„Jan Paweł II urodził się u nas, uczył się czytać i pisać z naszego elementarza”, pisał ks. Józef Tischner. „Jest w nim głęboko osadzony polski żywioł. Żywiołu tego zgubić nie chce. Idzie z nim bardzo wysoko i na wyżynach pokazuje wszystkim jego wartość”. W związku z ogłoszeniem kanonizacji Jana Pawła II, a także zbliżającą się rocznica jego wyboru przypominamy poświęcone mu fragmenty książki „Alfabet Tischnera”.

[Ksiądz Wojtyła] fascynował niekonwencjonalnym duszpasterstwem. Trzeba pamiętać, że mówimy o okresie, w którym ksiądz to przede wszystkim sutanna i odpowiedni sposób bycia. Można wtedy było zobaczyć księdza wspinającego się w sutannie na Rysy… Była to szkoła twarda i wymagająca. (…)
Wojtyła zrobił ogromny wyłom, bo „na cywila” poszedł ze studentami w Bieszczady, potem pojechał na kajaki. Tak niekonwencjonalnym sposobem zachowania budził niepokój. Pamiętam rozmowę z pewną panią, zresztą zaprzyjaźnioną z Wojtyłą, która zastanawiała się, czy to aby wypada, żeby ksiądz tak się zachowywał. W życiu Kościoła jest bardzo wiele takich momentów, które ocenia się z punktu widzenia „wypada – nie wypada”. (…) [Jednak Wojtyła był] przekonany do tego, co robi, i robił to w sposób niezwykle naturalny, prosty, subtelny. Nie było w tym nic z wyzywającej pozy. Zdarzały się wypadki, że niektórzy duchowni traktowali zdjęcie sutanny i pójście gdzieś po cywilnemu jako akt odwagi rzucony światu – i wtedy bywało to nawet humorystyczne. Natomiast Wojtyła po prostu chciał być z ludźmi, wśród których duszpasterzował, chciał wejść w ich środowisko. I wchodził – bardzo głęboko i naturalnie.

Słuchaczami Wojtyły byli przede wszystkim studenci, którzy przychodzili do Św. Floriana. Wygłaszał tam konferencje, które potem przetworzył w książkę „Miłość i odpowiedzialność”. Uderzał nas humanistyczny język jego prac: analizował świat wartości bez odwoływania się do formalnych norm. W każdym tekście pojawiał się autor, który rozmawiał z czytelnikiem. Na ogół teksty „klerykalne” są tekstami, w których się mówi d o czytelnika. Ktoś, kto jest „w polu Objawienia”, przekazuje to Objawienie dalej, mówiąc „do”. Natomiast Wojtyła mówił „ z”, wchodził w rozmowę. Był to pierwszy w tamtych czasach dialog robiony na wielką skalę.

[Któregoś dnia podczas wykładu w seminarium Wojtyła] odłożył skrypt i zaczął mówić od siebie. Mówił mniej więcej w ten sposób: my tutaj, na tych wykładach, dużo mówimy o ekonomii, o polityce, dużo mówimy o gospodarce, o krążeniu towarów, jak gdyby to wszystko było najważniejsze. Tymczasem dzień dzisiejszy, dzień świętego Franciszka z Asyżu, mówi nam, że nie to jest najważniejsze. Świat – mówił doktor Karol Wojtyła – stoi na głowie, bo to, co naprawdę cenne, ceni najmniej, a to, co mało cenne, stawia na szczycie wartości. A cóż jest najcenniejsze? Najcenniejsze jest ubóstwo. Gdzie jest ubóstwo, tam jest wolność. Po¬wtórzył to kilka razy: gdzie jest ubóstwo, tam jest wolność!
Do dnia dzisiejszego pamiętam właśnie ten wykład, podczas kiedy wszystkie inne, do których tak się przygotowywał, jakoś już mi uleciały z pamięci.

Takiego sukcesu Polska nie miała nigdy. Wszystko, co działo się potem, było jednym wielkim cudem. Najpierw, że w ogóle polski papież. Potem, że ten papież nie zmienia swoich zachowań. Sam dzwoni do krakowskiej kurii, rozmawia ze sprzątaczką, prosi, żeby mu przysłać sweter, którego zapomniał. Z godziny na godzinę zmienia się nasz świat, bo przesuwa się jego centrum. Do tej pory stale zastanawialiśmy się: „co na to Moskwa?”. Teraz pojawia się pytanie: „a co na to Rzym?”.

Papież w zasadzie nie negował żadnego mieszkańca tego kraju. Nikogo nie wyrzucał poza Polskę. Ale każdemu dawał jakąś propozycję – ofertę autentyzmu. Pielgrzymka, wyjście z kryjówek, to było wydarzenie w formule ludzkiego autentyzmu. Policjant był policjantem, profesor – profesorem, ksiądz – księdzem, polityk – politykiem. A jeszcze dzień wcześniej policjant musiał być szpiclem, profesor – oszustem, ksiądz – partyzantem. Wtedy przyrównywałem to do wydarzenia nad Jordanem. Przychodzili tam do Jana Chrzciciela różni ludzie i pytali: „Co mamy robić?” Pewnie przeczuwali jakieś powstanie albo rewolucję. A on im mówił: „Wracajcie do domu i niech celnicy zostaną celnikami, niech żołnierze nie rabują, ale poprzestaną na własnym żołdzie”. Stało się wiele, chociaż pozornie nic się nie stało. Dokonał się tylko zwrot w kierunku normalności.
W tym sensie bardzo trudno jest ludziom, którzy tego nie przeżyli, wytłumaczyć dziś, o co szło. Nawet spotkanie z ludźmi władzy miało w sobie coś niezwykłego. Papież potraktował ich tak, jak na to naprawdę zasługiwali. Pokazał, że ciąży na nich jakaś istotna odpowiedzialność. Dokonał się publiczny powrót do elementarnej prawdy – że mamy ojczyznę, że jesteśmy Polakami, że podziały między nami są przelotne, chwilowe.

