Niniejsza rozmowa o śmierci to jeden z rozdziałów książki „Tischner czyta Katechizm”. Książka jest zapisem telewizyjnego programu pod tym samym tytułem, w którym ks. Józef Tischner rozmawiał z Jackiem Żakowskim o nowym katechizmie Kościoła katolickiego. Trzecie wydanie rozmów ukazało się nakładem Znaku w roku ubiegłym.

J.T.: „Pochwalony bądź, Panie, przez siostrę naszą, Śmierć cielesną”. To, Jacku, św. Franciszek z Asyżu w Hymnie do Słońca pisze, że Śmierć jest naszą siostrą.
Co się stało w kulturze europejskiej, że śmierć, która jest przecież największym nieszczęściem człowieka, u św. Franciszka staje się siostrą naszą, przez którą chwali się Boga? Dokonała się jakaś przemiana wartości, jakaś wielka rewizja.
Śmierć to jedna z ostatecznych spraw każdego człowieka. Każdy katechizm mówił o ludzkiej śmierci i o postawie chrześcijanina wobec śmierci. W postawie wobec śmierci w pewnym stopniu sprawdza się nasza chrześcijańska wiara. W zasadzie, jak się tak głębiej podrąży, to śmierć okazuje się wymysłem diabła. Nie Pan Bóg stworzył śmierć, nie Pan Bóg ją wymyślił, lecz diabeł, by zepsuć dzieło stworzenia.
Mówi o śmierci Księga Genesis, że przychodzi na świat jako kara za grzech pierworodny. Lecz kara nie jest zemstą. Jest zasadnicza różnica między zemstą a karą. Różnica jest taka, że gdzie zemsta, tam nie ma nadziei. A gdzie kara, tam jest jakaś nadzieja na uwolnienie od kary, nadzieja na wyzwolenie.

J.Ż.: Ale kara czy zemsta, to ziemska śmierć jest dla wierzącego tylko kolejną próbą, przejściem przez jakąś kotarę. Więc może też być nie karą, nie zemstą, a raczej wyzwoleniem – od konieczności, od różnych ciężarów tego łez padołu. A jednak nawet kiedy św. Franciszek mówi, że to siostra, nigdy nie powie, że śmierć jest dla nas darem. Choć tam, po drugiej stronie, czeka nas obietnica świata nieporównanie lepszego, dużo wspanialszego.
Nie widzisz paradoksu w tym chrześcijańskim rozdarciu? Z jednej strony obietnica, nadzieja wiecznego życia, z drugiej strony lęk umierających i smutek tych, co zostają.

J.T.: Widzę to rozdarcie nawet w postawie Chrystusa. Gdy czyta się Ewangelię, widzi się ten paradoks, jakieś przeciwieństwo. Z jednej strony wizja wniebowstąpienia, a z drugiej ogromne przywiązanie Chrystusa do życia. Słowo „życie” w Jego ustach pojawia się najczęściej. Przyniósł nam słowa żywota, dał nam pokarm żywota…

J.Ż.: Chociaż to „życie” dotyczy tego życia – doczesnego, życia tu.

J.T.: Jakby się nie rozróżniało, czy to tam, czy tu. Mówi po prostu: „życie”. Potem św. Piotr powie: „Panie, do kogóż pójdziemy. Słowa życia Ty masz”.
Nie wiadomo, czy Chrystus często spotykał pogrzeby, czy często widywał zmarłych. Wiadomo z Ewangelii, że było tak trzy razy. I za każdym razem reagował, robiąc cud wskrzeszenia.

J.Ż.: Jakby obecność na ziemi była jakąś wartością, której trzeba nawet cudownym sposobem bronić?

J.T.: Jakby Chrystus fizycznie nie znosił widoku śmierci. A z drugiej strony myśl o śmierci stale mu towarzyszy. Są nawet takie domysły, że Chrystus wiedział, iż żyje w pewnym sensie na koszt niewinnych dzieci, które Herod wymordował przy jego urodzeniu. A więc wizja śmierci niewiniątek wciąż mu towarzyszyła. Gdybyś tak czuł…

J.Ż.: … że żyjesz za cenę tylu istnień…

J.T.: To musi formować świadomość człowieka.

J.Ż.: Przy założeniu, że istnienie tu jest wielką wartością, większą niż dalsze istnienie.
J.T.: Czy większą – tego nie wiem – ale że jest istotną wartością, to pewne.

J.Ż.: Bo pewnie nawet Chrystus nie pomyśli, że te niewiniątka zostały wybawione od znoju życia ziemskiego, że mogły pójść do wieczności, nie cierpiąc ciężkiej próby. Pomyśli, że zapłaciły cenę za Jego przyjście na świat, że coś im zabrano.

J.T.: Tak – że szkoda tego, co im zostało zabrane.

J.Ż.: Choć tamto ma być wspanialsze?

