Podobnie jak w ubiegłoroczne wakacje, przypominamy w tym roku różne znane i mniej znane teksty ks. Tischnera, aby zachęcić do refleksji nad tym, co miał nam do powiedzenia. Tym razem przypominamy tekst bardzo znany – napisany w 1998 obszerny artykuł „Na drodze do Emaus, czyli Papież i jego krytycy”. To jeden z najciekawszych tekstów Tischnera poświęconych pontyfikatowi Jana Pawła II. Dziś część druga.

Między osobą a doktryną

Wspominając II Sobór Watykański, Eugen Biser pisał w 1996 roku: „Najważniejszy okazał się impuls, którym dla duchowości była zasada dialogu, jaką przyjął Sobór”. I dodawał: „Zasada ta dotyczy nie tylko nowego stosunku papieża i biskupów, biskupów i duchownych, proboszczów i wspólnot, i nie tylko wzajemnego współżycia wyznań i religii, lecz także stosunku człowieka do Boga Objawienia, który pozwala, by wiara rozumiana dotąd jako posłuszeństwo pojawiła się w perspektywie hermeneutycznej i ukazała jako rozwijające się rozumienie Boga”. To ważne stwierdzenie: wiara nie jest aktem posłuszeństwa, ale odpowiedzią na wezwanie – odpowiedzią, która jako zaufanie i rozumienie rozwija się i dojrzewa w czasie. Inaczej wychowuje się do posłuszeństwa, a inaczej do rozumienia. Wychowanie do rozumienia preferuje doświadczenie wiary, a nie „zobiektywizowany dowód”, umiejętność czekania, a nie decyzje na wyrost, zachętę, a nie „instruowanie”. Autor zauważa również: „Bezsprzecznie najpiękniejszym owocem Soboru okazuje się nowe odkrycie postaci Jezusa. Dzięki niemu publikuje się wiele nowych książek, których autorami są obok chrześcijan również Żydzi i, co dziwniejsze, także ateiści”.
Zainteresowanie postacią Jezusa ma sens złożony. Idzie ono pod prąd racjonalizmu, którego szczytowym przejawem było oświecenie. Ideologia ta zawierała paradoks: z jednej strony wynosiła na piedestał człowieka i jego prawa, z drugiej – starała się opisać tajemnice świata za pomocą wzoru matematycznego, w którym człowieczeństwo zanikało, stając się prostą funkcją wielu uzależnień. Można było pięknie mówić o człowieku, ale prawdziwym zaufaniem należało obdarzyć zmatematyzowane teorie świata. To nie człowiek, lecz „słuszna doktryna”, którą głosił, jest siłą dziejów. Aby uwolnić ludzkość od epidemii, głodu, chłodu i gorąca, od przemocy władzy i ucisku kapitału, nie był jej potrzebny Chrystus-Zbawiciel, lecz człowiek-odkrywca, uczony-eksperymentator, polityk otoczony gronem ekspertów.

Wiara chrześcijańska szła w przeciwnym kierunku. „Fides” – zaufanie – oznacza więź z człowiekiem, zaufanie do człowieka, zawierzenie ¬człowiekowi. Dzieło zbawienia dokonało się przez czyn Syna Bożego, a nie przez ¬doktrynę. Z drugiej jednak strony doktryny przekreślać nie można, bo ona opowiada o czynie. Czyn musi mieć sens, sens musi być zakorzeniony w czynie.
We współczesnym świecie odkrywamy ¬głębokie napięcie pomiędzy dwiema nadziejami: nadzieją na „słuszną doktrynę” i nadzieją na „nowego człowieka”. Napięcie to w przypadku Papieża jest szczególnie jaskrawe. Nie wszyscy są zdolni, nie wszyscy mają ochotę i warunki, by pojąć doktrynę, ale niemal wszyscy… patrzą. Papież z dzieckiem na rękach… Papież wśród chorych… Papież na nartach… Papież się modli… Jaki głos ma Papież? Jak dziś wygląda? Z kim mówi? Papież – człowiek, Papież – widzialny symbol niewidzialnych wartości, Papież – następca Piotra. Papież – namiestnik Chrystusa. Kim on właściwie jest? „Fides quaerens intellectum…” Papież – tajemnica naszego świata.

Za chwilę wspomnę o krytykach doktryny. W sprawie osoby powiem tylko tyle: strzały wymierzone w Papieża na placu Świętego Piotra w pamiętny majowy dzień nie były strzałami w doktrynę, były strzałami w osobę.

