Na półki księgarń trafiło właśnie nowe wydanie książki „Przekonać Pana Boga” – tomu rozmów z ks. Tischnerem przeprowadzonych przez redaktorów miesięcznika „Znak” Dorotę Zańko i Jarosława Gowina. Z tej okazji – a także w związku z beatyfikacją ks. Jerzego Popiełuszki – publikujemy fragment rozmów zatytułowany „Rekolekcje stanu wojennego”. Tischner mówi w nim o swoich doświadczeniach jako kaznodziei w tym szczególnym dla polskiej historii okresie, wspomina też jedyne spotkanie z ks. Popiełuszką.

Dorota Zańko: Które z głoszonych przez siebie rekolekcji uważa Ksiądz Profesor za najważniejsze?

Ks. Józef Tischner: Jako szczególnie udane zapamiętałem rekolekcje w Oliwie, mniej więcej w połowie stanu wojennego, kiedy nastąpił okres takiej totalitarnej nudy – nie było żadnych perspektyw, nie wiadomo było, co i jak będzie. Na rekolekcjach mieli być ci, którzy słuchali mnie w czasie zjazdu „Solidarności”. Wiedziałem więc z grubsza, do kogo będę gadał. Do ludzi pogruchotanych. „Solidarność” w rozsypce, podziemie nie wie, co robić. Zacząłem konferencję od komentarza do słów św. Pawła: „Przemija postać tego świata”. Potem odwołałem się do Kierkegaarda, który mówił, że co prawda ten świat istnieje, ale nie ma już nikogo, kto by w niego wierzył. To było niesamowicie trafione. Od razu mogłem wykonać skok ku nadziei i cała reszta oparta była na metaforyce nadziei. Temat zaczął mnie i słuchaczy sam nieść. Kiedy tak się stanie, jesteśmy wtedy razem, nie ma już „ja” i „wy”, jest: „my”. Wiele rzeczy dzieje się poza słowami. Kiedy mówi się wtedy na Mszy powtarzane setki razy słowa „Pan z wami”, to one dopiero teraz brzmią prawdziwie.

Jarosław Gowin: Rekolekcje z okresu stanu wojennego były ważnymi wydarzeniami, wykraczającymi poza wymiar czysto religijny. Które z nich jeszcze zapadły Księdzu Profesorowi w pamięć?

Pamiętam rekolekcje w Warszawie. Oparte były na idei religio jako więzi. W ciągu czterech dni analizowałem rozmaite koncepcje więzi. To była jak gdyby rozmowa o „Solidarności” w sensie więzi. Wiele mówiłem też o księdzu Popiełuszce. Problem Popiełuszki nie był tak krystalicznie jednoznaczny jak dzisiaj.

D.Z.: To działo się już po jego śmierci?

Tak. Porównałem jego grób z grobami na Wawelu, które symbolizują niepodległość Polski. Mówiłem, że na Warszawie spoczywa specjalna odpowiedzialność za strzeżenie tego grobu i idei „zło dobrem zwyciężaj”, idei, za którą on oddał życie.
Starałem się w ten sposób wydobyć Popiełuszkę ze środka tych emocji, które rozgrywały się w kościołach, emocji politycznych. Wtedy jeszcze wizyty rozmaitych osobistości publicznych na grobie Popiełuszki były demonstracją. Tymczasem przesłanie zamordowanego księdza było o wiele głębsze, koncentrowało się na teologiczno-filozoficznej koncepcji zła.
W Warszawie pojawił się też problem patriotyzmu. Miasto nastrojone było bardzo emocjonalnie. Starałem się wobec tego przede wszystkim cytować Norwida, pokazując etyczny wymiar doświadczenia ojczyzny.

J.G.: Jakie jest sedno przesłania księdza Popiełuszki? Co to znaczy: „zło dobrem zwyciężaj”?

W tym okresie starałem się za wszelką cenę pacyfikować uczucia odwetu. W grudniu wprowadzony został stan wojenny. Pierwsze rekolekcje miałem w Krakowie u Dominikanów. Chodziło mi o to, żeby pokazać, jak się wyzwolić z nienawiści. Popiełuszko był wspaniałym symbolem postawy przezwyciężania odwetu.
Z rekolekcjami w Krakowie wiąże się inne moje wspomnienie. Pojawił się w nich motyw płaczu nad Jerozolimą: „Nie poznali czasu nawiedzenia swego”. Ktoś potem doszedł do wniosku, że interpretując te słowa, obwiniam Żydów o śmierć Chrystusa. Zostałem więc… antysemitą. Kiedy pojechałem do Ameryki, wzięli mnie do raportu i musiałem się tłumaczyć, że za pomocą tekstu ewangelicznego nie mówiłem o Żydach, tylko o Polakach…

D.Z.: Czy miał Ksiądz Profesor okazję słuchać kazań księdza Popiełuszki?