J.T.: Właśnie. A potem kiedy sam się zbliża do śmierci, daje o sobie znać trwoga, ludzki lęk przed śmiercią. To jest szczególnie mocne w Ogrójcu. Myśl, że jeżeli można, to „zabierz ode mnie ten kielich”, choć „nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie”. Znowu mamy hierarchię wartości. Twoja wola i śmierć. Jeśli to jest możliwe, niech śmierci nie będzie.

J.Ż.: Chociaż kto jak kto, ale On tę pewność miał, że tam, za tą kotarą, coś naprawdę istnieje.

J.T.: Więc właśnie… Mimo wszystko widać u Chrystusa problem zrobienia czegoś z ludzką śmiercią. Problem zamiany tego, co jest przekleństwem człowieka, na coś, co byłoby wyzwoleniem. Zmienić naturę śmierci – najbardziej ambitne w dziejach ludzkości przedsięwzięcie Jezusa z Nazaretu.
Oczywiście, istnieją tomy na temat śmierci. Filozofowie im mniej wiedzą, tym więcej piszą. Spędziłem kiedyś rok w archiwum Husserla w Belgii. Husserl to znakomity myśliciel, bardzo wiele mu zawdzięczam. W tym archiwum natrafiłem na jego analizę śmierci. Sens tych analiz, w skrócie, był taki, że śmierć to tylko fenomen, zjawisko śmierci. To znaczy…

J.Ż.: … fragment continuum…

J.T.: Nieee, więcej. Bo zmienić rzecz w zjawisko, to jest naprawdę coś. Zamienić chleb w zjawisko chleba, zamienić książkę w zjawisko książki, to zdystansować się w stosunku do jej rzeczywistości. Otóż Husserl powiada, że w nas jest coś takiego, co potrafi zamienić śmierć w zjawisko śmierci. „Ha, śmierć to tylko zjawisko”. A my jesteśmy tak mocni, że możemy się śmiercią pobawić, tak jak się bawimy innymi zjawiskami.

J.Ż.: Ale przecież nie wtedy, kiedy umieramy…

J.T.: Wygląda, że kiedy Husserl umierał, wciąż jeszcze w to wierzył. Natrafiłem na pamiętnik siostry Jegerschmitt, która opiekowała się nim w ostatniej chorobie. Do ostatniej chwili Husserl bez przerwy pisał, wciąż analizował swoje doświadczenia. Notował na czym się dało: na kopertach, na kwitach, na strzępkach papieru. Z tych zapisków wzięło się potem archiwum Husserla. W pewnej chwili już nie miał siły pisać, więc mówi: „Siostro, widzę wielkie światło, proszę notować”. Siostra poszła po papier, a kiedy wróciła, już nie żył.
Do ostatniej chwili czuł się filozofem, który swoich doświadczeń nie przeżywa tylko sam dla siebie, który wciąż musi analizować i zgłębiać zjawiska – wciąż musi być badaczem i nauczycielem.

J.Ż.: Do ostatniej chwili.

J.T.: Tak, do ostatniej chwili. Ale to jest fenomen. Już jego uczeń, Heidegger, miał inną wizję śmierci, bo całe życie człowieka widział jako muzykę. Uważał, że w sensie muzycznym wciąż gramy to nasze życie. Jesteśmy teraz w czasie teraźniejszym, za nami ciągnie się przeszłość i jest jakaś przyszłość – jak w muzyce. Gramy to nasze życie. I tak jak w muzyce, zawsze mamy wizję ostatniego akordu. Jeszcze go nie zagrano ani nie napisano, ale wiesz, że nastąpi i tak się obracasz, tak prowadzisz melodię, by ten akord zabrzmiał. W muzyce naszego życia ostatnim akordem jest śmierć i tu widać wielki paradoks. Bo właśnie wtedy nasze życie dobiega swojej pełni – tak jak muzyka – spełniamy się, kiedy już nas nie ma, gdy nasze dźwięki wybrzmią. A przecież ten ostatni akord siedzi w nas przez całe życie. Tkwi w nas, choć wciąż jest niemy. Heidegger nazywa to byciem w stronę śmierci. Śmierć jest owocem życia, który w nas dojrzewa i daje znać o sobie w każdej naszej chwili, w każdym momencie naszej teraźniejszości. Ten owoc nas buduje. Śmierć nas buduje i my się budujemy dzięki świadomości ostatniego akordu.

J.Ż.: Mówisz tak, jakbyśmy żyli pogodzeni ze śmiercią. I coś w tym jest, bo każdy ma świadomość, że kiedyś w końcu umrze. Ale od banalnej świadomości końca silniejszy jest lęk. Nie możesz myśleć o śmierci ot tak, jak filozof myśli o naturze kamienia. Ty też, myśląc teraz o śmierci, musisz przecież czuć trwogę, jakiś lęk, niepokój.

