Za niezbyt atrakcyjną okładką może się niekiedy kryć bardzo atrakcyjna treść. Tak jest w przypadku niewielkiej książeczki bpa Grzegorza Rysia „Kościół, Franciszek, świat”. Jest to zapis rozmowy poświęconej pierwszym krokom papieża Franciszka i tematom, na które obecny papież kładzie największy nacisk. Wśród nich jest temat solidarności.

Rozmowę przeprowadził Tomasz Ponikło. Publikujemy fragmenty rozdziału „Solidarność, czyli o tajnikach katolickiej nauki społecznej”, w którym przywołana zostaje (nie wyłącznie tam, dodajmy) postać ks. Tischnera. Rozdział jest jednak przede wszystkim przystępnym wprowadzeniem w nauczanie papieży na temat spraw społecznych. Całą książkę, którą opublikowało Wydawnictwo M, można zamówić tutaj.

Czytając teksty kardynała Bergoglia, widać wyraźnie, jak ważne jest w nich słowo „solidarność”…

Dlatego w Polsce powinniśmy wracać do tekstów Jana Pawła II i księdza Józefa Tischnera.

Wygląda na to, że w Polsce po Tischnerowskiej etyce solidarności zostało tylko wspomnienie.

A ja bym powiedział, że wygląda na to, iż między innymi Tischnerowska etyka solidarności przyczyniła się do tego, że to pojęcie weszło do nauczania kościelnego z taką mocą, jakiej nigdy wcześniej nie miało. Mam na myśli encyklikę Jana Pawła II „Sollicitudo rei socialis” z 1987 roku, która jest dokumentem właśnie na temat solidarności społecznej. Z całą pewnością tkwi w niej całe polskie doświadczenie lat 80. (a więc i refleksja Tischnera).

Ćwierć wieku później papież Franciszek jest wyraźnie nastawiony na społeczny wymiar obecności Kościoła w świecie. Wyjaśnia, że słowo Boże ma przede wszystkim dwa wymiary: objawienia i czynu. Papież zespala słowo z czynem aż do tego stopnia, że gdy jeszcze jako kardynał formułował dla wiernych w Argentynie zalecenia na Wielki Post, to mówił o tym, żeby dawać ubogim, którzy są obok ciebie, nie z tego, z czego ci zbywa, ale z tego, co jest ci niezbędne. Czy katolicy są na to gotowi?

