„Człowiek – także ten, który pędzi swój żywot nad Wisłą – niczego dziś bardziej nie potrzebuje jak właśnie łaski. Innymi słowy: pragnie wiary w >>łaskawość<< Boga, >>łaskawość<< Kościoła, >>łaskawość<< proboszcza. Sprawa łaski to sprawa >>trwania lub upadku Kościoła<<”. Miesięcznik „Znak” obchodził niedawno swoje 70. urodziny. Przypominamy wystąpienie ks. Józefa Tischnera na jubileuszu 50-lecia pisma.

Wystąpienie zatytułowane „Kościół łaski” zostało wygłoszone podczas jubileuszowej konferencji, zorganizowanej w 1996 r. Potem ukazało się też na łamach pisma w specjalnym numerze poświęconym przyszłości Kościoła w Polsce.

Pytanie o przyszłość Kościoła w Polsce skłania nas do refleksji nad problemami, przed którymi stanie jutro polskie społeczeństwo, oraz nad problemami, przed którymi stanie sam Kościół. Zacznijmy od pytań dotyczących społeczeństwa.
Najpierw jednak kilka słów wyjaśnienia.
Kościół nie jest celem sam dla siebie. Kościół ma prowadzić ludzi do zbawienia i tym samym przyczyniać się do tego, by życie człowieka na ziemi było „bardziej ludzkie”. Wypełniając swe posłannictwo, Kościół głosi ludziom „Dobrą Nowinę”. Główną siłą Kościoła jest siła Dobrej Nowiny. Wszystkie inne moce i siły, jakim podlegają w swym życiu ludzie, nie mogą się równać mocy zawartej w Dobrej Nowinie. Przyjęcie Dobrej Nowiny wymaga uprzedniego „otwarcia”, które nie jest możliwe bez wolności. Dobra Nowina budzi ze snu wolność, aby dzięki wolności zakorzenić się we wnętrzu człowieka. Wynika stąd, że główną troską duszpasterza winno być docieranie do źródeł, czyli do tej siły, jaka tkwi w „dobroci” Dobrej Nowiny, aby ona mogła bezpośrednio działać i zbawiać człowieka. Mistycy mówią, że działanie Boga na duszę jest jak działanie światła na szybę: światło samo przenika przez szybę, gdy szyba jest czysta. Światło nie potrzebuje dodatkowego napędu. Scholastycy mówili: bonum est diffusivum sui [dobro rozchodzi się samo z siebie]. Jeśli jakiś człowiek odrzuca Dobrą Nowinę, należy rozważyć, czy winy za to nie ponosi duszpasterz, który z Dobrej Nowiny czyni „złą nowinę”. Na tym polega ewangeliczny samokrytycyzm duszpasterza, samokrytycyzm Kościoła.
Oczywiście, ludzie odchodzą od wiary, buntują się przeciwko Kościołowi. Istnieją także „fałszywi prorocy” i ich „fałszywe proroctwa”. Odejścia te i bunty muszą być jednak umieszczone we właściwej perspektywie. Tylko demon buntuje się przeciwko Bogu dlatego, że Bóg jest dobry. Człowiek natomiast ucieka i buntuje się jedynie wtedy, gdy mu się wydaje, że dobro jest dla niego czymś złym. Ale w takich przypadkach zadaniem duszpasterza jest właśnie rozwianie iluzji – oczyszczenie szyby, przez którą światło wpada do wnętrza.
Jest w tej postawie coś z pesymizmu i optymizmu. Pesymizm wyłania się z historycznego doświadczenia, które uczy nas, że „szyby się brudzą”. Ale pesymizm jest przezwyciężany przez najgłębszy optymizm, który odkrywa, że „Bóg sam działa”. Nie ma dla duszpasterza lepszej drogi, jak bezustanne stawianie człowieka twarzą w twarz wobec źródłowej siły Dobrej Nowiny.