 

Sprawa doktryny

Mówi się, że II Sobór Watykański miał charakter „pastoralny” i tym różnił się od poprzednich soborów, w których chodziło zazwyczaj o ustalenie jakiegoś „dogmatu wiary”. Pastoralny charakter mają również posoborowe konflikty Kościoła. Prawda wiary nie jest po to, by zaspokajać teoretyczną „ciekawość”, lecz po to, by być „pokarmem” na drodze zbawienia. Nie znaczy to, by wszelka teoria była zbędna. Znaczy raczej, że teoria musi się liczyć z celami, jakim służy.

Oczywiście, konsekwentne rozdzielenie praktycznego i teoretycznego wymiaru religii nie jest możliwe. Co sprawia jedność „teorii” i „praktyki”? Jedność wynika ze świadomości Dobra. W tekstach Jana Pawła II odgrywa ono kluczową rolę. Dobro jest „teoretyczne” i „praktyczne” zarazem. Gdy mówimy, że coś „jest dobre”, to dajemy tym samym do zrozumienia, że powinniśmy o to „coś” zabiegać, to „coś” praktykować. Za pomocą słowa „dobro” Papież wprowadza nas w podstawowy wymiar wiary. Jednocześnie nie pozwala nam zapomnieć o złu, które określało i wciąż jeszcze określa nasz wiek i naszą codzienność.
Dobro jest zawsze dobrem dla kogoś. Dziś, dzięki myśli dialogicznej, wchodzimy coraz głębiej w rozumienie znaczenia owego „dla”. Okazuje się, że Bóg jest Najwyższym Dobrem dla człowieka; że człowiek żyje dla Boga i bliźniego; że rzetelna wspólnota jest dobrem dla jednostki, podobnie jak jednostka jest dobrem dla wspólnoty; że praca jest dla człowieka, a nie człowiek dla pracy; że wychowanie musi rozwijać się wokół doświadczenia dobra; że nauka jest poszukiwaniem prawdy, która jest podstawowym dobrem człowieka. Podobnie podstawowym dobrem jest wolność. Nikt nie jest dobry z konieczności, z przymusu – aby być dobrym, trzeba wybrać dobro, przyswoić sobie dobro. Wolność to jednocześnie odpowiedzialność, a odpowiedzialność to zdolność do wierności. Dobro znajduje się ponad interesem. Człowiek otwiera się na dobro dzięki wspaniałomyślności. Ono nie daje się z niczego „wydedukować”, lecz można je obserwować i opisać przede wszystkim w postaci Jezusa Chrystusa.
Myślenie w horyzoncie dobra odróżnia się zarówno od myślenia scholastyki, jak i od myślenia racjonalizmu. Tamte myślenia mówią wiele o człowieku, ale nie mówią z człowiekiem. W mowie z człowiekiem ujawnia się istotny sens doktryny Jana Pawła II. Wokół tej doktryny toczą się liczne spory. Przyjrzyjmy się nieco bliżej dwóm sporom: wokół erotyzmu i wokół ¬polityki.

Mitologia erotyzmu

Trzon papieskiej argumentacji w sprawach erotyzmu ma charakter etyczny. Argumentacji etycznej nie przysługuje zniewalająca rozum oczywistość. Pisał o tym już Arystoteles. Jej celem jest uświadomienie człowiekowi jego powinności, a nie wymuszenie konieczności. Argumentację można podważać, wskazując na trudności urzeczywistnienia czy osobisty „interes”. Argumentacja kieruje się nie tylko do katolików, lecz również do niekatolików. Gdyby miała charakter religijny i konfesyjny, pozostawałaby wewnętrzną sprawą Kościoła, jak post w piątki, i nie budziłaby tak żywych protestów. Punktem wyjścia argumentacji jest „dobro osoby”. Erotyzm jest podstawowym „dobrem osoby”, pod warunkiem że się nie przeszkadza, aby był on otwarty na to, na co otwarła go sama natura.

Guido Knopp i Christian Deick w książce pt. „Watykan. Władza papieża” (1997) napisali na temat Jana Pawła II: „Wedle jego rozumienia użycie środków antykoncepcyjnych degraduje kobietę w sposób niedopuszczalny do poziomu przedmiotu rozkoszy”. Użyte tu słowo „degraduje” jest jednym ze źródeł nieporozumień. Co znaczy „degraduje”? Jeśli „kobieta chce” i „mężczyzna chce”, to nie ma „degradacji”. „Degradacja” byłaby wtedy, gdyby ktoś kogoś do czegoś przymuszał. Rysuje się przeciwieństwo: dla stanowiska „liberalnego” nie ma innej winy jak wina przeciw partnerskiej wolności, dla Papieża odpowiedzialna miłość nie ogranicza się do odpowiedzialności za wolność samego partnera, lecz wychodzi „ku temu trzeciemu” i obejmuje naturalny owoc miłości – dziecko, człowieka.