J.T.: Ten lęk sprawia, że człowiek chciałby nadać swej śmierci jakieś szczególne znaczenie. Śmierć jest chwilą, momentem, a jej znaczenie ma trwać. Dlatego ludzie marzą, by umrzeć za ojczyznę – bo każdy umiera, ale nie każdy umiera za ojczyznę. Taka śmierć znacząca zyskuje nową rangę czy może nową wartość. Mnisi buddyjscy, którzy w czasie wojny wietnamskiej dokonywali samospalenia, pokonywali lęk przed śmiercią i trwogę przed cierpieniem po to, by wstrząsnąć światem…

J.Ż.: By dać najwyższe świadectwo…

J.T.: Tak, aby jak najgłośniej krzyknąć, że jakaś wielka wartość została zagrożona, ale także by nadając sens śmierci, ukazać sens swego życia. Jest wobec śmierci lęk, jest trwoga, niepewność, jest najgłębsza samotność – bo tę partię rozgrywasz już tylko sam ze sobą – a jednocześnie są próby nadawania jej znaczeń, pokazania, że w epizodzie odejścia jest coś więcej, niż się na ogół wydaje.
Niektórzy mówią „umieraj w porę”, czyli nie przeciągaj swojego istnienia. Zrobiłeś w życiu, co było do zrobienia, więc przyjmij śmierć jako dopełnienie. Hemingway czuł, że wyczerpują się jego twórcze moce – odszedł. To też jest w jakimś sensie śmierć niezwyczajna, odejście niezwyczajne – znaczące, ważne dla ludzkości, dla innych. Zauważ, że kiedy nadajesz śmierci jakieś szczególne znaczenie, to przede wszystkim przeznaczasz je dla innych. Bo już nie dla siebie.

J.Ż.: O Hemingwayu się mówi, że to ze strachu, by nie zostać pogrzebanym za życia, bezczynnym, bezowocnym…

J.T.: Tak.

J.Ż.: … czy bezużytecznym.

J.T.: Wiesz, Jacku, człowiek ma trwogę przed śmiercią, ale już kilka razy w życiu spotykałem ludzi, którzy mówili: „chcę umrzeć”. Życie stało się dla nich tak ciężkie, że tylko w śmierci widzieli wyzwolenie z ciała, z ciężarów życia, choroby, nieznośnego bólu.

J.Ż.: Nie bali się już tej bezcielesności, która nawet najgłębiej wierzących napawa lękiem przed śmiercią? Bo przecież człowiek nie jest w stanie wyobrazić sobie siebie niecielesnego, istniejącego dalej, ale przecież nie wiadomo jak ani nie wiadomo gdzie.

J.T.: Myślę, że to nawet jest trochę poza wyobraźnią. Kierkegaard mówi: „bojaźń i drżenie”. Wiesz, co w człowieku drga? No, przecież drga ciało.
To był też problem Chrystusa. I tak mi się wydaje, że ten problem był rozwiązywany na krzyżu. Katechizm mówi, że objawienie dokonuje się nie tylko przez słowa, ale i przez czyny. A więc to, co Chrystus robi, także jest dla nas księgą objawienia.

J.Ż.: A co takiego robił Chrystus na krzyżu?

J.T.: Słuchaj – pierwsza sprawa jest taka, że śmierć na krzyżu nie była byle jaką śmiercią. Rzymianie wymyślili tę śmierć dla zbuntowanych niewolników. Dla tych ludzi, którzy przez chwilę poczuli się wolni. Przybijali wolnych ludzi do krzyża i kazali im powoli umierać w sposób tak okrutny, by wszyscy inni widzieli, jak ci, co poczuli się wolni, podle tracą twarz, jak twarz zbuntowanego przemienia się w twarz pokonanego.
Z Chrystusem było inaczej. Stało się coś niezwykłego. Jest może załamanie: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?” Ale potem przychodzi akt niezłomnej wiary: „w ręce Twoje oddaję ducha mojego”. Słowa: „Boże mój, czemuś mnie opuścił” to chyba akt narodzin człowieczeństwa Chrystusa. Dopiero wtedy do końca doszło Boskie wcielenie. Oto człowiek wtedy się staje człowiekiem, kiedy w samotności umiera. Dopiero potem ten człowiek – już gotowy, skończenie samodzielny – mówi: „w ręce Twoje oddaję ducha mojego”. I ta śmierć zbawia. Zbawia ludzkość.
Potem św. Paweł powie: wszyscy umieramy w Chrystusie. Kto wie, jak się to dzieje? Mnie się wydaje, że przemianie ulega natura śmierci. Z tego, co miało być przekleństwem człowieka, powstaje brama życia. Od „czemuś mnie opuścił” do „w ręce Twoje oddaję ducha mojego”. Nadzieja przezwycięża śmierć. Na drugą stronę życia przechodzimy jako dzieci nadziei.