Spójrzmy obecnie na otaczający Kościół świat, spójrzmy na Polskę. Polska musi w najbliższym i dalszym czasie rozwiązać kilka stojących przed nią sprzeczności. Czy Kościół pomoże w ich rozwiązaniu, czy też rozwiązanie przyjdzie niezależnie od Kościoła?
I. Najpierw: sprzeczność między tradycją narodową a nadziejami europejskimi. Pękły żelazne kurtyny, Polska powoli odzyskuje swe miejsce w Europie. Rysuje się podstawowe pytanie: czym ma być dla Polaków polskość, a czym europejskość? Każdy naród, jak mówił przed kilkoma laty w Castel Gandolfo Ernst–Wolfgang Böckenförde, widzi i rozumie siebie poprzez „dzieło”, które stworzył w historii i które napawa go dumą, oraz poprzez klęskę, jakiej doznał, która napawa go lękiem. Jakie historyczne dzieło jest wspólnym dziełem Polaków? Jaka klęska klęską Polaków? W którym miejscu i czasie my jesteśmy naprawdę „my”?
Kiedyś Norwid pisał, że narody łączą się nie tylko przez to, co jest im wspólne, ale i przez to, przez co się różnią. Co Polska ma wspólnego z Europą, co Polskę różni od Europy, ale różni tak, że różnice te mogą być ubogaceniem Europy? Czy jesteśmy dziś w stanie odpowiedzieć na te pytania?
Cokolwiek by się rzekło, jest w Polsce Kościół, o którym się mówi, że jest jednocześnie najbardziej polski i najbardziej europejski. Na czym polega ten paradoks?
Myślę, że Kościół, który niesie w sobie pamięć europejską i polską zarazem, który potrafi być jednocześnie uniwersalny i partykularny, może w istotny sposób przyczynić się do rozwiązania sprzeczności, jakie powstają na drodze naszego powrotu do Europy.
II. Po wtóre: sprzeczności wynikające z budowy demokracji i demokratycznego państwa prawa na gruzach „dyktatury proletariatu” i prawa rozumianego „klasowo”. Rysuje się nowa perspektywa polityczna. Nadchodzące czasy będą wymagać bardziej powszechnego zaangażowania w życie polityczne. Polityka wkracza do wsi i miasteczek, do poszczególnych domów, zagarnia dla siebie ogromną część wyobraźni człowieka. Ukazuje się człowiekowi nie tylko jako działalność negatywna, ale przede wszystkim jako pozytywna troska o dobro wspólne. Polityka wymaga nowego poczucia odpowiedzialności – nowego w stosunku do tego, jakie istniało w okresie “dyktatury proletariatu”. Wymaga również elementarnej wiedzy – wiedzy o tym, czym jest, a czym nie jest polityka, czym dobro wspólne, czym demokracja, czym państwo obywatelskie, jakie miejsce w życiu zajmują partie polityczne i jakie znaczenie mają wybory.
Podstawowa sprzeczność, jaka rysuje się dziś na drodze do demokracji, to sprzeczność między demokratycznym uniwersalizmem a mniej lub bardziej autorytarnym partykularyzmem. Po jednej stronie mamy ideę dobra wspólnego, po drugiej interes rozmaitych grup społecznych. Albo – nawiązując raz jeszcze do Norwida – po jednej stronie „moralne zjednoczenie”, po drugiej „koczowiska polemiczne, których ogniem niezgoda a rzeczywistością dym wyrazów”.
Myślę, że teoria dobra wspólnego w całości oraz poszczególne elementy tej teorii mogą w istotny sposób przyczynić się do wyprowadzenia polskiej wyobraźni społecznej z rozmaitych zaścianków, w których się zaklinowała.
III. Po trzecie: jesteśmy świadkami ogromnego postępu techniki, która jeszcze bardziej niż polityka wchodzi w naszą codzienność. Nie ma już wokół nas ani kawałka takiego świata, jaki wyszedł z rąk Boga – wszystko jest „przerobione” i „przystosowane”. Dotyczy to gospodarki, nauki, komunikacji. Nie ma również takiego świata w nas: jesteśmy sztucznie ogrzewani, sztucznie karmieni, sztucznie strojeni i sztucznie usypiani – no, może wyjąwszy rozliczne zebrania, także jubileuszowe, kiedy to sen rodzi się z wnętrza naszej ludzkiej natury.
Czym charakteryzuje się techniczne podejście do świata? Przede wszystkim tym jednym: należy przedsiębrać i robić wszystko, co jest możliwe do zrobienia. Możliwość obejmuje władzę nad rzeczywistością. Dlaczego wyprawa na księżyc? Dlatego, bo jest możliwa. Podobnie w nauce, na przykład w biologii, podobnie w gospodarce.
Stąd następna sprzeczność: między tym, co możliwe, a tym, co powinno stać się granicą możliwości – między homo faber a homo sapiens.
Sprzeczność ta ukazuje nam w nowym świetle konieczność etyki: rolą etyki jest nie tylko stawianie granic rosnącym możliwościom techniki, ale również ukazywanie różnic między tym, co konieczne, co potrzebne, co zbędne. Etyka jest także nauką o możliwościach, opartych jednak na innych niż siła przesłankach. Mówi się, że technika nie zna pojęcia wartości; miarą techniki jest technika siły. To jednak nie znaczy, że człowiek nie zna pojęcia wartości. Epoka techniki rodzi również pojęcia, które wyznaczają granice techniki: pojęcie natury, pojęcie środowiska naturalnego, pojęcie prawa człowieka, pojęcie godności człowieka czy – w sferze ekonomii – pojęcie wartości pozaekonomicznych, pojęcie „opcji dla ubogich” itd.

Powiedzmy jeszcze dwa słowa o wewnętrznym życiu Kościoła. Co tutaj wydaje się konieczne? Czy powtórne odczytanie nauki Soboru? Czy większe zaangażowanie świeckich? Czy zakorzenienie ducha dialogu? Czy zrobienie dziejowego rachunku sumienia? Niewątpliwie każda propozycja tego typu ma za sobą głęboką rację. Ze swej strony proponuję nieco inną perspektywę.
Kiedyś w dobie Reformacji toczył się w Kościele głęboki spór o sprawę, którą nazwano sprawą „być albo nie być” Kościoła. Była to sprawa łaski. Kościół jako szafarz łaski. A łaska jest podwójna: łaska objawienia i łaska zbawienia. Najpierw chciałbym powiedzieć: człowiek – także ten, który pędzi swój żywot nad Wisłą – niczego dziś bardziej nie potrzebuje jak właśnie łaski. Innymi słowy: pragnie wiary w „łaskawość” Boga, „łaskawość” Kościoła, „łaskawość” proboszcza, a także „łaskawość” władz takich instytucji jak Znak. Św. Jan powiedział kiedyś, że Chrystusowi nie potrzeba było wiele mówić, bo „sam wiedział, co jest w człowieku”. Kościół powinien więcej rozumieć, trafniej objawiać i skuteczniej zbawiać. Myślę, że także dziś sprawa łaski to sprawa stantis et cadentis Ecclesiae [trwania lub upadku Kościoła].
W tym zawarte jest wszystko inne. W tym zawarta jest wolność i dialog. Przede wszystkim zaś zawiera się w tym wolność od lęku – i to zarówno od lęku przed światem, jak od lęku przed własnymi owieczkami, nawet gdyby między nimi trafiły się groźne barany, wystawiające rogi ze szpalt miesięcznika „Znak”.