Kiedy stawiasz takie pytanie, to w gruncie rzeczy podnosisz wątpliwość dotyczącą tego, czy Kościół jest gotowy na Ewangelię. Franciszek w tym zaleceniu nie uczynił niczego więcej niż odwołanie się do chrześcijańskiej definicji jałmużny. Można ją usłyszeć również z ust polskich biskupów.
Ostatnio w tym kontekście dało mi do myślenia pewne mocne, bardzo dobre stwierdzenie, że w głoszeniu słowa Bożego potrzebne jest objaśnienie i doświadczenie. Objaśnienie i doświadczenie. Inaczej brakuje czegoś istotnego. Jeśli jest tylko zrozumienie – pozostajemy na poziomie akademickiego wykładu i teoretycznych zaleceń, co trzeba robić. To jeszcze nie jest wiara. Nie ewangelizuje się wykładem z teologii biblijnej. Potrzebne jest doświadczenie. Tu z kolei łatwo o proste moralizowanie: jak już usłyszałeś, to teraz wciel w życie. Potrzeba jeszcze, żeby człowiek odnalazł odpowiedź na pytanie, do czego popycha go Duch Święty. Potrzebne jest więc rzeczywiste otwarcie się na łaskę. Mówisz człowiekowi: daj z tego, co ci zbywa, i z tego, co jest tobie samemu konieczne. Masz świadomość, że mówisz to także do kogoś, kto jest egoistą, komu wcale takie postępowanie łatwo nie przyjdzie. To jest to, co może zostać w człowieku przełamane dopiero otwarciem się na łaskę Bożą. Inaczej stawiamy wóz przed koniem i dziwimy się, że nie jedzie.
Chętnie odwołuję się do świetnej książki „With Christ in the Wilderness: Following Lent Together”, której autorami są dwaj biskupi Liverpoolu: katolicki – Derek Worlock i anglikański – David Sheppard. Biskupi ci już wcześniej podejmowali wspólnie wiele inicjatyw. Głosili rekolekcje, budowali lokalny model ekumenizmu, wreszcie przygotowali razem książkę. Wspominają w niej, jak organizowali studentów do wolontariatu ulicznego wśród ludzi biednych, którym trzeba było dawać jeść i pić oraz pomagać. Któregoś razu pokazali studentom dwa naczynia: metalowy kubek – taki sam, jakich używali, by dawać pić ludziom na ulicy – i złoty kielich mszalny. Biskupi zapytali studentów, które z tych naczyń jest dla nich ważniejsze. Była to oczywiście prowokacja, obliczona na przewidywalną odpowiedź. I faktycznie, usłyszeli oczekiwany wybór: kielich jest ważniejszy. Biskupów jednak zdumiało to, w jaki sposób studenci argumentowali ten wybór. Jeśli nie będą pić z kielicha mszalnego – mówili – to nie będą chodzić z metalowym kubkiem do ludzi, ponieważ nie znajdą ku temu motywacji.
To jest sedno: chrześcijaństwo nigdy nie jest w pierwszym rzędzie działalnością społeczną. Niektórzy się denerwują, kiedy któryś z biskupów rzuci zbyt skrótową myśl, że Kościół nie jest instytucją charytatywną. Ludzie się wtedy irytują, bo nie każdemu chce się zastanowić nad sensem myśli, choćby prowokacyjnie wyrażonej. Zwykle odwołuję się tu do postaci Matki Teresy z Kalkuty. Matka Teresa mówiła, że jej pierwszą funkcją w życiu wcale nie jest posługiwanie ubogim. Misjonarki miłości są kobietami niemal nieustannej adoracji Najświętszego Sakramentu. Dopiero z tej adoracji rodzi się ich posługa biednym, bezdomnym, chorym. Powołaniem tych misjonarek jest bycie oblubienicą Jezusa Chrystusa. Wypełnia się ono w ten właśnie sposób, że Boga odnajduje się w ludziach ubogich. Ale jeśli z tego obrazu wymażemy Jezusa jako Oblubieńca, to zniknie wtedy też z niego Matka Teresa, a wraz z nią całe jej dzieło. Pozostanie opieka społeczna, sama w sobie zresztą dobra i sensowna.
Solidarność, o której rozmawiamy, nie jest dla chrześcijanina punktem wyjścia, lecz stanowi owoc działania Ducha Świętego w człowieku. (…)

Można o tym pięknie mówić: działanie poprzedzone kontemplacją, wiara i czyn. Ale potrzebne są również rozwiązania systemowe. Uporządkowana refleksja Kościoła na tematy społeczne wchodzi w zakres katolickiej nauki społecznej, czyli – jak kiedyś słyszałem – „wiedzy tajemnej”.

Przeczytałem wszystkie papieskie dokumenty społeczne, od „Rerum novarum” Leona XIII z roku 1891 do ostatniej encykliki Benedykta XVI „Caritas in veritate” z roku 2009. Nie widzę w nich nic tajemnego, wręcz przeciwnie – mam obraz wykładu spójnego, konsekwentnego, jasnego. Zwykle poczucie „tajemniczości” bierze się z niewiedzy, więc zachęcam do lektury.

Zachęca Ksiądz Biskup do lektury tekstów, po które człowiek sięga pod wpływem konkretnej trudności w życiu społecznym czy gospodarczym, a znajduje w nich jedynie refleksję na metapoziomie.