Przyjrzyjmy się bliżej stanowisku „liberalnemu”. Błędnie je rozumiemy, gdy uważamy, że w tym ujęciu „wszystko wolno”. Wcale nie „wszystko wolno”. Wolno tylko to, na co pozwala wolność innego. Nie wolno natomiast naruszyć cudzej wolności. Ale wtedy konsekwencją takiego „poszanowania cudzej wolności” jest to, że ja, „szanujący” wolność, mogę czuć się zwolniony z odpowiedzialności za to, co inna wolność wybiera. Jej sprawa, jej wina. Moja wolność stała się wolnością Piłata, który „umywa ręce”.

Gest „umycia rąk” jest szczytem góry lodowej, zbudowanej z mniemań i domniemań dotyczących erotyzmu, cielesności, losu człowieka na świecie. W wyniku działania wielu czynników dokonała się w czasach nowożytnych głęboka zmiana znaczenia erotyzmu. Erotyzm stał się czymś więcej niż tylko erotyzmem: przyjął na siebie znaczenia i funkcje, które „nie jego są”. Stał się miejscem ucieczki od zimnego świata, zapomnienia o samotności, czułości imitującej miłość, bliskości maskującej oddalenie, szczerości w świecie kłamstwa, otwarciem dla „monad bez okien”, fizyką i metafizyką jednocześnie, a także rynkiem, na którym rządzą reguły podaży i popytu. Aby uchwycić problem współczesnego erotyzmu, wystarczy rzucić okiem na erotyzm u Platona: erotyzm platoński był główną siłą pociągającą człowieka „ku górze” i umożliwiającą mu uczestnictwo w świecie idei; erotyzm współczesny, jeśli nie ciągnie człowieka „w dół”, to w każdym razie „wodzi” go po płaszczyźnie od pułapki do pułapki. Na erotyzmie wycisnął swe piętno współczesny kryzys nadziei. Akceptuje się go i ubiera w wielorakie znaczenia, pod warunkiem że będzie erotyzmem bezpłodnym. Czy nie odkrywamy tutaj jakiegoś pokrewieństwa z mitem Edypa? Czy erotyzm Edypa nie został porażony lękiem przed kazirodztwem? Porównajmy Edypa z Abrahamem: dla Abrahama „nadzieja zamieszkała w ciele”, dla Edypa w ciele mieszka przekleństwo kazirodczej płodności. Dziś mówi się nie o kazirodztwie, lecz o śmierci: ciało jest skazaniem na śmierć. Celem życia jest śmierć – jesteśmy rozciągniętym w czasie „Sein zum Tode”. Kto daje życie, obiecuje śmierć.

Nowożytne ujęcie erotyzmu stało się możliwe dzięki technice. Technika wkroczyła w intymność kobiety i mężczyzny. Jej głównym zadaniem jest „zabezpieczenie”, czyli ochrona przed lękiem. Gdy w innych dziedzinach życia technika służy nadziei pozytywnej – utrzymania życia, zdrowia, ochrony przed głodem i chłodem – to tutaj ma jedynie cel negatywny: chronić przed tym, co naturalne. Jest narzędziem wolności, która mówi „nie”. W imię czego to „nie”? Oczywiście, można podawać wiele powodów. Gdy się im jednak bliżej przyjrzeć, okazuje się, że nie dowodzą niczego więcej ponad to, że w pewnych szczególnych sytuacjach trzeba być „wyrozumiałym” dla słabości człowieka, który nie jest w stanie poradzić sobie z włas¬nym erotyzmem. Nic ponad to, co wiemy z Ewangelii: „Twarda jest ta mowa i któż jej słuchać może”.

Nazwałem wyżej opisane stanowisko „liberalizmem”. Słowo to ująłem jednak w cudzysłów. Nie jest bowiem rzetelnym liberalizmem stanowisko, które troszczy się wyłącznie o to, czy partner chce, czy nie chce, nie biorąc zupełnie pod uwagę „tego trzeciego” – jego wolności i jego oczekiwania na odpowiedzialność. Uwzględniając tę wolność, Papież okazuje się bardziej autentycznym liberałem niż jego krytycy.