W sierpniu roku `80 siedziałem akurat w Rzymie. Jedliśmy z Papieżem kolację, kiedy włoska telewizja pokazała zdjęcia z Gdańska. Brama strajkującej Stoczni. Tłum ludzi. Na sztachetach stoczniowego płotu pozatykane bukiety kwiatów. Kamera najeżdża na bramę i między tymi kwiatami pokazuje portret Jana Pawła II. A ten Papież siedzi obok mnie. Skulił się. Nie powiedział słowa. Myśmy też zamilkli. Nie było jeszcze wiadomo, jak to się wszystko skończy. Powszechne było przekonanie, że to on nabroił.

Podczas jednego z pierwszych spotkań [w Castel Gandolfo] byłem na spacerze w ogrodach zamku. Szedł Papież, ksiądz Stanisław Dziwisz, ja. Kilka kroków przed nami i za nami szła policja z ochrony. Policjanci z lornetkami przy oczach wpatrywali się w każdy krzew, każde drzewo, każdy drgający na gałęzi listek. Trzeba było chronić Papieża nie tylko przed zamachowcami, ale również przed wścibskimi reporterami. Tak wyglądał „prywatny” spacer następcy świętego Piotra. (…) Miałem wrażenie, że Karol Wojtyła – robotnik kamieniołomów, kajakarz, narciarz i znakomity profesor etyki – znalazł się w jakimś więzieniu. Zapytałem wprost: jak się czuje w tym zamknięciu? Odpowiedział, parafrazując słowa Chrystusa skierowane do Piotra: „Piotrze, gdy byłeś młody, chodziłeś, gdzie chciałeś, lecz gdy się zestarzejesz, ktoś inny cię weźmie i poprowadzi tam, dokąd nie zechcesz”.

Kiedyś, przed laty, Norwid powiedział o Chopinie: swą sztuką podnosi on to, co ludowe, do poziomu tego, co ludzkie – „do poziomu ludzkości”. Na naszych oczach dokonuje się coś podobnego. Polskość stanęła na wielkiej scenie świata. Jan Paweł II urodził się u nas, uczył się czytać i pisać z naszego elementarza, jak każdy z nas brał do ręki Mickiewicza, a na Weselu Wyspiańskiego zastanawiał się, co robić, by nie zgubić „złotego rogu”. Jest w nim głęboko osadzony polski żywioł. Żywiołu tego zgubić nie chce. Idzie z nim bardzo wysoko i na wyżynach pokazuje wszystkim jego wartość.

Jeśli (…) ktoś chce zrozumieć Papieża poprzez jego „polskość”, to powinien w swym przedrozumieniu umieścić widok Oświęcimia. Ten widok jest ważniejszy niż widok scen z literatury romantycznej, choć i one nie są bez znaczenia. A gdy już ktoś zdobędzie się na odwagę i zapyta o sens tamtego widoku, powinien zadać drugie pytanie: jak się to stało, że Karol Wojtyła nie tylko nie stracił wiary w człowieka, ale jeszcze ją pogłębił? Dlaczego został księdzem? Dlaczego został biskupem w komunistycznym kraju? Dlaczego działał w nim tak a nie inaczej?

Nasze czasy nie są – niestety – czasami rozumienia miłości. Miłość jest raczej tym, co najmniej rozumiemy. Kto zna jako tako współczesną psychologię, współczesną filozofię, a nawet współczesną teologię, ten wie, jak mało mogą one powiedzieć o miłości. Dlatego nasze czasy są czasami wędrówek po pustyni. Pozostała nam tylko miłość do siebie i wszystkie wynikające z niej „fundamentalizmy”.
Ale właśnie w tej sytuacji ogromne znaczenie mają dla nas ci nieliczni, którzy w naszych czasach posiedli większą niż my wiedzę o miłości. Postacią taką jest Jan Paweł II. Przyznam, że nie zawsze i nie wszystko z jego nauk jednako rozumiem. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że przy wszelkich między nami a nim podobieństwach dzieli nas przepaść: on wie, co to jest miłość, a ja nie wiem. Może coś tam wiem, ale przy jego wiedzy moja wiedza jest niewiedzą. Dlatego jest on dla mnie „fundamentem”. Nie w tym sensie, żeby się spierać o rangę doświadczeń, ale w tym, żeby się otwierać na to, co jest warunkiem wszelkiego rozumienia i porozumienia.

Pisząc każdy mój tekst, zastanawiałem się, co pomyśli Papież, czytając te słowa. Wierzę, że Papież nigdy nie miał cienia podejrzeń co do mojej uczciwości. Co najwyżej mógł uważać, że nie mam racji. Ale ja też nie sądzę, żebym zawsze miał rację. Chciałem tylko pokazać, że jest w Kościele miejsce dla sposobu myślenia, który proponuję. Nigdy nie przestałem wierzyć, że mi się to uda. (Między Panem a Plebanem, 372)

Książkę „Alfabet Tischnera”, zawierającą hasło „Jan Paweł II”, wydało Wydawnictwo Znak. Można ją zamówić tutaj.