Absolutnie nie mogę zgodzić się na takie postawienie sprawy. Istnieją zasadniczo dwie linie rozwojowe nauki społecznej Kościoła. Pierwsza z nich bierze swój początek z podniesienia kwestii społecznych przez Leona XIII w „Rerum novarum”. Był koniec XIX wieku, więc papież miał prostą optykę, odpowiednią do ówczesnego etapu rozwoju społecznego – widział jeden zakład pracy, bo kwestia społeczna rodzi się w zakładzie pracy. Miał też oczywiście przed oczami rozwiązanie, które jest jak lekarstwo gorsze niż choroba, to znaczy komunizm i socjalizm z ich główną tezą, że stosunek pracy zmusza do walki klas. Kościołowi trudno było z tym się zgodzić. Wobec tego Leon XIII zastanawiał się, jakie prawa ma człowiek pracy i co można zrobić, by usunąć napięcie między pracodawcą a pracownikiem. Miał też cały czas na uwadze rozwiązania wskazywane przez socjalizm, więc zabierając głos w kwestii tak szczegółowej, stwierdził między innymi, że pracownik nie ma prawa do strajku. Takie postawienie sprawy znajdujemy w papieskiej encyklice. Mówię o tym, by pokazać, w jakich okolicznościach narodziła się katolicka nauka społeczna i jak podlega ewolucji, co widzimy na przykładzie prawa do strajku, a także w jaki sposób ta nauka dotyczy konkretu. Spojrzenie papieża Leona było bardzo konkretne. W encyklice bardzo mocno obstawał za tworzeniem związków zawodowych. Jednocześnie nie wykluczał, że do tego samego związku może należeć i pracownik, i pracodawca. Wszystko, co pisał, pisał w perspektywie takiego zakładu pracy, jakim on wówczas faktycznie był.
Następni papieże podejmujący kwestie społeczne: Pius XI, Jan XXIII, Paweł VI, Jan Paweł II, sprawili, że ta perspektywa znacznie poszerzyła się, co również było odpowiedzią na zachodzące przemiany społeczne: nie rozwiążesz problemu jednego zakładu pracy, jeżeli najpierw nie zajmiesz się tą sprawą w wymiarze środowiska lokalnego. Pojawia się więc horyzont, jakim jest odpowiednia gospodarka, a następnie, począwszy od Pawła VI, konieczna staje się perspektywa jeszcze szersza, światowa: nie rozwiążesz problemów tzw. Trzeciego Świata, jeśli nie zaangażujesz do tego tzw. Świata Pierwszego.
Tak katolicka nauka społeczna w przeciągu stu lat przechodziła od wrażliwości na nierówności obecne w zakładzie pracy, aż do nierówności zauważalnych w wielu wymiarach życia w skali całego globu. To może być przyczyna, dla której teksty te stają się coraz bardziej ogólne. Po prostu sam problem rozwija się w ten sposób, że przechodzi od szczegółu, konkretnych przypadków, do całego mechanizmu. Dlaczego tak nas zajmuje kryzys światowy? Bo widzimy pewne konkrety z naszego życia, których nie da się rozwikłać, jeśli nie zostanie zaproponowane rozwiązanie na poziomie ogólnym, globalnym. Nauka Kościoła również przeszła od widzenia problemów społecznych w mikroskali do coraz szerszego ich postrzegania, aż po kontekst światowy.
Natomiast wspomniana druga linia rozwojowa katolickiej nauki społecznej najprościej może być nazwana personalizmem chrześcijańskim. Najlepszym tego przykładem jest encyklika Jana Pawła II „Laborem exercens” z 1981 roku. To dokument dość niezwykły, ponieważ ujmuje problem inaczej, niż zwykło się to robić. W pierwszym rzędzie mówi on nie tyle o prawach człowieka w pracy, co o samym prawie człowieka do pracy. Czym jest praca dla człowieka? Tu pada słynna teza, że przez pracę człowiek staje się bardziej człowiekiem, czyli lepiej poznaje i spełnia samego siebie. Od tego punktu wyjścia dochodzimy aż do takich pojęć jak duchowość pracy. Prawo osoby do pracy generuje już samo w sobie prawa człowieka pracy. Nie muszę już chyba dodawać, że przekłada się to na daleko idącą praktykę.

Na praktykę niepraktykowaną.

