie, sięga dawnej tradycji manichejskiej, wedle której dobro człowieka nie jest niczym innym, jak tylko złudzeniem, wytwarzanym przez tkwiące w człowieku zło. Na tym bowiem polega inteligencja zła, że potrafi doskonale naśladować dobro. Człowiek jest żywym wcieleniem takiej inteligencji. Nie ulegajmy zatem iluzjom. To sam szatan pozwala na istnienie pszenicy. Po co? Po to, by mógł na niej pasożytować jego kąkol.

Nietrudno wyobrazić sobie przeciwną wizję człowieka i jego zła. Tylko dobro jest „substancją”, a zło stanowi „iluzję dobra”. Człowiek jest z natury prawdomówny, a jeśli kłamie, to w jakimś stopniu wbrew sobie; człowiek jest z natury wierny, a jeśli czasem bywa niewierny, to właściwych źródeł niewierności trzeba poszukać poza nim. Owszem, to prawda, człowiek przybiera maski, ale maski te, jeśli się dobrze przyjrzeć, są wyrazem jego najgłębszych pragnień, wśród których na pierwszym planie znajduje się pragnienie dobra. Kiedy więc idąc drogą koło pszenicznego pola, widzimy, jak wśród ziaren pszenicy zagnieździł się kąkol, musimy zrozumieć: to nie zło stwarza złudzenie dobra, lecz dobro w pewnych szczególnych okolicznościach staje się fundamentem „zjawy zła”.

Postawa wobec zła stała się kiedyś dramatycznym problemem św. Augustyna. Święty Augustyn wyszedł z manicheizmu, od którego przejął głęboką i konsekwentną wizję wszechmocy zła. Podjął ogromny wysiłek, aby tę wizję przezwyciężyć. Przezwyciężył ją w chwili, gdy odkrył, że zło nie istnieje samoistnie, lecz jest brakiem dobra. Zło zawsze pojawia się jako „pasożyt” na „dobrym organizmie”, ono jest tylko cieniem „prawdziwej rzeczywistości”. Jeśli więc napotkamy na naszej drodze „złego człowieka”, to powinniśmy wytężyć uwagę, by zobaczyć, że u źródeł jego zła kryje się coś dobrego – jakieś dobre pragnienie. Niestety, na drodze dobrych pragnień wyłaniają się przeszkody, głównie słabość i ślepota. Słabość, bo: „duch wprawdzie ochoczy, ale ciało mdłe”. Ślepota, „…bo nie wiedzą, co czynią”. Stąd bierze się to, o czym napisał św. Paweł: „Dobra, którego chcę, nie czynię, a czynię zło, którego nie chcę”.

Zwolennicy pierwszej postawy wobec zła – ci od „rzucania ogniem” – ostrzegają przed niebezpieczeństwem relatywizacji zła. Nie wolno relatywizować zła. A poza tym, jak sądzą, ono w gruncie rzeczy nie daje się relatywizować. Czyż nie niszczy kłosów pszenicy? Czy nie oznacza to, że ma ono charakter absolutny?

Zwolennicy drugiej postawy twierdzą: tylko dobro ma charakter absolutny, natomiast zło z natury rzeczy jest relatywne, ponieważ jest „brakiem”, rodzajem pasożyta, cieniem prawdziwej rzeczywistości. Nie znaczy to jednak, by zło nie było rzeczywiste. Zło staje się o tyle rzeczywiste, o ile człowiek udziela mu czegoś ze swojej własnej rzeczywistości. Kłamstwo staje się rzeczywistością w osobie kłamcy, zdrada w osobie zdrajcy, zabójstwo w osobie zabójcy. Z drugiej strony w tym samym kłamcy, zdrajcy i zabójcy jest przecież jakaś cząstka dobra, bo wszyscy „czynią zło, którego nie chcą, a nie czynią dobra, którego chcą”.
Jeśli tak, to powstaje praktyczny problem duszpasterski: jaki ma być stosunek kapłana do człowieka, który stał się nosicielem zła?

 

Najpierw trzeba dotknąć kwestii zgorszenia. Czy stosunek do grzesznika ma być taki sam jak do „sprawiedliwych”? Jeśli będzie taki sam, ludzie będą się „gorszyć”: oto kapłan, który nie odróżnia wrogów Boga od Jego przyjaciół! Czyż nie powinien przywiązać grzesznikowi kamienia młyńskiego u szyi i zatopić go w głębi morza? Ale z drugiej strony można pytać: a jeśli jest w tym człowieku dziesięć albo pięć procent dobra? Czy można, niszcząc kąkol, naruszać pszenicę? Jakież stąd wyjście? Jedynym wyjściem może być zrozumienie idei nawrócenia i podporządkowanie wszystkiego tej podstawowej perspektywie. Nie idzie o to, by niszczyć lub zachowywać, idzie o to, by nawrócić: czy to nosiciela „zgorszenia” (jeśli jeszcze żyje), czy też tych wszystkich, którzy chcieliby go naśladować. (Pamiętajmy poza tym, że zatrzymać lawinę zgorszenia może nie tylko sam gorszyciel, ale również jej świadkowie. Gdyby ktoś był świadkiem lawiny i stał z założonymi rękami, musiałby pewnie również sobie samemu przywiązać kamień do szyi).

Aby nawrócić, trzeba sięgnąć po pomoc słowa. Istnieje specjalny rodzaj mowy kapłańskiej – mowy, która może nawrócić. Nazywa się ją zazwyczaj „mową budującą”. „Mowa budująca” rodzi się także z określonego przedrozumienia człowieka i jego zła. Idzie o to, by człowiek sam zrozumiał, iż nie powinien udzielać rzeczywistości swego własnego bytu „niebytowi”, jakim jest zło. Powinien natomiast dobrze zrozumieć zasadę: Bonum est diffusivum sui. Dobro ma naturę światła: ono rozchodzi się samo przez się, jeśli tylko nie stawia się mu przeszkód. Jedynie zło potrzebuje „napędu”, aby się pomnażać. Napędem tym jest zazwyczaj strach. „Mowa budująca” nie straszy, lecz dodaje odwagi; nie poniża, lecz podnosi na duchu; nie oskarża, lecz broni. Wypływa z głębokiej wiary, że czasem wystarczy niewiele, by zmieniło się wiele.

Ale to jeszcze nie wszystko. „Mowa budująca” jest również modlitwą wstawiennictwa za grzeszników. I to jest niezwykle ważne w całej „ekonomii zbawienia”. „Mowa budująca” mówi do Boga: „A jeśli jest tam pięć procent sprawiedliwości? Czy zrównasz sprawiedliwość z niesprawiedliwością?” Ta mowa chce jakby samego Boga zbudować, by nie tracił wiary w człowieka. Trzeba też wiedzieć, że wstawiennictwo to coś więcej niż prośba – to przede wszystkim gotowość do „nadstawiania karku” za grzeszników. W ewangelicznym kapłaństwie nie chodzi o to, ile ognia kapłan potrafi ściągnąć z nieba na głowy grzeszników, ale o to, za ilu potrafi „nadstawić karku”. Ewangeliczne kapłaństwo dopełnia się na krzyżu. Wstawiennictwo staje się rzeczywistą śmiercią za grzeszników. Wydaje się wtedy: kapłan przegrał. Dlaczego Bóg nie spalił tego miasta? A może jednak nie przegrał. Jak mógł przegrać, skoro przez tę śmierć sama śmierć stała się złudzeniem śmierci?

Książkę „Ksiądz na manowcach” można zamówić tutaj.