Nie. Raz tylko z nim rozmawiałem, bo prosił mnie, żebym przyjechał do kościoła Św. Stanisława Kostki na Mszę za ojczyznę i żebym powiedział kazanie. Długo nie mogłem zdecydować się na wyjazd, bo nie wypadało mi opuszczać Mszy u Św. Anny. W końcu pojechałem, ale to było już po jego ­śmierci.

J.G.: Kim byłby ksiądz Popiełuszko po roku ’89?

Myślę, że on był zupełnie innym typem niż ci księża, którzy zachowywali się wspaniale za czasów pierwszej „Solidarności”, a potem trochę oszaleli. On nie miał w sobie żadnego fanatyzmu. Władza zarzucała mu jedynie to, że wokół niego gromadzili się ludzie. Był człowiekiem, który przyciągał ludzi.

J.G.: Pamiętam, jak profesor Łagowski, którego specyficzny konserwatyzm prowadził niemal do granicy akceptacji stanu wojennego, zafascynowany opowiadał nam kiedyś po zajęciach o kazaniu księdza Popiełuszki, które słyszał w Wolnej Europie. Brzmiało to dość szczególne, bo będąc typem człowieka zachowawczego, intelektualnie potępiał Popiełuszkę, a jednocześnie z przejęciem mówił nam, że to jest ksiądz, który potrafi poderwać ludzi do nowego powstania narodowego. A mówił to tak, jakby sam miał ochotę dać się poderwać…

Popiełuszko mówił rzeczy tak proste i tak oczywiste, iż wydawało się, że bardzo niewiele potrzeba, by prysły iluzje, które są przeszkodą do realizacji tej prostoty. W jego kazaniach zło stawało się kruche i wystarczyło lekko popchnąć palcem, żeby się rozleciało. Nawiązując do innej metafory: w obrazie malowanym przez księdza Popiełuszkę do rozbicia komunizmu nie trzeba było Papieża, wystarczył wikary z Niegowici.

J.G.: Nie bał się Ksiądz Profesor losu księdza Popiełuszki?

Takie ryzyko wtedy zawsze istniało, właściwie od ’66 roku chodziłem ciągle po granicy. Funkcjonariusze UB obserwowali mnie, co jakiś czas składali mi wizyty.

D.Z.: A czy spotkał się Ksiądz Profesor z pogróżkami?

Nie. Do moich kazań specjalnie się nie przyczepiali. One niczego nie rozdrapywały. Uważałem, że w końcu kiedyś trzeba będzie ułożyć sobie życie razem z komunistami, bo na Księżyc się ich nie wyśle.

D.Z.: Czy istnieje jakiś wspólny mianownik dla katechezy polskiego Kościoła z okresu stanu wojennego?

Już wtedy widziałem, jak te style katechezy są różne. Była taka droga kaznodziejstwa, która zmierzała ku temu, żeby tzw. uczucia patriotyczne doprowadzać do zenitu. To było niemal tak, jakby ojczyzna stawała się Bogiem. To maksymalizowanie emocji dokonywało się przez wskazywanie wrogów. Czasem w tym kierunku szły Mistrzejowice, z reguły kościół Św. Brygidy. Ja też miałem tam rekolekcje i czułem się bardzo obco.
Potem dopiero uświadomiłem sobie, że jak jest rewolucja, to się wiesza, wyłania się zatem wielu bohaterów (o których często wcześniej nie słyszano i którzy zaczynają być odważni, kiedy przeciwnik leży już powalony na ziemi). Kiedy natomiast jest taki pokojowy przewrót jak u nas, to się nawzajem zawstydzają, jeden drugiego opluwa. W Polsce było tak: najpierw „Solidarność” opluwała komunistów, potem sama przegrała wybory, więc komuniści zaczęli z niej szydzić i z całego naszego przełomu wyszło mnóstwo ludzi z piętnem pogardy. Do tego rozmaite prawicowe odłamy zaczęły pastwić się nad ludźmi, którzy byli bohaterami walk z komunizmem. A więc ofiarą padli Kuroń, Michnik i całe środowisko KOR-u. Nikt z nimi merytorycznie nie dyskutował, tylko obrzucano ich błotem. Ślady tego mamy do dziś.
To prowadzi donikąd. Ja wierzyłem w utopię, że można zachować szacunek dla przeciwnika.