Tylko kto ma to przełożyć? Jedni nie są tym zainteresowani w ogóle, a drudzy to praktykują, niekoniecznie etykietując to jako katolicką naukę społeczną. Czym jest ten wymiar chrześcijańskiej wrażliwości? Pomyślmy choćby o tym, jak pokazać prawo człowieka niepełnosprawnego do pracy. Żeby człowiek taki mógł pracować, trzeba mu najpierw stworzyć do tego warunki, dać odpowiednie narzędzia, dostosować warsztat. Nieraz jego zatrudnienie kosztuje pracodawcę więcej niż zatrudnienie kogoś, kto nie potrzebowałby tego rodzaju dodatków, kto pewnie pracowałby szybciej. Pozostając wyłącznie na poziomie ekonomii, nie ma powodu, by zatrudniać osobę niepełnosprawną, a przecież człowiek taki dzięki pracy mógłby się rozwijać.

Pracodawca, jak się zdaje, nie musi opłacać za takiego pracownika składek.

Wskazujesz na mechanizm państwowy. Czy państwo ma tworzyć mechanizmy prawne, które będą stanowić zachętę do zatrudnienia człowieka niepełnosprawnego? Czy nie widać w tym jakiegoś praktycznego wkładu katolickiej nauki społecznej w myślenie o problemie, uwrażliwienie na pracę jako element rozwojowy osoby? To kolejny sygnał, że owa tajemniczość katolickiej nauki społecznej jest raczej niewiedzą o niej, co nie przeszkadza niektórym wycierać sobie nią twarzy.

Ale czy nie są to jednak rozwiązania, które…

To nie są rozwiązania, bo katolicka nauka społeczna nie zajmuje się rozwiązaniami. Rozwiązania wykluwają się gdzie indziej: w płynącym obok nurcie, który można niezbyt ładnie nazwać katolicyzmem społecznym. To stąd przychodzą inspirowane religijnie praktyczne odpowiedzi na aktualne problemy. Jeszcze w XIX wieku – równolegle do narodzin teoretycznej refleksji na temat kwestii społecznej w myśli Leona XIII – katolicyzm społeczny budowali tacy księża, jak na przykład Adolf Kolping, dziś błogosławiony, który tworzył środowiska pracy dla młodych czeladników, gdy nie udawało im się początkowo odnaleźć w tej rzeczywistości. Nauczanie Kościoła jest osobną sferą, która pojawiła się wtedy, kiedy problemy przybrały określony, opisany już kształt. (…)
Jestem wdzięczny jednemu ze swoich profesorów, który na studiach kazał nam przeczytać wszystkie dokumenty z dziedziny nauki społecznej Kościoła. Gdybym nie sięgnął wówczas po teksty źródłowe, ale zatrzymał się tylko na wykładzie, pewnie nie byłbym do niej przekonany. A że zostaliśmy zmuszeni do tej lektury – w ramach historii Kościoła, a nie teologii – to cieszę się bardzo. Są to do dziś najbardziej pokreślone przeze mnie teksty papieskie. To jest konkret, to się trzyma życia. Nie zawierają gotowych recept, ale stawiają diagnozy i zobowiązują mnie na poziomie głęboko ludzkim do działania w ramach tego, co ode mnie zależy. A w skali państwowej? Od tego nie są instrumenty kościelne, tylko polityczne, samorządowe, gospodarcze. (…)

Czytając teksty kardynała Bergoglia, widać, jak ostro opowiadał się przeciwko kulturze korupcji czy mentalności cwaniactwa. A jednocześnie, szukając proponowanych scenariuszy zmian, natrafiamy na typowo kościelny refren: jeżeli ty sam nie zaczniesz inaczej funkcjonować, to nie licz na to, że rzeczywistość wokół ciebie będzie się poprawiać. Czy to wystarczy?

To jest właściwe narzędzie Kościoła. Kościół jest po to, żeby ewangelizować. A ewangelizować znaczy rozmawiać. W rozmowie, w serdecznym dialogu człowiek się przemienia, zwłaszcza gdy otworzy się na łaskę Bożą. To nowy człowiek stworzy nową gospodarkę, a nie katolicka nauka społeczna. Oto jest, mówiąc z przymrużeniem oka, wkład Kościoła w rozwiązywanie problemów świata.